sobota, 31 sierpnia 2013

Make up: Mgła o poranku

Cześć! Od jakiegoś czasu możemy zauważyć, że aura za oknem pomału zaczyna się zmieniać. Dni są coraz krótsze, a poranki i wieczory coraz chłodniejsze. Niedługo w pełni zawita do nas jesień, a tymczasem w oczekiwaniu na tą kolejną porę roku, przychodzę do Was z propozycją makijażu dziennego, nawiązującego do wrześniowych poranków, w których dominuje mgła, przeplatana z ostatnimi już w tym roku promykami słonka. Myślę, że idealną inspiracją mógłby być ten oto obrazek poniżej:

( zdjęcie zaczerpnięte ze strony http://warszawawobiektywie.waw.pl/2008/09/mgla-o-poranku/)

A oto mój dzienniak w kolejnym wydaniu:





Cienie, jakich użyłam to:
* róż - Inglot nr 498
* szarość - Catrice z limitki Out Of Space C03 Next Stop: Neptune!
* beż pod łukiem brwiowym (prawie go nie widać, ale taki był zamysł) - Vipera Tri-Tone nr 135

Pozostałe:
* rzęsy wytuszowane mascarą L'Oreal False Lash Wings
* brwi - cień Noir z paletki Sleek Au Naturel

Pozdrawiam serdecznie życząc wszystkiego najlepszego z okazji DNIA BLOGERA! Parafrazując jedną blogerkę - niech Wam klawiatura lekką będzie :*

środa, 28 sierpnia 2013

I sen się spełnił...

Pamiętacie poprzedni post? Patrzę, podziwiam i chłonę narkotyczny zapach upajając się za każdym poszczególnym składnikiem koktajlu Lalique L'Amour...

"[...]Inspiracją do jego powstania był motyw skrzydlatych kobiet ze szklanych drzwi do pokoju gościnnego w pałacu japońskiego księcia w Tokio, które to drzwi zaprojektowane zostały przez Rene Lalique (zaczerpnięte ze strony http://perfumeriastyl.pl)."

"[...]Flakon perfum L'Amour Lalique jest hołdem dla oryginalnego motywu dekoracyjnego. Ciężki, szklany sześcian ozdabia satynowy, promienisty i świetlisty wzór. Nazwę wypisano czarnymi literami. Na ramionach flakonu spoczywa płytka z metalu w kolorze złota. Szyjkę otula pasmanteryjny detal z pomponem, nadając elegancki charakter. Całość wieńczy korek – transparentny sześcian. Dno flakonu ubrane jest w róż - kolor symbolizujący miłość czułą i delikatną. Zapach, skomponowany przez Nathalie Lorson, opisuje olfaktywną deklarację miłości.W nucie głowy wyłania się świeżość bergamoty. Subtelność pączka róży i delikatność neroli przenoszą zmysły w świat kwiatów.
Serce, najważniejsze w miłosnej historii, wzbogaca zapach bukietem bujnych białych kwiatów: tuberozy, gardenii i jaśminu. Głębię budują: drzewo cedrowe, ciepłe i suche, drzewo sandałowe oraz piżmo (zaczerpnięte ze strony http://ibeauty.pl)."







Na razie nie jestem w stanie napisać nic więcej, jak już do siebie dojdę i wyjdę z tego hipnotycznego transu - dam znać ;).

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Pachnieć, jak milion dolarów

Hej Kochane, dzisiaj będzie trochę gadania, bez recenzji, bez opisów kosmetyków, a co! Trzeba sobie życie (i prowadzenie bloga) urozmaicać, aby nudno nie było :).

Opowiem Wam o jednym z moich bzików, bo jak wiadomo, każdy takowego posiada w mniejszym, czy większym stopniu i nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Jedni kochają markowe ubrania, inni wolą zbierać torebki, czy buty. Ktoś kolekcjonuje okulary przeciwsłoneczne, a ktoś inny znaczki. Ja kolekcjonuję sobie zapachy... jednak wyłącznie te dobre, a co za tym idzie - niestety i drogie. Może słowo "kolekcjonować" nie jest dobrym określeniem, gdyż zmieniam je częściej, niż przysłowiowe rękawiczki, niemniej uwielbiam się otulać przyjemnymi dla mojego nosa aromatami, które przywodzą mi na myśl miłe wspomnienia.

 (zdjęcie zaczerpnięte ze strony http://pl.point.fm/zdrowie-uroda/kobiece-sprawy/jak-utrwalic-zapach-perfum.html)

Nie będę się tu roztkliwiać i opowiadać Wam, jak się u mnie zaczęła ta mania, jednak trwa ona już dość długo. Czasem nawet myślę, że zdecydowanie zbyt długo, ale tak to już jest, że jak człowiek raz się rozsmakuje, to później ciężko mu z tego zrezygnować i niestety nie inaczej jest ze mną. Może również jest to kwestia wyostrzonego węchu, wrażliwego na najmniejszy bodziec? Sama nie wiem... ale prawdą jest, że nos mam prawie jak pies policyjny ;).

Przez moją "domową perfumerię" przewinęło się masę przenajróżniejszych zapachów, przenajróżniejszych marek, od ok. 10 lat, niemal wyłącznie wysokopółkowych. Od bardzo dziewczęcych, słodkich, rzekłabym wręcz infantylnych, jak np. Baby Doll Yves Saint Laurent, poprzez ciężkie, piżmowe. Pamiętam jednak, że jednym z pierwszych był Glow sygnowany przez Jennifer Lopez. Sympatyczne perfumy, na długo zapadające w pamięć, idealne zarówno dla nastolatki, jak i kobiety przed 30. Krótko później był pierwszy Amor Amor Cacharel, do którego nawet ostatnio powróciłam, jednak odkryłam, że mimo iż nadal potrafi uwodzić i rozkochiwać w sobie, to jednak jak dla mnie ta miłość po latach stała się zbyt duszna i tym samym zbyt męcząca. Dłuższy romans zdarzyło mi się dotychczas nawiązać zaledwie z dwoma zapachami do których bardzo lubię powracać. Są to Miracle Lancome i Bright Crystal Versace. Miracle - słodki, mydełkowy, bardzo świeży i myślę idealnie do mnie pasujący, gościł w mojej szufladzie cztero, lub nawet pięciokrotnie, oczywiście nie pod rząd. Bright Crystal natomiast, bardziej chłodny zapach, pojawił się u mnie dotychczas trzy razy, ale myślę, że jeszcze na pewno nie raz się spotkamy, gdyż mam do niego słabość. Bardzo ciepło wspominam również takie zapachy, jak np. niebieskiego Ralpha Ralpha Laurena, którego pierwszy raz wyczułam na mojej koleżance mieszkającej na stałe w Kanadzie i który zauroczył mnie sobą od pierwszego niucha (jaka szkoda, że już jest wycofywany) oraz Dreaming Tommy'ego Hilfiger'a, którego też ostatnio coś nie mogę dostać w moim mieście, a szkoda wielka.

