czwartek, 26 września 2013

Test suchych szamponów Batiste!

Hello! Tytułem wstępu, chciałam podziękować Wam za rady pod poprzednim postem w kwestii ubogacenia wpisów na moim blogu. Lubicie przerywniki, więc oprócz recenzji kosmetyków, których jest tu zdecydowanie najwięcej, postaram się zamieszczać więcej postów odnośnie książek które czytam, przeczytałam, lub zamierzam i więcej outfitów :). Czasem także podzielę się z Wami swoimi rysunkami, które wytrwale tworzę :). Miło mi, że się Wam podobają i zostały ciepło przyjęte, chociaż wiem, że jeszcze masa pracy przede mną, zanim dojdę do w pełni zadowalającego rezultatu :).

Przechodząc do meritum - dzisiaj mam dla Was niedawno zapowiadaną recenzję suchych szamponów Batiste, które szturmem podbiły blogosferę. Osobiście byłam do nich nastawiona z solidną rezerwą po przygodach z Syossem, który co prawda nie był zły, ale wyczesanie go stanowiło koszmar, przez co na bardzo długi czas (ponad rok) zraziłam się do tego typu produktów. Jednak po tylu pochwałach czytanych na blogach i oglądanych na YouTube, a już zwłaszcza u mojej blogowej koleżanki Marty, znanej szerzej, jako Shoegirl, postanowiłam dać im szansę i wiecie co? Był to strzał w dyszkę! :)



Zasada działania suchych szamponów jest prosta. Jeśli brakuje nam czasu, by umyć głowę, sięgamy po taki szampon i rozpylamy zawartość z odległości ok 30 cm, jednak nie mniej niż 25 cm, chwilkę odczekujemy, aby kosmetyk mógł wchłonąć nadmiar sebum z włosów, masujemy skórę głowy, ewentualnie wyczesujemy pozostałości szczotką i voila! Włosy wyglądają na zdecydowanie świeższe, są uniesione u nasady i nabierają objętości. Żeby zobrazować efekt, postanowiłam przeprowadzić naoczny test, który ujęłam na poniższych zdjęciach.

Posiadam dwie wersje szamponów Batiste - Dark & Deep Brown do włosów od czarnych, po głęboki brąz, która charakteryzuje się tym, że pyłek który rozpylamy jest w ciemnej tonacji kolorystycznej, przez co nie odznacza się na moich włosach i wersję XXL Volume, która ma na celu nadać włosom objętość (tutaj pyłek jest koloru białego). Do testu wykorzystałam właśnie wersję Volume jako, że rano moje włosy mają czasem tendencję do przyklapnięcia.

Wybaczcie zamazaną twarz i dresik, ale wyglądam wybitnie niewyjściowo, gdyż przeziębienie wciąż mnie trzyma (brak makijażu, czerwony nos, błyszczące oczy i wory pod oczami, to na pewno nie jest widok, który chce się oglądać) i jedyne o czym marzę to leżeć sobie pod kocykiem z kubkiem gorącej herbaty. Te drobne fale widoczne na zdjęciach to efekt zaplatania warkoczyków na noc, by włosy się nie plątały ;).

Stan przed - jak widać na załączonym obrazku, włosy są oklapnięte, lekko przetłuszczone, tuż przed myciem.




Po rozpyleniu szamponu XXL Volume zostaje na włosach wspomniany biały pyłek, którego pozbywamy się przez masaż opuszkami palców i wyczesanie szczotką.



I efekt po - jak widać włosy zdecydowanie zostały odświeżone i nabrały objętości.




Zauważyłam jedną różnicę w stosowaniu obu produktów. Mianowicie, używając wersji XXL Volume włosy są co prawda mocniej uniesione, ale też i sztywniejsze, niż podczas używania Dark & Deep Brown. W dotyku są, jak po użyciu lakieru do włosów. Co do przedłużenia świeżości, sprawa wygląda identycznie w obu przypadkach, aczkolwiek zauważyłam, że zależy to również od stopnia przetłuszczenia włosów. Przy mocnych tłuściochach, efekt utrzymuje się zaledwie kilka godzin, natomiast przy lekkim - nawet od rana do wieczora :).

