czwartek, 31 maja 2012

Pocieszajka od Panny Dominiki

Zobaczcie jakie genialne cienie dotarły dzisiaj do mnie, jako nagroda pocieszenia w rozdaniu u Panny Dominiki :)


Zakochałam się w pierwszym z lewej! Cudny matowy róż pod światło wpadający w lila, czego niestety na zdjęciu nie dałam rady uchwycić ;((( Pozstałe dwa zachwyciły mnie swoją pigmentacją, z resztą co się będę rozpisywać - same zobaczcie:


Oj, czuje że się z nimi zaprzyjaźnię i już żałuję, że nie są dostępne w PL, chyba że w Internecie. Dominiczko dziękuję!!! :*** Ja lecę do sprawdzania jak prezentują się na oczach i może pod wieczór jakieś fotki jeszcze wrzucę :D

Edit: Na szybko zmalowane wszystkimi trzema odcieniami, więc wybaczcie małą dokładność :* :)



Dodam jeszcze od siebie, że bardzo przyjemnie rozprowadzają się na oczach i ładnie blendują, o dziwo wszystkie trzy kolory świetnie ze sobą współgrają :) Dominika idealnie trafiła w mój gust!

środa, 30 maja 2012

Catrice Sensitive Eyes Natural Touch + Inglotowa kasetka magnetyczna typu freedom

Hej, hej :) Kilka osób prosiło mnie o recenzję tuszu Catrice Natural Touch Sensitive Eyes, który mam przyjemność testować od kilku dni :) Już wyrobiłam sobie o nim odpowiednie zdanie, więc zaczynamy.

Mascara jest zamknięta w przyjemnie zielonym opakowaniu (pierwsze zdjęcie podebrałam STĄD, za zgodą właścicielki, ponieważ z roztrzepania zapomniałam zrobić fotkę w świetle dziennym):


Tusz jest bardzo przyjemny, dobrze się go aplikuje, jednak jak dla mnie efekt jest za mało "wow", mimo to zwolenniczki naturalnego makijażu powinny być zadowolone. Wadą tego produktu jest jego rozmazywanie się na dolnej powiece po kilku godzinach od nałożenia, przy czym nie jest to bynajmniej "efekt pandy". Po prostu pod linią rzęs widać ciemniejsze plamki od tuszu, jednak nie rzucają się one za nadto w oczy. Mascara nie osypuje się i ma wygodną jak dla mnie szczoteczkę, która pięknie rozdziela rzęsy i którą łatwo jest manewrować. Nie mam oczu wrażliwych, więc nie mam pojęcia, czy aby na pewno jest "sensitive", jednak, gdy pewnego dnia podczas nakładania wcelowałam szczoteczką prosto w oko, kłuło mnie bardzo, jak przy standardowym tuszu ;( Na opakowaniu widnieje informacja "in english", że tusz jest testowany oftamologicznie, z naturalnych składników nadających objętość, posiada wysoką tolerancję i jest bez parabenów.

Zdjęcie "gołych" rzęs:


I efekt po nałożeniu tuszu:


Myślę, że produkt ten na pewno jest wart uwagi, jednak jak dla mnie szalu nie ma, bo jak kiedyś wspominałam uwielbiam efekt sztucznych rzęs, a ten tusz niestety tego nie zapewnia ;( Jednak, jak na codzień sprawdza się przyzwoicie.


Będąc dzisiaj w Realu, jak zwykle podeszłam do stoiska Inglota, a jako że miałm już kilka bezdomnych cieni, postanowiłam im sprawić takie oto nowe mieszkanko:



Kasetka jest mała (minimalnie węższa od paletki Sleek'a, jednak za to nieco większa), ale bardzo pomiestna. Zapłaciłam za nią 15 zł i jestem bardzo zadowolona, bo cienie trzymają się elegancko przymocowane (swoją drogą nie sądziłam, że ta taśma magnetyczna jest taka mocna) i nie leżą sobie luzem w szafce, zatem jeśli któraś z Was ma sporo pojedynczych cieni, to taka kasetka na pewno się przyda i wprowadzi więcej ładu wśród kosmetyków :)

wtorek, 29 maja 2012

Uwielbiam wszystkie pomadki Bell!!!