Nie wiem, jak wygląda sprawa u Was, ale ja bardzo dbam o swoje małe "dzieła sztuki" i celebruję każde psiknięcie, aby przyjemność trwała jak najdłużej.  Stąd też w mojej szufladzie, gdzie je zazwyczaj trzymam, istnieje podział na dwie kategorie perfum. Na codzień, kiedy lecę na miasto, załatwić jakieś sprawy, czy zrobić zakupy, lub zwyczajnie siedzę w domku, używam raczej drogeryjnych zapachów, typu Happy Game Adidas, lub Intimately sygnowane przez rodzinkę Beckhamów (swoją drogą nie mogę ich zmęczyć już z rok czasu), natomiast kiedy idę na randkę, spotkanie ze znajomymi, czy imprezę, wybieram zapachy tzw. "lepsze", by czuć się jak przysłowiowe milion dolarów i nie musieć zabierać dodatkowo perfumetki.

 (zdjęcie zaczerpnięte ze strony http://m.dziennik.pl/rozrywka/uroda/zapach-diamentu-oto-najlepiej-sprzedajace-sie-perfumy-na-swiecie)

Myślę, że każdy ze wspomnianych przeze mnie wyżej zapachów opowiada inną historię i każdy wpasował się w inny etap mojego życia. Jeszcze niedawno świetnie współgrałam z Acqua di Gioia Armaniego, by obecnie flirtować z Euphoria Blossom Calvin'a Klein'a, a za chwilę paść w objęcia mojej nowej miłości, czyli......................... Lalique L'Amour!!! I nieważne, że kosztuje niecałe 4 stówy (cena na wizażu to ściema), przez co do kolejnego miesiąca będę żyła o suchym chlebie i wodzie, nieważne, że wypadałoby kupić sobie jakiś sweter i nowe buty, bo jesień nadchodzi wielkimi krokami - Lalique musi być i nie ma zmiłuj! Gdy dzisiaj będąc w Douglasie absolutnie przypadkowo psiknęłam sobie ten zapach na rękę wiedziałam, że już się od niego nie uwolnię. Jutro, najdalej pojutrze wybieram się tam ponownie, więc jeśli ktokolwiek mnie zobaczy, niech choćby siłą wyciąga, bym nie popełniła kolejnego perfumiarskiego grzechu. O niebiosa, chrońcie mój portfel i mnie samą!

(zdjęcie zaczerpnięte ze strony http://www.snobka.pl/artykul/zatrzymac-zapach-perfum-na-dluzej-17430)

Swoją drogą na pewno słyszałyście, że ponoć sama Marylin Monroe chodziła spać ubrana wyłącznie w Chanel No. 5. Ja mam podobnie. Może nie całkiem, ale nie wyobrażam sobie zasypiać nie mając uprzednio skropionych nadgarstków. Nawet ostatnio odkryłam zapachy, które najlepiej mnie otulają podczas snu i sprawiają, że nawet w zwykłej piżamie można się poczuć mega kobieco i seksownie. Są to Tome 1 La Purete for Her Zadig & Voltaire oraz L'Essence Balenciaga. Żadne inne zapachy nie pachną nocą tak zuchwale i pociągająco, jak one!

Uff... mam nadzieję, że nieco przybliżyłam Wam moje spojrzenie na tak dla niektórych banalną kwestię, jak dobór odpowiednich perfum. Można mieć eleganckie ubranie, piękny makijaż, ale jeśli nie współgra to z zapachem to tak, jakby nad "i" nie postawiono kropki. Wtedy odnoszę wrażenie, że całość jest jakby nie dokończona, nie zwieńczona czymś jeszcze.

Myślę, że część z Was ma podobne spostrzeżenia, a może jednak są one całkiem odmienne? Bardzo chętnie poczytam Wasze zdanie w tej kwestii i poznam nazwy Waszych ulubionych perfum. Czekam na komentarze i mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tą notką oraz, że przynajmniej mała część czytelników mojego bloga dobrnęła do końca.

Życzę Wam miłego wieczoru :***

piątek, 23 sierpnia 2013

L'Oreal Elseve Eliksir Odżywczy

Siemanko! W przerwie oczekiwania na sopocki Festival Top Of The Top, postanowiłam podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami na temat kolejnej nowości, którą ostatnimi czasy dane mi było używać. Tym razem jest to Eliksir Odżywczy L'Oreal Elseve. Jest to mój drugi olejek do włosów (wcześniejszy to Indola Innova), który zgodnie z obietnicami producenta ma zapewnić włosom "piękno, odżywienie, miękkość i połysk bez ich obciążania".

Opakowanie to szklana, dość ciężka butelka, z pompką dozującą nam ilość kosmetyku. Nie do końca odpowiada mi tworzywo z którego zrobiona jest butelka ponieważ mimo, iż szkło wygląda na solidne, mam obawy, by zabrać kosmetyk w podróż ryzykując tym samym, że może ulec uszkodzeniu, a cały olejek wylądować na reszcie bagażu. Jeśli chodzi z kolei o pompkę, wystarczy lekko ją przekręcić "do siebie", by wydostać olejek. Nie wiem, czy wszystkie pompki chodzą tak delikatnie, jak moja, czy akurat trafiłam na taki egzemplarz, w każdym razie trzeba bardzo uważać, by przez przypadek jej nie przekręcić i nie wylać zawartości. Mimo tych uchybień całość wygląda bardzo elegancko i niewątpliwie rzuca się w oczy.



Sam olejek jest przezroczysty i dość wodnisty. Trzeba przyznać, że bardzo ładnie pachnie, jak ja to mawiam "kwiatuszkowo" i świeżo :). Osobiście bardzo lubię zapachy w kosmetykach do włosów, które są nienachalne, ale jednocześnie wyczuwalne i długo utrzymujące się.



Co o produkcie mówi nam producent (zaczerpnięte ze strony L'Oreal):

"Eliksir Odżywczy Elseve od L'Oréal Paris to produkt pielęgnacyjny, który odżywia i wygładza włosy oraz pomaga chronić je przed codziennym oddziaływaniem szkodliwych czynników zewnętrznych. Bogata formuła o lekkiej, nietłustej konsystencji doskonale odpowiada na potrzeby wszystkich rodzajów włosów, pielęgnując je, dyscyplinując i dodając im blasku oraz miękkości bez obciążania fryzury.