Podsumowując:

ZALETY:
+ łatwe rozpylanie
+ łatwe wyczesywanie
+ kosmetyk rzeczywiście działa i to rewelacyjnie!
+ miły dla nosa zapach (w obu wersjach mam bardzo zbliżony, jednak wiem, że dostępne są różne zapachy)
+ cena - 15 zł za takie cudo, zdecydowanie warto!
+ wydajność - użyłam już ok 5 razy zarówno jednej, jak i drugiej wersji i wciąż jest jeszcze sporo w środku
+ nie brudzi odzieży, a w przypadku zaplamienia, łatwo się usuwa - wystarczy zamoczyć w wodzie z mydłem

WADY:
- raz zdarzyło mi się, że rozpyliłam za dużo kosmetyku i później odczuwałam lekkie swędzenie głowy
- dostępność - Internet, ale podobno mają być w Hebe, jednak ostatnio ich tam nie widziałam.




Zapamiętajcie Kochane te opakowania, gdyż na prawdę warto wypróbować szampony Batiste, ponieważ w awaryjnych sytuacjach niejednokrotnie mogą uratować wygląd naszych włosów i tym samym poprawić samopoczucie :).

Ja wracam pod kocyk, życząc Wam sympatycznego dnia, bo chociaż pogoda za oknem jest fatalna, ważna jest pogoda ducha :).

wtorek, 24 września 2013

Mini haul i pytanie do Was

Cześć Dziewczyny! Jako, że kilka dni temu została otwarta Galeria Katowicka, dzisiaj będąc na chwilę w centrum miasta, postanowiłam zahaczyć o Hebe. Nie pozwiedzałam jej nic, a nic, bo przez to, że jestem chora osłabłam na tyle mocno, że nie miałam sił, ani ochoty przepychać się między tłumami ludzi, jednak nie zajrzeć do nowej drogerii, której dotychczas brakowało w moim mieście, to byłoby niemalże, jak popełnienie grzechu ;).

Oto moje dzisiejsze łupy:



1. Essiak kupiony spontanicznie. W odcieniu Go Ginza zakochałam się na tyle mocno, że tym razem przyszedł czas na zieloną miętkę w kolorze Mint Candy Apple. Konsystencja, krycie i kolor miodzio!
2. Na piórkowe lakiery Sally Hansen czaiłam się od dłuższego czasu i wreszcie przyszła chwila, że w moje łapki wpadł najciekawszy moim zdaniem odcień All Yarned Up. Pierwsza próba za mną i zdradzę jedynie tyle, że przepadłam - niedługo recenzja ;).
3. Płyn do płukania ust Listerine Zero, bez zawartości alkoholu. Nie miałam go wcześniej, jednak po pierwszy użyciu stwierdzam, że wersja z alko mimo wszystko bardziej mi odpowiada ;).


Jak widzicie nie ma tego wiele, niemniej zakupy uważam za udane.

Na koniec mam jeszcze pytanie do Was. Ostatnio brakuje mi weny do pisania bloga. Staram się, jak mogę, ale idzie mi to coraz oporniej. Zwyczajnie zaczyna mi brakować na niego pomysłów, więc chciałabym się dowiedzieć, o czym chętnie byście poczytały? Potrzebuję Waszej rady, bo same recenzje, makijaże i manicure porządnego bloga nie tworzą, więc chciałabym zaczerpnąć rady w jakiego typu posty go ubogacić, by był ciekawy i przyciągał czytelników. Może recenzje książek? Może więcej mojej codzienności? A może outfity? Czekam na Wasze pomysły :)

Na koniec wrzucam mój najnowszy rysunek:


sobota, 21 września 2013

Drugi kokosowy ulubieniec do mycia włosów

Pamiętacie zapewne, jak niedawno zachwalałam szampon Vatika Tropikalny Kokos. Zdecydowanie nadal jest moim numerem jeden wśród szamponów, które mają więcej zalet, niż tylko porządne mycie włosów, jednak zaraz za nim uplasował się bohater dzisiejszego postu, o którym co nieco Wam poopowiadam.



Jest to szampon Timotei 2 in 1, z wyciągiem z róży jerychońskiej oraz dodatkiem olejku kokosowego. Posiadam już drugie opakowanie i z całą pewnością nie ostatnie, ponieważ szampon ten świetnie się dogadał z moimi włosami, więc nie zamierzam odbierać im przyjemności jego używania :).