Tytuł mówi chyba sam za siebie :D Dosłownie przed kilkoma godzinami zaopatrzyłam się w kolejne dwie sztuki, a łącznie mam ich już trzy. Uwielbiam każdą!!! Nie będę robić typowej recenzji, bo uważam że jeszcze nie przetestowałam ich na tyle, na ile bym chciała, jednak już dziś mogę stwierdzić z całą pewnością, że są rewelacyjne!!! Trzymają się na ustach nie gorzej (może nawet lepiej), niż szminki takich firm jak Maybelline, L'Oreal, czy Rimmel, a do tego jak się prezentują! Wybór jest bardzo duży, począwszy od odcieni całkiem matowych, aż po wyraziste shimmery. Ja jako typowa sroczka lubiąca błyskotki wybieram te z shimmerem, bo lubię gdy usta ładnie błyszczą w słońcu, lub sztucznym świetle. Nawilżenie jest bardzo, bardzo dobre, nie zauważyłam żadnego przesuszenia, czy podkreślenia suchych skórek. No i cena jaka przyjemna :)) Te najdroższe Diamond Shine kosztują zawrotne 20 zł, natomiast tańsze Glam & Sexy 10.90 - do dostania oczywiście w Naturze.

Moje dwa nowe nabytki wyglądają tak:

Glam & Sexy - odcień 47 (taki pośredni Barbie Pink, ale jest na prawdę bardzo ładny, pół transparentny):




Diamond Shine odcień nr 25 (na ustach jasny brąz/ beż, pomimo że jako sztyft jest bardzo ciemny. Zawiera bardzo dużo drobniutko zmielonych multikolorowych drobinek, co daje cudowny jak dla mnie efekt mokrych ust)




Opakowania szmineczek:


Ostatnią z trzech, którą już miałam przyjemność przedstawiać znajdziecie tu ---> KLIK <---
I jak Wam się podobają? Ja się w nich dosłownie zakochałam i jestem już niemal pewna, że nie kupię nigdy pomadek powyżej 40 zł, skoro za połowę tego można mieć takie cuda. Na pewno to nie ostatnie Bell'iki w mojej kolekcji :D

poniedziałek, 28 maja 2012

Catrice Limited Edition Out Of Space - C03 Next Stop: Neptune!

Witam Was moje Drogie :) Po cudownym, leniwym weekendzie nadszedł znowu czas na pracę i obowiązki, jak również na bloga. Miałam porobić zdjęcia z miejscowości w której wypoczywałam z Siostrą, Szwagrem i przyjaciółmi, ale że skleroza nie boli - zapomniałam aparatu, więc i zdjęć niestety z bólem serca nie ma ;( Tak jak przypuszczałam było dość chłodno, jednak mimo to udało się zrobić grilla, pojeździć na rowerze i miło spędzić czas w świetnym towarzystwie :D Przez cały wyjazd towarzyszył mi cień, który dzisiaj Wam zaprezentuję.
Mowa o Catrice z limitowanej edycji Out of Space, która miała premierę rok temu w lato. Przysłowie "stare, ale jare" sprawdza się tu znakomicie :D Miałam szansę całkiem niedawno zapoznać się z tym wypiekanym cieniem, ponownie dzięki "oddawajce" u Krzykli i się dosłownie w nim zakochałam, pomimo że zbierał różne recenzje zarówno na blogach, jak i forach internetowych.

Cień zamknięty jest w prostym, klasycznym jak przystało na tą firmę pudełeczku:


Z bliska prezentuje się tak:


Jak widać jest to granat (przeplatany grafitowymi tonami) ze srebrnymi drobinkami, które mają za zadanie subtelnie rozświetlić nasz makijaż.
Co prawda bez bazy prezentuje się słabo, jest nijaki, natomiast na bazie Art Deco...