Dzięki starannie skomponowanej mieszance składników czynnych, formuły Szlachetnych Eliksirów zapewniają włosom piękno, odżywienie, miękkość i połysk bez ich obciążania. Powstałe z wyjątkowego połączenia sześciu ekstraktów z olejków kwiatowych (lotos, rumianek, gardenia tahitańska, maruna, róża oraz len), zostały opracowane przez laboratoria L'Oréal Paris jako niezbędny składnik pięknej fryzury. Rezultat? Kuracja pielęgnująca włosy, intensywne odżywienie i pełen głębi blask koloru w formie zmysłowego doświadczenia o leśnym i orientalnym aromacie. Olejek może być stosowany na suche włosy bezpośrednio przed stylizacją, na wilgotne włosy przed suszeniem lub przed kąpielą w morzu czy basenie.


Stosowałam Eliksir zgodnie z zaleceniami producenta, wyciskając dwie pompki na dłoń i rozprowadzając najpierw od połowy włosów do ich końców, a później resztę delikatnie wmasowując we włosy u nasady. Wiecie co mnie zaskoczyło przede wszystkim? To, że Eliksir nie przetłuszcza włosów! Nic, a nic! Oczywiście, jeśli nałożymy go za dużo przy samym skalpie, możemy się rozczarować, jednak robiąc to z wyczuciem, pod względem przetłuszczania nie mam mu kompletnie nic do zarzucenia. To pierwszy plus. Kolejny to taki, że kosmetyk spełnia niemal wszystkie obietnice producenta. Idealnie wygładza włosy, dodaje im blasku i sprawia, że włosy po wysuszeniu są sypkie, a już wysuszone niesamowicie miłe w dotyku oraz bardzo mięciutkie. Włosy bardzo ładnie poddają się układaniu i modelowaniu, nie są oklapnięte i zbite w smutne strąki. Chcą współpracować! Mam nawet wrażenie (nie wiem, czy aby nie złudne), że Eliksir dodaje im nieco objętości. Jednak w tym zakresie się nie wypowiem, bo nie jestem pewna, czy to na pewno za sprawą jego działania.

Przedostatnią, ale jakże ważną kwestią jest również skład, który wygląda bardzo zachęcająco, z resztą same spójrzcie:



Mimo, iż jak wielokrotnie wspomniałam, na składach za bardzo się nie znam, jednak nie uszło mojej uwadze, że w Eliksirze mamy takie dodatki, jak np. olej kokosowy i ekstrakty z kwiatów, które jak wiemy bardzo pozytywnie działają na włosy i ich budulce.

Na koniec efekty na moich włosach po użyciu Eliksiru, wysuszeniu i subtelnym wyprostowaniu (tak, wiem, że końcówki domagają się już podcięcia):



Podsumowując: Kosmetyki do włosów używam z wielką przyjemnością i zawsze cieszę się, kiedy mogę wypróbować coś nowego, a jeszcze kiedy zostają spełnione oczekiwania, to już jest całkiem super. Jeśli chodzi o ten Eliksir, z czystym sumieniem mogę go polecić, gdyż myślę, że większość z Was powinna być z niego zadowolona. Cena wynosi ok. 40 zł i dostępny jest w dwóch wariantach: "Eliksir Odżywczy dla wszystkich rodzajów włosów" oraz "Eliksir Upiększający do włosów farbowanych". Dzięki temu, że pielęgnacja włosów z użyciem tego kosmetyku jest prawdziwą przyjemnością, na pewno będę go używać do momentu, aż dobiję dna buteleczki, przy czym później prawdopodobnie zaopatrzę się w wersję do włosów farbowanych.

To by było na tyle, ja uciekam szykować sobie kolację i już nie mogę się doczekać transmisji z Sopotu. Kurczę, jak żałuję, że mnie tam nie ma ;(((. Miłego wieczoru!

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Wielki Test Szczotek - Tangle Teezer vs zwykła szczotka, kto wygra pojedynek?

Na pewno wiele z Was ma podobnie, jak ja. Kiedy słyszycie pochwały na temat danego kosmetyku, czy akcesoriów, które wywołują zachwyt w blogosferze, korci Was, by móc je przetestować na samej sobie i sprawdzić, czy faktycznie cudowne działanie ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie jestem inna w tej kwestii, więc kiedy nadarzyła się okazja wrzucić TT przy okazji zakupów internetowych do koszyka, nie wahałam się ani chwili. Dzisiaj, po ok miesiącu stosowania bez wyrzutów sumienia mogę Wam przedstawić swoje zdanie w tym temacie, dlatego stworzyłam recenzję porównawczą TT ze zwykłą szczotką, której używałam dotychczas. Jesteście ciekawe wyniku? Zaczynamy!



Opis: TT chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ja posiadam wersję Elite, czyli tą standardową.
"Tangle Teezer to szczotka zaprojektowana przez brytyjskiego fryzjera Shaun P., umożliwia szybkie rozczesanie zarówno mokrych jak i suchych włosów, bez ciągnięcia, wyrywania, łamania i elektryzowania włosów. Dodatkowo nadaje połysk.
Szczotką można rozczesywać włosy od nasady po końce, co przy użyciu innych szczotek i przy mokrych włosach, zwykle nie jest możliwe.  
Model SALON Elite Juicy Fruits to nowy model doskonale znanej szczotki w soczystych,  wakacyjnych kolorach.  
Ergonomiczny kształt szczotki idealnie dopasowany jest zarówno do kształtu głowy jak również zapewnia wygodę w użytkowaniu. 
Szczotka Tangle Teezer zdobyła wiele nagród : InStyle BEST BEAUTY BUYS 2012, COOL BRANDS 2012, HARPER’S BAZAAR BEAUTY HOT 100, LOOKFANTASTIC HAIR&BEAUTY AWARDS 2012, GRAZIA BEST IN BEAUTY, COSMOPOLITAN BEAUTY AWARDS 2010, YOUR HAIR BEST HAIT BUYS 2011 (zaczerpnięte ze strony drogerii Minti, gdzie ją zakupiłam)." 
Druga szczotka, to zwyklak kupiony bodajże w Rossmannie, lub Naturze, dokładnie nie pamiętam, ok. 2 lat temu, może troszkę ponad. W każdym razie podobną można znaleźć w niemal każdej drogerii.