... na bazie Art Deco jak dla mnie wygląda przepięknie! Jak widać pigmentacja jest przyzwoita, jednak fanki mocnego, wyrazistego efektu mimo wszystko raczej nie będą zachwycone. Cień ten nadaje się zarówno na dzień, jak i wieczór, choć wieczorem może być słabiej widoczny. Ja używam go wyłącznie do makijaży dziennych i w tej roli sprawdza się znakomicie. Na niektórych blogach czytałam, że dziewczyny narzekały na osypywanie się. Nic z tych rzeczy! Używałam go już ok 7 razy i przy nakładaniu jeszcze ani raz nie spadł mi na policzki! Jeśli chodzi o trwałość trzyma się przyzwoicie ok 8 godzin, później zdarza mu się rolować na powiekach pomimo użycia bazy. Na szczęście nie zauważyłam blaknięcia koloru, co osobiście uważam za największą wadę i porażkę niektórych cieni (na co komu cień, którego po kilku godzinach już nie widać?), jednak w tym przypadku nie miało to miejsca.
Jest to aktualnie mój ulubiony granatowy cień na dzień w głównej mierze dlatego, że nie jest tak mocny jak zazwyczaj są granaty. Wspomniane wyżej srebrne drobinki nadają lekkości naszemu makijażowi, nie powodując, że wygląda ciężko. Polecam każdemu!!!

piątek, 25 maja 2012

Kolejny TAG, ostatnio mam do nich szczęście :P

A co mi tam, napiszę 2 posty w ciągu dnia. Przed weekendem i moją od jutra nieobecnością będziecie chociaż miały co czytać, jeśli kogoś moje wypociny zainteresują :P

Zostałam otagowana przez Lejdziakową.


ZASADY:
1. Banerem jest wklejone zdjęcie.
2. Napisz, kto Cię oTAGował
3. Wypisz wszystkie drobne rzeczy, które przychodzą Ci do głowie, które lubisz, które czynią Cię szczęśliwą, te wszystkie drobnostki, dla których warto żyć. Szczególnie te najdrobniejsze i te, które wydają się zbyt banalne, by je wymienić, ale które poprawiają Ci humor.
4. Otaguj kilka osób.

- zakupy
- kosmetyki
- moje koty <3
- ON
- przyjaciele
- ciekawe imprezy
- książki (najlepiej te oparte na faktach, lubię czytać o tym co zdarzyło się na prawdę)
-  biedronki
- pływanie
- suonecko
- haribo
- niezapominajki
- czyjś zaraźliwy śmiech
- cherry coke

TAGuję:

Recenzja: Pomadka Inglot nr 55

Witam Was w ten chłodny poranek! Pomału szykuję się na zbliżający wielkimi krokami weekend :D Jutro z samego rana jedziemy wraz z Siostrą i Szwagrem odwiedzić rodzinkę na wsi, więc do niedzieli wieczór będę niedostępna. Jaka szkoda, że pogoda pomału zaczyna się psuć i jest coraz zimniej, ale oby chociaż nie padało.

Zaprezentuję Wam dzisiaj moją pierwszą pomadkę Inglota nr 55, którą m.in. wygrałam w oddaniu u Krzykli. Pomadka jest mocno kryjąca, w odważnym kolorze maliny i jak na moje oko - z delikatnymi tonami pomarańczy. Pachnie pięknie! Kojarzy mi się z zapachem z dzieciństwa, mianowicie gumą do żucia Turbo (chyba każdy kto choć raz żuł Turbo, pamięta jaki fajny zapach miała ta guma ;)).




Moja ocena 0-10 to 8

Pomadka ładnie trzyma się na ustach, nie rozmazuje i wytrzymuje dość długo (u mnie ok 3 h, w przypadku jedzenia i picia ten czas się skraca). Wykończenie jest matowe, więc gdy zawieje wiatr możemy być pewne, że włosy nie przykleją się nam do ust. Nieco podkreśla suche skórki i zdarza się, że po czasie zbiera się w załamaniach, ale można jej to wybaczyć, jednak żeby być sprawiedliwa ocenę stosownie obniżam. Idealny makijaż do takiego odcienia, to moim zdaniem brzoskwiniowa cera i oczy delikatnie podkreślone czarnym eyelinerem oraz odrobiną tuszu.

W rzeczywistości kolor jest ciut mocniejszy, niż wyszedł na zdjęciach, choć to też zależy od ustawień kolorów monitora itd itp. Jak same widzicie, pomadka jest dość intensywna, ale mnie się podoba taka zdecydowana alternatywa dla wszechobecnych nudziaków.

A jakie są Wasze odczucia? Lubicie mocne kolory na ustach?

Udanego weekendu Pięknoty! :*

czwartek, 24 maja 2012

Mani na dziś: Kwiatuszki

Dziś szybki post manicure'owy i zabawy ze stemplami ciąg dalszy :) Jako lakieru bazowego użyłam przepięknej fuksji, czyli Virtual Fashion Mania kolor Bed of roses, a do zrobienia kwiatuszków posłużył mi biały lakier Konad do wzorków.



Stemplowanie wychodzi mi coraz lepiej, choć jak widać jeszcze nie jest idealnie :D

środa, 23 maja 2012

Wygrana u Krzykli już u mnie! :D

Już drugi dzień pod rząd listonosz raczy mnie miłymi niespodziankami :D Nawet mu to dzisiaj powiedziałam i się wspólnie pośmialiśmy :D Dzisiaj otrzymałam paczkę od Krzykli z bloga Błahostki Kosmetyczne. Dziewczyna mi sprawiła taką radość, jakiej już dawno nie miałam okazji doświadczyć.

Kosmetyki przyszły w skrupulatnie zapakowanym pudełeczku i po usunięciu wszelkich barier moim oczom ukazał się widok jak z bajki (oczywiście kosmetyki były poukładane, dokładnie zapakowane, fotkę zrobiłam już później, by zbiorczo Wam pokazać jak wiele rzeczy otrzymałam):


Pomadki/błyszczyki etc.


Cienie - normalne, wypiekane, w żelu, w musie itd. itp.


I inne wspaniałości:


Dostałam też karteczkę z życzeniami miłego używania, co było bardzo miłe :) Chyba nie muszę dodawać, że w najbliższym czasie możecie spodziewać się masy recenzji w/w produktów :D

Najlepsza niespodzianka jaką ostatnio miałam, dziękuję Krzykla! :*

wtorek, 22 maja 2012

Mały zestaw do zdobień KONAD - wreszcie mój! :D

Listonosz potrafi ucieszyć człowieka :D Dzisiaj przyszła do mnie paczka z allegro. Zamówiłam sobie zestaw do zdobienia paznokci metodą stempelkową, jak w tytule posta. Widziałam tyle przepięknych wzorów na Waszych paznokciach, że sama wręcz nie mogłam oprzeć się pokusie, by sobie takiego cuda nie sprawić. Cały zestaw łącznie z przesyłką kosztował 50 zł.

A oto co wchodzi w skład:

 2 płytki z wzorami i drapak do ściągania warstwy lakieru


Biały lakier i stempel (zobaczcie jak sprytnie lakier można schować w środku stempla)



A oto moja pierwsza próba tworzenia wzorów, jak na pierwszy raz nie wyszły chyba najgorzej (uprzedzam, że paznokcie były malowane byle jak, bez założenia że zdjęcia zostaną wrzucone na bloga, więc wybaczcie wszelkie niedoskonałości i niedociągnięcia, chodzi mi tylko o pokazanie wzorków, jakie udało mi się osiągnąć przy pierwszym podejściu)


Ojj, czuję że zaprzyjaźnię się z moim nowym nabytkiem, bo pierwsze wrażenie było w moim wypadku bardzo pozytywne, chyba jeszcze dzisiaj przejadę się do Natury po płytki Essence z motywami zwierzęcymi, żeby się przekonać, czy efekt będzie równie zadowalający :)

Zapomniałam jeszcze dodać, że do zestawu otrzymałam jako gratis ozdoby w postaci zielonych gwiazdek, jednak mnie się nie przydadzą, ponieważ nie nakładam sobie żeli, dlatego odstąpię je siostrze :)

Lubicie stemple? :)

poniedziałek, 21 maja 2012

Dairy Fun - Mleczny puder do kąpieli

Na dzisiaj przygotowałam recenzję dość kontrowersyjnego produktu, który przez jednych jest uwielbiany, a przez innych nienawidzony. A jak było w moim wypadku? O tym nieco niżej...