Wygląd: TT już na pierwszy rzut oka widać, że jest szczotką design'erską. Opływowy kształt i krzykliwe kolory zdecydowanie wyróżniają ją spośród innych. Igiełki są w dwóch długościach 0.5 cm i 1.3 cm gęsto rozmieszczone, elastyczne. Szczotka pomimo braku uchwytu dość pewnie leży w dłoni, choć kilkukrotnie zdarzyło mi się, że spadła na ziemię.




Zwyklak natomiast (nazwijmy ją tak dla potrzeb postu i rozróżnienia) jest czarny, ze srebrnymi dodatkami. Cała szczotka, łącznie z uchwytem do trzymania, wykonana jest z jakby gumowego plastiku, co zapobiega jej wyślizgnięciu się z ręki. Igiełki są rozmieszczone rzadziej, są za to grubsze, przez co mniej elastyczne i prawie dwukrotnie dłuższe (2 cm), zakończone okrągłym "łepkiem".




Cena: TT Elite kosztuje ok. 40 zł w dobrych sklepach fryzjerskich i na Internecie. W zależności od modelu i rozmiaru, ceny wahają się do nawet 65 zł. Dla porównania zwyklak kosztował 15 zł.

Działanie i moje wrażenia: Przechodzimy do najważniejszego punktu, czyli działania i związanych z tym moich odczuć.
Moje włosy naturalne są grube, ale jest ich stosunkowo niewiele (aktualny obwód kucyka na wyprostowanych włosach to 8 cm). Określiłabym je, jako fale podatne na układanie, przy czym mające tendencję do puszenia się, przez co nie wyobrażam sobie życia bez prostownicy, która jako jedyna jest w stanie je ujarzmić. Zatem obie szczotki miałam okazję stosować na włosach zarówno naturalnych, jak i wyprostowanych. Przyznam, że kiedy pierwszy raz użyłam TT byłam rozczarowana. Pamiętam, że pomyślałam, jakim sposobem ta szczotka jest tak chwalona, skoro nawet dobrze nie dochodzi do skóry głowy, a tym samym nie rozczesuje porządnie dolnych partii włosów, jedynie te zewnętrzne. Jednak dałam jej szansę i codziennie używałam na zmianę ze zwyklakiem. Mimo to, z biegiem czasu nadal miałam podobne odczucie, które pozostało mi do dzisiaj. Mam wrażenie, że igiełki są zbyt krótkie, przez co trzeba parominutowego czesania, by wykonać skuteczny masaż głowy, a włosy wyglądały jak należy, czego w moim wypadku nie da się załatwić dwoma pociągnięciami TT. W przypadku zwyklaka sprawa ma się inaczej. Szczotka w kilku ruchach sprawia, że moje włosy są świetnie rozczesane i pięknie ułożone, a cebulki pobudzone, zapewne za sprawą dłuższych i mniej elastycznych igiełek. Podobnie jak TT nie ciągnie i nie wyrywa włosów, a delikatnie je rozczesuje. Jednak niestety czasami potrafi spłatać figla i powodować lekkie elektryzowanie się włosów, co nie ma miejsca w przypadku Tangle Teezer'a.

Podsumowanie: No cóż, osobiście uważam, że TT jest nieco przereklamowana. Owszem, jest to dobra szczotka, zapobiegająca elektryzowaniu się włosów, wspaniale je rozczesowująca, ale umówmy się - za cenę 40 zł oczekiwałam czegoś więcej. Miałam nadzieję, że podobnie, jak zwyklak zapewni mi bardzo szybkie i bezbolesne rozczesanie włosów, a tu okazuje się, że muszę się z nią "bawić", nawet kiedy nie mam na to zbytnio czasu i ochoty. Dodatkowo nieco denerwujący jest fakt braku rączki, bo niby takie nic, a jest to spora wygoda. Ponad to zauważyłam u innych dziewczyn, że po czasie igiełki w TT mają tendencję do odginania się w różne strony, co nie ma miejsca w przypadku zwyklaka, który służy mi już dwa lata w niemalże idealnym stanie (jedna igiełka straciła łepek i trzy nieco się odgięły). Kupiłam TT, wypróbowałam, ale na kolejną się nie skuszę. Brak elektryzowania to za  mało, by po raz kolejny wydać 40 zł, tak że jak dla mnie

POJEDYNEK WYGRYWA ZWYKLAK!

Mam nadzieję, że ta recenzja się Wam podobała i jestem ogromnie ciekawa Waszego zdania na temat TT, ale i Waszych ulubionych szczotek. Czekam na komentarze, buziaki :*

Edit g. 16:23: Czytając Wasze komentarze poniżej dochodzę do wniosku, że chyba tylko ja nie dostrzegam fenomenu Tangle Teezer, albo po prostu moje włosy nie są na tyle wymagające, albo zwyklak jest również dobrą szczotką... o ja niewdzięczna :P

niedziela, 18 sierpnia 2013

Nowość od Garnier: Hydra Adapt, krem-sorbet do cery mieszanej i tłustej

Cześć Kochane! Kurcze, nadal nie czuję się najlepiej, gardło wciąż mi płonie niemal żywym ogniem i mam podwyższoną temperaturę, stąd też nie było mnie przez kilka dni na blogspocie. W międzyczasie cosik sobie potworzyłam i może niedługo się z Wami podzielę moimi "artystycznymi" wypocinami. Mam nadzieję, że udało mi się Was zaciekawić o co może chodzić ;).

Dzisiaj jednak przygotowałam recenzję kremu, który w ostatnim czasie miałam okazję stosować, a jak już wiecie bardzo lubię próbować wszelakich nowości. Standardowo zacznę od opakowania. Krem ukryty jest w kartonowym pudełeczku, gdzie mamy zawarte wszelkie informacje od producenta na jego temat. Sama tubka jest plastikowa, bardzo poręczna i świetnie leży w dłoni. Zawiera ona 50 ml kosmetyku w cenie ok. 15 zł (aktualnie jest w Rossmanie promocja, więc można go nabyć za 8.99 zł).




Co o kosmetyku mówi nam producent:



Jak wynika z informacji podanych na opakowaniu, ten krem do twarzy powinien być moim idealnym kompanem. Jednak czy tak się stało?

Przyznam, że od pierwszego użycia zaciekawiła mnie jego konsystencja. Trudno ją określić, ale jest po prostu inna, niż wszystkie dotychczas przeze mnie spotykane. Na pierwszy rzut oka widać, że jest treściwa, ponieważ kremik jest dość gęsty. Podczas aplikacji, można wyczuć pod opuszkami palców coś w rodzaju mikrogranulek. Starałam się ująć to zjawisko na zdjęciu, ale chyba nie do końca mi się to udało, aczkolwiek gołym okiem widać, że jego struktura jest różna od standardowych kosmetyków tego typu. W każdym razie, jak dla mnie bardzo przyjemna.




Co do moich wrażeń i odczuć. Z kremu jestem zadowolona połowicznie, ponieważ nie do końca spełnił pokładane w nim nadzieje. Moja cera jest typowo mieszana, przetłuszczająca się w strefie T (czoło, nos, broda), a normalna, lub przesuszona (zależy kiedy) na policzkach. Miałam nadzieję, że podczas stosowania kremu, wszystkie partie zostaną w miarę ujednolicone pod względem ich wymagań, jednak niestety nie do końca tak się stało. Otóż krem matowi cerę na dość krótki czas, a właśnie na solidnym macie trzymającym się cały dzień (zwłaszcza w lato) zależało mi najbardziej. Ponad to trzeba uważać, by nie przesadzić z ilością i nakładać go oszczędnie, bo inaczej możemy uzyskać efekt odwrotny do zamierzonego. Na plus jest za to fakt, że dobrze nawilża cerę i w niewielkiej ilości nadaje się do stosowania pod makijaż. Produkt ten nie uczulił mnie, nie zapchał i nie podrażnił. Bardzo dobrze się wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy na skórze. Na plus jest również zapach - przyjemny i orzeźwiający, chociaż wyraźnie wyczuwam w nim zawartość alkoholu.

Podsumowując, kremy Garnier z serii Hydra Adapt są dostępne w 5 wariantach:

- Lekki Krem do cery normalnej i suchej
- Bogaty Krem do cery suchej i bardzo suchej
- Krem-Żel do cery zmęczonej i pozbawionej blasku
- Krem-Sorbet do cery mieszanej i tłustej
- Ochronny Krem do cery normalnej i delikatnej

Dzięki tak wielu możliwościom, każda cera powinna znaleźć kosmetyk odpowiedni dla niej. Myślę, że są warte wypróbowania, chociażby ze względu na fakt, że są to kremy nawilżające dość dobrej jakości w rozsądnej cenie. Gdyby tylko mój sorbet jeszcze mocniej matowił, to byłoby super.

Jeszcze na koniec skład kosmetyku, czyli co siedzi w środku:

Aqua/Water, Glycerin, Isononyl Isononanoate, Alcohol Denat., Acer Saccharinum Extract/Sugar Maple Extract, Ammonium Polyacryldimethyltauramide, Ammonium Polyacryloyldimethyl Taurate, Behenyl Alcohol, Benzyl Alcohol, Benzyl Salicylate, Biosaccharide Gum-1, Cammelia Sinensis Leaf Extract, Capryryl Glycol, CI 42090/Blue1, CI 47005/Acid Yellow 3, Citronellol, Disodium Ethylene Dicocamide PEG-15 Disulfate, Glyceryl Stearate Citrate, Limonene, Linalool, Mannose, Phenoxyethanol, Pyrus Malus Water/Apple Fruit Water, Silica, Sodium Acrylates, Crosspolymer-2, Sodium Hydroxide, Tetrasodium EDTA, Xanthan Gum, Parfum/Fragrance (F.I.L B158083/1)
 
Ps. Współpraca z marką L'Oreal, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

Miłego dnia :)))

środa, 14 sierpnia 2013

Szampon Vatika Tropikalny Kokos

Hej! Znowu coś mnie rozkłada :( Najpewniej jakieś przeziębienie, ponieważ mam stan podgorączkowy, boli mnie gardło i zaczyna się katar, ehh... to lato jakoś wybitnie mi nie sprzyja, bo albo ziąb, albo upały nie do wytrzymania i mój organizm szaleje, ale nic.

Przygotowałam dla Was recenzję szamponu Vatika Tropikalny Kokos, który wrzuciłam do koszyka, przy okazji zakupów urodzinowych w internetowym sklepie Minti. Przyznam, że nie specjalnie lubię się rozpisywać o szamponach, ponieważ jak dla mnie ma on tylko ładnie pachnieć i dobrze radzić sobie z oczyszczaniem skóry głowy i włosów. Czym jednak zauroczył mnie dzisiejszy bohater, że postanowiłam poświęcić mu osobny post?



A no tym, że nie tylko świetnie radzi sobie ze swoim podstawowym zadaniem, ale również rewelacyjnie sprawdza się przy zmywaniu wszelkich olei (np. Vatika, Sesa) i znakomicie odbija włosy u nasady. Powiem Wam, że nie liczyłam na obietnice producenta w tym zakresie, ponieważ nie jest to szampon typu volume, a tu spotkało mnie miłe zaskoczenie, jednak nie od razu. Po pierwszym i drugim użyciu już byłam niemal pewna, że z tym uniesieniem to tylko pic na wodę, ale w miarę stosowania, włosy zaczęły stawać się coraz bardziej posłuszne i coraz mocniej odstawać od skalpu. Ponad to, używając Vatiki zauważyłam zmniejszone przetłuszczanie. Zawsze myłam włosy co dwa dni, a po czasie dostrzegłam, że nawet na 3 dzień są jeszcze w miarę, w nie najgorszym stanie.



Sam szampon jest koloru biało - perłowego, świetnie się pieni i WSPANIALE (podkreślam) pachnie. Póki co, jest to mój numer jeden (na równi z kokosowym Timotei) wśród zapachów szamponowych. Nie jest naturalny, ale mimo to mogłabym go wdychać godzinami. Co najlepsze - bardzo długo utrzymuje się na włosach, co dla mnie jest dodatkową zaletą.



Z minusów zauważyłam tylko dwa. Otóż Vatika jest dość droga z uwagi na swoją pomniejszoną w stosunku do innych szamponów gramaturę. Kosztuje ok. 12 zł za 200 ml, przy czym np. Timotei ma podobną cenę, a szamponu jest dwa razy więcej, bo 400 ml. Bardzo żałuję, że już mi się kończy, dlatego przy okazji kolejnych zakupów na pewno ponownie pojawi się w moim koszyku. Samoistnie nie opłaca się go kupować, bo wliczając w to jeszcze koszty przesyłki wyszedł by o wiele drożej.