Zdjęcie pochodzi ze strony www.aptekaslonik.pl

Przechodząc w markecie między kosmetycznymi półkami, nie raz zdarzało mi się trafić na zgrabnie wyglądający dzbanuszek z wizerunkiem uroczej krówki, jednak jak to po zakupach bywa, zawsze kończyło się na tym, że obładowana milionem siatek już nie miałam siły (albo kasy), by dołożyć jeszcze porcelanowy dzbanek z nieznaną mi bliżej zawartością. Jakie było moje zdziwienie gdy kiedyś zobaczyłam w Auchan wersje saszetkowe. Bez namysłu sięgnęłam od razu po dwie - o zapachu lodów jogurtowych i gruszki z figą, a po przyjściu do domu przeszłam od razu do testów.
Co myślę o tym produkcie? Hmm... po wejściu na stronę wizaz.pl i przeczytaniu opinii na jego temat byłam szczerze zdziwiona tak niską jego oceną. Może to wina tego, że puder w dzbanuszku ma jakimś cudem słabszą jakość? Wersje saszetkowe w każdym razie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły i już piszę dlaczego:

Plusy:
+ puder o zapachu lodów jogurtowych rewelacyjnie nawilżył moją skórę (nie musiałam później stosować ulubionego masła), gruszki i figa nieco gorzej, ale nie było źle
+ cudowny zapach - tutaj z kolei mam na myśli gruszkę i figi, bo lody jogurtowe pachniały hmm... przeciętnie, kąpiel jest bardzo przyjemna
+ dobra rozpuszczalność
+ słodkie opakowanie - te krówki mmm  
+ cena - za jedną saszetkę zapłaciłam ok. 3 zł, natomiast cały dzbanek kosztuje ok 20 zł (650 g)

Minusy:
- zapach krótko utrzymuje się na skórze
- brak piany

Moja ocena 0-10 to 7

Podsumowując: jest to ot, fajny gadżet, który aż się prosi o użycie podczas kąpieli. Istnieje wiele wariantów zapachowych (mleko i miód, mango i brzoskwinia, karmel i jabłko, lody jogurtowe, gruszka i figi i to chyba tyle), dlatego każdy może znaleźć coś dla siebie. Ja zamierzam przetestować wszystkie po kolei o ile na nie trafię, bo z dostępnością niestety różnie bywa. Produkt na pewno wart wypróbowania, jednak nie na tyle by go kupować w pełnej wersji, chyba że ktoś chce mieć po wykorzystaniu uroczy dzbanuszek, który potem można fajnie wykorzystać :)

sobota, 19 maja 2012

"Złoty pierścionek, złoty pierścionek na szczęście..."

Pierścionki bynajmniej złote nie są i pewnie szczęścia nie przynoszą, ale każdy z nich uwielbiam na swój sposób. Dzisiaj zaprezentuję Wam kilka swoich świecidełek, z którymi niemal się nie rozstaję i które praktycznie zawsze stanowią część uzupełniającą mój strój. Jestem osobą lubiącą biżuterię, która przykuwa uwagę, jednak cenię w tym zakresie minimalizm. Pierścionek ma być detalem i wg mnie nie powinien odwracać uwagi od osoby (nie podoba mi się np. gdy widzę dziewczynę obwieszoną jak choinka tzn. wielkie kolczyki, masa bransoletek i pierścionek na każdym palcu obu dłoni - oczywiście wiem, że niektórzy tak lubią i nie mam zamiaru nikogo urazić, jednak takie jest moje subiektywne odczucie). Sama nie mam pokaźnej kolekcji pierścionków, na pewno nie jedna z Was ma ich o wieeele więcej, jednak muszę przyznać, że żaden z nich nie leży w szufladzie nie używany.