Drugi minus to skład. Przyznam, że liczyłam na przyjaźniejszy, a tam na sls na 2 miejscu :(

Skład: aqua (water), sodium laureth sulfate, cocamidopropyl betaine, cocamide mea dimathiconol (and) TEA-Dodecybenzenesulfnate, glycol distearate, trimethylsilylhydroxtpropyltrimanium, chloride, carbomer, formaldehyde, Lawsonia Inermis Leaf extract, disodium edta, herbal protein ester, sodium hydrixudem ricinus communis *castor seed oil, citric acid.

Mimo tych drobnych uchybień i tak się z nim polubiłam, dlatego serdecznie polecam Wam go wypróbować :).

Ja wracam do łóżeczka się kurować, a Wam życzę przyjemnego wieczoru :*

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Podkład mineralny marki Amilie

Cześć Dziewczyny! Dzisiaj poopowiadam Wam troszkę o podkładach mineralnych, które otrzymałam w ramach współpracy od marki Amilie. Przyznam, że na początku odcień, który zamówiłam, czyli Butterscotch wydawał mi się za ciemny, ale na szczęście moje obawy okazały się płonne. Zaczynamy!

Opakowanie jest bardzo ładne i schludnie wykonane. Typowy, plastikowy, odkręcany słoiczek, posiadający w środku ciekawy mechanizm zapobiegający wysypaniu się kosmetyku.



Wystarczy przekręcić plastikową membranę, by wydostać podkład i ponownie przekręcić, by zamknąć, dzięki czemu mamy pewność, że minerałek nie wysypie nam się np. podczas podróży, nawet jeśli zewnętrzna nakrętka będzie nie do końca domknięta. Tutaj duży plus dla producenta, który pomyślał o dodatkowym zabezpieczeniu. Mała rzecz, a cieszy! :)



Sam podkład można nakładać na dwa sposoby, na sucho i mokro, spryskując uprzednio pędzelek wodą termalną. Ja jednak stosuję go tylko na sucho, gdyż taka forma najbardziej mi odpowiada. Jak wspomniałam wyżej, wybrałam sobie podkład Butterscotch z linii Honey, pasującej do ciepłego odcienia skóry, którego jestem posiadaczką. Aktualnie mieszkam go z Praline, ponieważ uzyskany efekt zdecydowanie najbardziej odpowiada aktualnemu kolorytowi mojej cery. Marka posiada w swoim zasobie kilka linii kolorystycznych, dzięki czemu każdy znajdzie odpowiedni dla siebie odcień:

Honey - odcienie ciepłe z brzoskwiniowymi/żółtymi tonami
Beige - odcienie chłodne z beżowymi/brązowymi tonami
Golden - odcienie ciepłe ze złotymi/żółtymi tonami
Olive - odcienie neutralne z oliwkowymi/zielonymi tonami
Natural - odcienie neutralne
Cool - odcienie chłodne z różowymi tonami
Podkłady te nie są podkładami rozświetlającymi, jednak posiadają w swoim składzie micę, która nadaje bardzo subtelne rozświetlenie cery, ale bez żadnych drobinek. Po prostu ma się wrażenie, że mat nie jest płaski i tym samym sztuczny. Mój sposób nakładania, to wysypanie odrobiny podkładu na nakrętkę i wmasowywanie go pędzelkiem flat top, aż do momentu uzyskania odpowiedniego stopnia krycia. Ważne jest to, że krycie można budować, dokładając kolejne warstwy kosmetyku.



Mój buziak saute, jak widać cera nadal nie jest w idealnej kondycji, ale pracuję nad nią intensywnie i przynajmniej już nie straszę, jak wtedy po zmianie wody brrrr...



Z podkładem Butterscotch:



Z wymieszanymi Butterscotch i Praline (duet idealny!)...



... oraz odrobiną różu w odcieniu Dusty Pink:



Cera została rozświetlona, ładnie wygładzona, a drobne niedoskonałości przykryte. Polubiłam się z tymi podkładami, ponieważ nie powodują zapychania, dodatkowego obciążenia stanu cery i uważam, ze na lato są idealne, na zmianę z kremami BB. Podkłady te można zakupić na stronie Amilie klikając TU w cenie 36 zł za 5g opakowanie, które starczy na bardzo długo, gdyż kosmetyk jest wydajny. Na stronie można zakupić również tester 0.10g za 1.90 zł, lub próbkę 0.30g w woreczku strunowym za 2.90 zł.

Wkrótce również recenzja róży mineralnych Amilie, do których zapałałam miłością wielką.

Ps. Współpraca z marką Amilie, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

sobota, 10 sierpnia 2013

SPA dla okolic oczu? Krem i maska pod oczy od Orientany

Cześć! Zgodnie z tym, co wczoraj obiecałam, dzisiaj przychodzę do Was z recenzją kremu i jedwabnej maski pod oczy marki Orientana.

Przyznam, że bardzo długo zwlekałam z recenzją owych produktów ponieważ to, co mi na tą chwilę doskwiera, to pierwsze zmarszczki pod oczami, w związku z czym wierzyłam, że dopiero przy długotrwałym działaniu mogę odnieść jakikolwiek sukces. Ciekawe jesteście wyników mojej 5 miesięcznej kuracji? :) Jeśli tak, to zapraszam niżej.

Maskę-krem z wyciągiem z czereśni japońskiej, bo tak nazywa swój produkt producent, otrzymałam w plastikowym, odkręcanym słoiczku, gdzie mieści się aż 40g kosmetyku. Gramatura jest OGROMNA i sama w życiu bym jej nie spożytkowała, więc podzieliłam się z Siostrą, a i tak jeszcze zostało nam więcej, niż pół słoiczka, więc wydajność jest wprost zatrważająca.



Co o kosmetyku mówi nam producent (zaczerpnięte ze strony Orientany):

"Maska-krem z czereśni japońskiej to mocno nawilżający krem pod oczy niezwykle bogaty w antocyjany - substancje o właściwościach odmładzających. Działają one osiemnastokrotnie skuteczniej niż witamina C i pięćdziesięciokrotnie mocniej niż witamina E. Ten naturalny krem pod oczy działa silnie nawilżająco, odżywczo, likwiduje cienie i przebarwienia pod oczami.

Trzęsak, zwany w Azji "masłem czarownicy" opóźnia proces starzenia, stymuluje metabolizm skóry i wygładza zmarszczki wokół oczu.  


Już po kilku dniach stosowania twoja skóra wokół oczu stanie się jasna, promienna i wygładzona.

Stosowanie: Wieczorem, po oczyszczeniu skóry nanieść maskę pod oczy, do granicy zakończenia kości policzkowej oraz tuż pod łukiem brwiowym, ponad zagięciem górnej powieki. Unikać kontaktu z oczami. Delikatnie rozmasować. Maska najefektywniej spełnia swoją rolę w nocy, gdy jest nałożona prze około 8 godzin. Można stosować codziennie."
Konsystencja kosmetyku jest lekko kisielowa, dość gęsta, jednak bardzo dobrze rozprowadza się nad i pod oczami. Podczas nakładania można wyraźnie odczuć uczucie chłodzenia, co działa relaksująco, jeśli mamy opuchnięte oczka (czego doświadczam np. płacząc).



Jeśli chodzi o działanie i efekty, to cóż... w kwestii wygładzenia zmarszczek przyznam, że liczyłam na widoczne efekty po tak długim czasie stosowania, ale niestety się zawiodłam :(. Nie spłyciły się ani odrobinę, nawet nie ma po co dawać zdjęć porównawczych, bo różnica będzie żadna. Jeśli chodzi o rozjaśnienie i nawilżenie okolic oczu, tutaj już było lepiej, jednak nie po to głównie stosowałam krem. Ogólnie podsumowując jest to w średni kosmetyk, który fajnie chłodzi i przyjemnie relaksuje okolice oczu. Przy dłuższym czasie stosowania, można liczyć również na rozświetlenie skóry w tych okolicach, co dodaje naszemu spojrzeniu "zdrowia" i sprawia, że wyglądamy na bardziej wypoczęte. Na stronie znalazłam jedynie krem w wersji tubkowej, zawierający 20g, w cenie 40 zł, do kupienia TUTAJ. Osobiście, ani nie zniechęcam, ani nie polecam, doszłam do wniosku, że póki co, dla mnie taki kosmetyk jest po prostu zbędny.

___________________________________________________________________________________________

Teraz pora przejść do drugiego produktu uzupełniającego wspomniany wyżej krem. Jest to maska z jedwabnej tkaniny pod oczy, która ma na celu działać nawilżająco, likwidować cienie, przebarwienia i zmarszczki.



Standardowo opis producenta, instrukcja jak stosować i skład:



W opakowaniu znajdujemy dwa płatki, pokryte niemalże niewidoczną folią, którą należy zdjąć, oczywiście Asia jej nie zdjęła, bo w wpół do drugiej w nocy umysł już nie pracuje tak jasno, jak w ciągu dnia, i przez cały czas trzymania ich na oczach zastanawiałam się, niczym blondynka z kawałów, czemu ściśle nie przylegają :P.



Mimo to, maska bardzo fajnie spełniła swoje zadanie. Pomimo późnej pory kładzenia się spać, dzisiejszego dnia rano, moje spojrzenie było wypoczęte i świeże. Skóra wokół oczu wygląda promiennie i rześko. Ciężko jest się wypowiedzieć o kosmetyku, po zaledwie 1-krotnym użyciu zwłaszcza, że producent zaleca stosowanie 2-3 razy w tygodniu, jednak z całą pewnością jest to produkt, który przy dłuższym stosowaniu mógłby faktycznie wpłynąć z korzyścią na poprawę okolic oczu, niemniej byłaby to kuracja dość droga, ponieważ maska do użycia na raz kosztuje 10 zł (do kupienia TUTAJ), co daje 30 zł tygodniowo, więc w miarę sporo. Mimo to serdecznie polecam, gdyż ja również jeszcze skuszę się jeszcze na jej zakup.
Ps. Współpraca z marką Orientana, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

To by było na tyle. Na koniec chciałam serdecznie podziękować wszystkim za wzięcie udziału w konkursie, który o północy został zamknięty. Na dniach pojawią się wyniki, gdyż po przeczytaniu wszystkich odpowiedzi mam już 3 faworytki i z nich muszę wybrać zwyciężczynię :). Pozdrawiam :*

piątek, 9 sierpnia 2013

Kosmetyczne zmiany na blogu, ostatni dzień zgłaszania się do konkursu i trochę narzekania :(

Hej Laleczki! U Was też przeszła ulewa? Przyznam, że wyczekiwałam deszczu, jak zbawienia, bo przez ostatnie kilka dni nie dawałam już rady z panującymi upałami. Dzisiaj wreszcie chłodniej i oby ten stan się utrzymał chociaż chwilę, abyśmy wszyscy mogli nieco odżyć :).

Jak widzicie zmieniłam trochę wygląd bloga, nie są to jakieś ogromne zmiany, gdyż podobał mi się w takiej wersji, jaka była poprzednio, jednak mimo to postanowiłam go lekko odświeżyć. Zmieniłam nazwę (poprzednia wydawała mi się za długa), nagłówek, kolory czcionek i kolor tła kart, co by się bynajmniej delikatnie wyróżniały od całej reszty.

Dzisiaj też jest ostatni dzień zgłaszania się do konkursu organizowanego przeze mnie i sklep Hairstore, będący sponsorem nagrody. Wystarczy kliknąć w banner po prawej stronie bloga. Przyznam, że nie spodziewałam się tak słabego odzewu i jest mi bardzo przykro z tego powodu :( Miałam nadzieję, że wybór kosmetyków/akcesoriów do kwoty 100 zł będzie satysfakcjonującą nagrodą za tak banalny konkurs zwłaszcza, że sklep ma bardzo bogaty asortyment i jest z czego wybierać, a tu klops. Jeśli możecie napiszcie mi co jest nie tak, czy nagroda nie bardzo Wam odpowiada, jaka jest przyczyna? Właśnie z tego powodu tak rzadko organizuję konkursy na blogu, ponieważ obawiam się, że nakupuję nagród, lub nakłonię sklepy do sponsoringu, a później zgłosi się zaledwie garstka chętnych :( Niestety póki co nie stać mnie na Chanel'e, Dior'y i inne wysokopółkowe kosmetyki, niemniej zawsze wkładam dużo serca w to co robię i zwyczajnie jest mi smutno zwłaszcza, że na mój pierwszy konkurs zgłosiło się o ile dobrze pamiętam coś koło 100 osób, więc bywało znacznie lepiej, chociaż nagroda była podobnej wartości. No nic, dość już narzekania, wylałam swoje żale i mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe. W każdym razie dajcie znać jakie chciałybyście widzieć konkursy, w jakiej formie i jakie nagrody by Was zadowoliły, bo będzie to dla mnie sporym ułatwieniem na przyszłość.

A już jutro zapraszam na recenzję maseczki i kremu pod oczy Orientana :).