Oto moje małe skarby (różowe oczka ma tylko trzeci z lewej, reszta to wina światła):


Węża oplatającego mój palec lubię chyba najbardziej, dzięki cyrkoniom przepięknie mieni się w słońcu (dla zainteresowanych, na paznokciach lakier Miyo Grape):


Króliczek z kolei najskuteczniej przyciąga wzrok:


I reszta błyskotek, dwa srebrne...


... oraz srebrzak z różowymi cyrkoniami


W ogóle muszę Wam się znowu pochwalić (wiem, chwalipięta ze mnie ;)). Otóż nie dość, że niedawno wygrałam nagrodę pocieszenia w rozdaniu u Panny Dominiki, to dzisiaj dowiedziałam się, że wygrałam "oddanie" u Krzykli z bloga Błahostki Kosmetyczne, które stanowi aż 19 sztuk (tyle naliczyłam na zdjęciu) kosmetyków!!! Już nie mogę doczekać się przesyłek od dziewczyn i testowania nowych, nieznanych mi dotąd produktów :D :D :D A już myślałam, że zawsze będę takim pechowcem co to nic nie wygrywa, bo każde rozdanie do tej pory przechodziło mi koło nosa, a tu wreszcie trafiło i na mnie :D Niesamowite uczucie wygrać coś tak po prostu...

Udanego weekendu Wam życzę i BARDZO DZIĘKUJĘ za coraz liczniejsze obserwowanie. Już jest Was 139 sztuk (i ta liczba stale rośnie) !!!!!!!!!!

czwartek, 17 maja 2012

Step by step: Purple mania

Hej Pięknoty! Dawno już nie pokazywałam żadnego makijażu krok po kroku, więc postanowiłam nadrobić zaległości. Bez zbędnych wstępów przechodzimy do sedna. Makijaż został wykonany w całości cieniami z paletki Sleek Monaco.


Na początek nakładamy na 3/4 powieki począwszy od wewnętrznego kącika miętowy cień (Summer Breeze):


Na pozostałą część powieki nakładamy cień w odcieniu fuksji (Magenta Madness) i łączymy cienie ze sobą tak, aby zatrzeć ich granice:


W zewnętrzny kącik kładziemy cień w kolorze ciemnego fioletu (Midnight Garden) i wyciągamy go do góry delikatnie łącząc z fuksją oraz delikatnie zaciągamy nim przy samej linii rzęs. Ten sam cień kładziemy na dolną powiekę i stopniowo go rozcieramy, aby powstał efekt w rodzaju smokey eye (przepraszam za słabą ostrość zdjęcia):


Kolejny krok to dokładne wytuszowanie rzęs i makijaż mamy gotowy :)



I co o nim myślicie? :)

środa, 16 maja 2012

L'Oreal Kod Młodości Blask 25+

Hej Kobietki! Czy u Was też dzisiaj taka paskudna pogoda za oknem? U mnie zimno, mokro i nie mam najmniejszej ochoty wyściubiać nosa poza próg swojego domu. W ogóle z powodu ostatnich obowiązków totalnie zapomniałam o promocji, jaka miała miejsce w Marionnaud w poprzedni weekend. Podobno można było dostać kosmetyki marki The Balm i inne 50% taniej, więc promocja trzeba przyznać bardzo kusząca. Czy któraś z Was się może na nią załapała?
Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją nowości od L'Oreal, rozsławionym (a jakże!) Kodem Młodości Blask, który miał robić cuda z naszą cerą, m.in. rozświetlać, nawilżać, usuwać przebarwienia itd. itp. Z góry uprzedzam, że nie jest to recenzja w 100% obiektywna, ponieważ miałam ok 5 próbek tego rozświetlacza, które co prawda pozwoliły mi się zapoznać z produktem (starczyły na ok 2 tyg. stosowania), niemniej było to zbyt mało by ocenić go wyczerpująco, jednak mimo wszystko chciałam podzielić się z Wami moimi pierwszymi odczuciami, więc jeśli jesteście ciekawe to zapraszam do dalszej części postu.