Buźka! :*

czwartek, 8 sierpnia 2013

Soczysta brzoskwinia na paznokciach

Witam Was w kolejny upalny dzień. Dzisiaj przychodzę z iście wakacyjnym kolorem lakieru, który wczoraj przez kompletny przypadek wypatrzyłam na promocji w Rossmanie. Mowa o Rimmel Pro Salon w odcieniu Reggae Splash. Jak wiecie nie lubię przepłacać, zazwyczaj kupuję lakiery do ok. 7 zł, ponieważ i tak nigdy nie trzymam ich na paznokciach dłużej, niż kilka dni, więc zwyczajnie szkoda mi pieniążków (wyjątek - lakiery Essie, które są genialne!). Zależy mi głównie na tym, by dobrze krył, miał piękny kolor i wytrzymał minimum 2 dni bez uszczerbku.

Wczoraj idąc po absolutnie niezbędne zakupy (serio, serio), przechodziłam koło szafy Rimmel i zauważyłam przecenę lakierów wspomnianej wyżej serii, sygnowanej przez Kate Moss, z niecałych 20 zł na 9 zł z groszami. Przyjrzałam się poszczególnym odcieniom i szczególnie spodobał mi się ten, przypominający rozbieloną brzoskwinkę, typowo kremowy, bez żadnych drobinek. Letni, wesoły kolor, w sam raz na panujące upały. Czy zachwycił mnie czymś jeszcze?



Otóż niestety nie :( Poza pięknym odcieniem w buteleczce i na paznokciach, ten lakier nic pozytywnego sobą nie reprezentuje. Ubolewam nad tym bardzo, bo zapowiadał się na prawdę super! Do rzeczy. Producent zapewnia, że lakier posiada żelowe wykończenie i utrzymuje się na paznokciach do 10 dni. Żelowe wykończenie owszem jest, ale co z tego, skoro moją płytkę lakier kryje dopiero przy 3 warstwie i schnie wieczność, stąd niezbędne jest użycie top'u (w moim wypadku Essence, który również daje żelowe wykończenie, więc taka formuła samego lakieru jest już mi zbędna). Przy 3 warstwie, po czasie zaczynają pojawiać się pod lakierem bąbelki, które na całe szczęście są widoczne jedynie pod światło i trzeba się mocno przypatrzeć, niemniej jednak są. Jak wspomniałam trwałość jest 10 dniowa, co w moim przypadku również jest zbyteczne, ale mimo wszystko dla innych może to być dużym plusem, więc tu się nie wypowiadam. Pędzelek jest z rodzaju tych szerszych, co jest dużym ułatwieniem w rozprowadzaniu emalii. Sama konsystencja lakieru, moim zdaniem jest nieco zbyt wodnista. Wolałabym, żeby był nieco gęstszy i tym samym mocniej napigmentowany. Kolor oceńcie same, moim zdaniem jest uroczy i przepięknie podkreśla opalone dłonie!

Na palcu wskazującym podrapał mnie kociak, nie zwracajcie uwagi :)





Jeśli ktoś byłby ciekaw, czy polecam ten lakier to odpowiem, że w regularnej cenie na pewno nie, w obowiązującej promocji tak, ale tylko ze względu na niespotykany kolorek i długi czas utrzymywania się na paznokciach, jeśli to komuś niepotrzebne, to ten lakier nie jest dla Was.

Ps. Jak Wam się podoba nowy kształt pazurków? :)

Miłego dnia życzę, a ja w tym czasie mykam pod prysznic.

Achaaa, zapomniałabym - mam do sprzedania świeżutką pomadkę Color Whisper w odcieniu Oh La Lilac użytą zaledwie 3-4 razy i nowy, nieużywany bronzer Honolulu w formie testera. Jeśli ktoś jest chętny, proszę o kontakt mailowy :).

środa, 7 sierpnia 2013

Powróciła córka marnotrawna

Cześć Kochane! Kurcze, tak długo mnie nie było, że normalnie zapomniałam, jak to jest blogować. Mea culpa! To chyba przez ten upał na dworze, człowiek nie marzy o niczym innym, jak tylko leżeć plackiem w chłodnym miejscu i mieć pod dostatkiem schłodzonych napoi. A jeszcze, jak jest się w miejscu, gdzie Internet dociera jedynie w bardzo (podkreślam baaardzo) ograniczonym zasięgu, to już w ogóle nie ma nawet mowy o stworzeniu notki.

A byłam sobie na wsi :) Cały tydzień. Powylegiwałam się, pojeździłam na rowerze (I'm lovin it) i pospędzałam czas ze znajomymi. Było super, z resztą, jak zawsze tam. 30-go lipca obchodziłam też urodziny, więc tym bardziej cieszyłam się, że mogę w ten czas siedzieć sobie na ranchu, z dala od zgiełku dużego miasta, w którym na codzień mieszkam.

Co u mnie - w zasadzie nic nowego. Pod względem kosmetycznym zmieniłam sobie jedynie kształt paznokci, które z lekko kwadratowych przemianowałam na typowe migdałki. Jest to dla mnie coś nowego, bo już wiele lat nie obcinałam ich w taki sposób, gdyż przez taki zabieg moje szczupłe dłonie jeszcze mocniej się wysmuklają, ale wkrótce zrobię zdjęcia, to mam nadzieję, że wyrazicie swoje zdanie, które pazurki lepiej do mnie pasują. Poza tym, przez (najprawdopodobniej) zmianę wody i zbliżające się TE dni, wysypało mnie nieziemsko na twarzy ;( Kilka dni temu wyglądałam dosłownie jak pizza, przez co od wczoraj znowu leczę się domowymi sposobami i już dzisiaj, po 3 dniach widzę solidną poprawę, więc za chwilę powinno być idealnie. W każdym razie od jutra/pojutrza znowu zaczną pojawiać się recenzje, tym razem bardziej regularnie.

Przypominam również o trwającym jeszcze 2 dni konkursie, gdzie można wygrać wybrane przez siebie produkty do włosów z asortymentu sklepu Hairstore do kwoty 100 zł. Zgłosiło się dopiero (!) 10 dziewczyn, więc dalej macie ogromną szansę na wygraną! Wystarczy kliknąć w banner po prawej stronie bloga.

Na koniec przesyłam Wam jeszcze kilka fotek, spójrzcie jak pięknie zakwitły róże w moim ogrodzie (czerwona niestety została lekko spalona przez słońce:







Motylom tak spodobała się nasza piwnica, że w dniu wyjazdu wypuściłam stamtąd na wolność 7 sztuk i oto jedna z nich:



I standardowo dziewczyny, rodzice założyli wreszcie siatkę na balkon więc bez obaw mogą sobie pomykać po barierce ;)



Buziaki :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...