Kod Młodości w pełnowymiarowym opakowaniu prezentuje się tak:

zdjęcie pochodzi ze strony http://www.lorealparis.pl/one-przetestowaly/kod-mlodosci-blask/opinie-konsumentek.aspx

Jego konsystencja jest dość mocno leista, przez co świetnie się rozprowadza i jeszcze lepiej wchłania. Krem ma za zadanie rozświetlić naszą cerę, co trzeba mu przyznać robi świetnie, jednak tylko w przypadku, gdy nie ma towarzysza w postaci podkładu. Buzia wydaje się być bardziej promienna i zdrowsza. Jednak druga opcja, czyli nałożenie rozświetlacza, odpowiednie odczekanie aż kosmetyk się wchłonie (ok 15 minut) i nałożenie podkładu Dream Satin Liquid  było z mojej strony dużym błędem :( Po ok godzinie świeciłam się jak żarówka, rozświetlenie było, ojjj taaak, ale zapewniam, że na pewno żadnej z nas nie chodzi o tego rodzaju efekt. Cera wyglądała na paskudnie przetłuszczoną, a po jej dotknięciu miałam odczucie lepkości, co było bardzo nieprzyjemne i przez co musiałam całą tą warstwę zmyć i cały makijaż robić od nowa (dobrze, że byłam akurat w domu).
Co do nawilżenia, moja cera aktualnie jest mocno przesuszona na policzkach, a w strefie T jest normalna. Po stosowaniu kremu faktycznie jej stan się nieco poprawił, wysuszenie jest jakby mniejsze, natomiast co do redukcji przebarwień, działania nie zauważyłam, ale jest to może wina zbyt krótkiego stosowania, dlatego tutaj nie będę się przyczepiać.
Zapach tego kremu jest bardzo przyjemny, jak dla mnie lekko męski (kojarzy mi się nieco z wodą kolońską), ale mnie się podoba :) Jeśli kojarzycie zapach bazy Art Deco, to jest to coś pomiędzy.

Moja ocena 0-10 to 4
Muszę przyznać, że po kosmetyku tej klasy i cenie (48-52 zł za 30 ml. - zależy gdzie go kupimy) spodziewałam się czegoś znacznie więcej. Rozświetlenie jest, ale w moim przypadku tylko wtedy, gdy nakładam go nie stosując następnie żadnych podkładów, pudrów itp, co w moim wypadku sporadycznie wchodzi w grę. Najlepiej sprawdził się na noc, ale po co komu w nocy rozświetlenie? Plus za chwilowe nawilżenie mojej cery. Chwilowe dlatego, że nie stosuję go od zaledwie kilku dni i buzia znowu zaczyna się przesuszać. Redukcji przebarwień, jak wspomniałam nie zauważyłam żadnej, dlatego łącznie wystawiam taką, a nie inną ocenę. Niestety na pewno nie skuszę się na pełnowymiarowe opakowanie, bo dla mnie jest to kwota absolutnie nieadekwatna do jakości i zdecydowanie wolę zainwestować w innego rodzaju kosmetyki, niż ten oto specyfik. Jednak myślę, że może akurat komuś z innym typem cery może pasować, dlatego nie zniechęcam Was całkiem, niemniej jeśli ktoś ma podobny typ do mojego to odradzam.

Ps. Na koniec pochwalę się, że wczoraj na allegro wręcz cudem udało mi się kupić jakże trudno dostępny lakier Miyo nr 28 Grape, za który zapłaciłam - uwaga - całe 5 zł, bo przesyłka była gratis! Jestem strasznie ciekawa tego koloru, ponieważ obserwując Wasze blogi i czytając posty dosłownie zachorowałam na niego od pierwszego wejrzenia. Już się nie mogę doczekać kiedy wpadnie w moje łapki :D

wtorek, 15 maja 2012

Pędzle do makijażu

Dzisiejsza notka dotyczyć będzie pędzli, jakie posiadam w swojej kolekcji.  Przygodę z nimi zaczęłam zaledwie kilka miesięcy temu, ponieważ jeszcze do niedawna potrafiłam się bez nich obejść, co dzisiaj, z perspektywy czasu wydaje mi się już niemal niemożliwością.
Jak wiadomo na rynku są dostępne dziesiątki przenajróżniejszych pędzli do makijażu i co najgorsze, każdy z nich ma swoje konkretne przeznaczenie, więc teoretycznie, aby wykonać porządny makijaż powinnyśmy mieć wszystkie rodzaje. Nic bardziej mylnego! Jednak trzeba przyznać, że wybór jest olbrzymi, dlatego nie raz stając przed sklepową półką mamy dylemat który wybrać: czy z włosia naturalnego, czy syntetycznego, droższy czy tańszy, prosty, skośny, wąski, czy gruby (i w jakim kolorze!).
Ja przyznaję, kolekcji dużej nie mam, niemniej te które posiadam absolutnie mi wystarczają i nie czuję już potrzeby wzbogacania jej o nowe okazy. Przy kupnie kieruję się przede wszystkim ceną i nie będę ukrywać, że dla mnie, jako studentki ma to duże znaczenie. Nie potrzebuję pędzli, które kosztują 80 zł., czy więcej, bo dla mnie jest to po pierwsze - strata pieniędzy, a po drugie - uważam, że z powodzeniem można je zastąpić tańszymi zamiennikami, które niejednokrotnie również są świetnej jakości i mają długą żywotność, o czym niżej  (należy pamiętać, że w największej mierze płacimy niestety za markę, która z czegoś musi się utrzymać).

Moi mali pomocnicy mieszkają sobie w takim oto pędzelkowym kubeczku:


Pędzel do różu, największy i najgrubszy z włosia syntetycznego, no name, nie skłamię gdy napiszę, że jeszcze jakiś czas temu używała go moja mama. Ma ok. 7 lat i jak widać prezentuje się świetnie po tylu myciach ile przeszedł (namacalny dowód na to, że to co nie markowe, wcale nie musi być gorsze). Włosie jest niemal nienaruszone, chociaż mimo to widać już wyraźnie oznaki użytkowania i niedługo trzeba będzie rozejrzeć się za kolejnym:


Kolejny, to płaski pędzel do wszelkiego rodzaju podkładów, marki Elite Models (jest rewelacyjny!):


Następnym jest pędzel marki Essence do blendowania cieni, świetnie spisuję się przede wszystkim przy tworzeniu makijażu a'la smokey eyes:


Dwa kolejne pędzelki marki Infinity służą mi do robienia kresek. Są lekko skośne, dlatego też bardziej precyzyjne. Posiadam dwa takie same, ponieważ jednego z nich używam wyłącznie do czarnego cienia, którym podkreślam brwi i robię kreski na powiekach, natomiast drugi do wszystkich pozostałych kolorów cieni:


I na ostatni rzut idzie wąski, cieniutki pędzelek do makijażu ust, podobnie jak pierwszy - no name. Stosuję go bardzo sporadycznie, więc zazwyczaj leży nieużywany. Ma również ok 7 lat:


Łącznie naliczyłam sztuk 6, przy czym na upartego wystarczyły by nawet 4. Myślę, że są to najczęściej używane rodzaje pędzli i jak widać nie potrzeba całej armii, by móc nosić na codzień ładny i schludny makijaż, chociaż pędzle zdecydowanie ułatwiają pracę i trzeba im to przyznać. Jak dla mnie jest to wydatek przydatny, jednak nie niezbędny, choć wiem, że część osób nie wyobraża sobie makijażu bez użycia tego typu pomocy.

A czy Wy używacie na codzień pędzli? Wybieracie raczej te droższe, czy tańsze? Co myślicie o tych które ja posiadam i jeśli je również macie to jak się u Was spisują? Ja niestety muszę wracać do pisania dalszej części magisterki (a gdzie tam koniec), pozdrawiam Was ciepło :)

Ps. Bardzo się cieszę, że nowe zdjęcie główne przypadło Wam do gustu, a to wszystko dzięki kochanej Plotkarze :D

Ps2.  Przekroczyłam liczbę 100 obserwatorów bloga - dziękuję Wam!!!!! :***
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...