Opakowanie jest standardowe, jak na tego rodzaju kosmetyk, chociaż doczytałam, że przy jego produkcji użyto o 7% mniej plastiku, przez co jest bardziej przyjazne środowisku i nadaje się do recyklingu. Tuba zawiera 400 ml szamponu z wygodnym klikiem, przez co mamy pewność, że zawartość nam się przypadkowo nie rozleje. Estetyczna, schludna szata graficzna przyciąga uwagę i zachęca do sięgnięcia, by przekonać się co jest w środku.



Konsystencja szamponu jest dość wodnista, jednak nie przelatuje przez palce. Wyraźnie da się wyczuć w niej dodatek odżywki. Szampon świetnie się pieni i wystarczy niewielka ilość, by w połączeniu z wodą doskonale umyć włosy na całej długości, przez co jest niesamowicie wydajny i na długo wystarcza.



Mimo, że szampon rewelacyjnie radzi sobie z oczyszczaniem skóry głowy, nie powodując przy tym uczulenia, podrażnienia, łupieżu i innych nie chcianych reakcji, to jednak dość słabo (wydaje mi się, że to poniekąd wina zawartej w nim odżywki) spisuje się w przypadku zmywania olejów, przez co zmuszona byłam myć głowę dwukrotnie, a i tak czasem miałam wrażenie, że coś mi na skalpie pozostało, więc do tego rodzaju czynności go nie polecam. Ze standardowo przetłuszczonymi włosami radzi sobie za to genialnie, po umyciu są puszyste, miękkie, sypkie, wspaniale się rozczesują oraz przepięknie pachną, gdyż kokosowy zapach długo się utrzymuje.

Co do kwestii zapachowych myślę, że osobom, które lubią aromaty np. ciasta Rafaello, kokosanek itp. powinien przypaść do gustu. Ja jestem nim oczarowana na równi z tropikalnym kokosem Vatiki, chociaż Timotei jest ciut bardziej przytłaczający, niemniej podoba mi się i to bardzo!

Skład, pomimo obecności SLS na 2 miejscu wydaje mi się być dosyć przyjazny:
Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Dimethiconol, Sodium Chloride, Selaginella Lepidophylla Aerial Extract, Gardenia Tahitensis Flower Extract, Cocos Nucifera Oil, Tocopherol, Trehalose, Gluconolactone, Glycerin, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Parfum, TEA-Dodecylbenzensulfonate, Glycol Distearate, Disodium EDTA, Carbomer, PPG-12, Citric Acid, Sodium Hydroxide, TEA-Sulfate, Triethanolamine, Sodium Benzoate, DMDM Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Benzyl Alcohol, Benzyl Cinnamate, Coumanin, Linalool.

Cena, jak najbardziej odpowiednia, ostatnio w Rossmannie udało mi się go zakupić za niecałe 9 zł.

Wad jako takich nie zauważyłam, chociaż jedna jedyna to ta, że kiepsko sobie radzi z olejami, ale cała reszta jego zalet skutecznie to wynagradza.

Serdecznie go Wam polecam! Miłego dnia Kochane, ja idę dalej wygrzewać się w łóżeczku i leczyć przeziębienie/grypę, które mnie dopadło :*

piątek, 20 września 2013

Sensitive Eco Style - nowość od Farmony

Hej Dziewczyny! Na wstępie chciałam Wam bardzo serdecznie podziękować za słowa wsparcia i dodanie otuchy w tych ostatnio trudnych dla mnie dniach :( Dziś jest już troszkę lepiej, choć niestety nie da się być gotowym na śmierć kogoś bliskiego, zwłaszcza kiedy następuje tak niespodziewanie, jak w przypadku mojej babci. Zawsze stanowi to traumatyczne przeżycie i jest ciosem, który trudno przyjąć i zaakceptować od razu zwłaszcza, że byłyśmy zżyte, gdyż bardzo często jeździłam i jeżdżę na wieś, odwiedzając przy tym za każdym razem moich dziadków. Na wszystko potrzebny jest czas, który jak wiadomo z czasem leczy rany.

Przechodząc do tematu dzisiejszego postu, przygotowałam dla Was recenzje dwóch nowych balsamów do ciała od Farmony: odżywczo - regenerującego z wyciągiem z owsa i nawilżająco - wygładzającego, jak ja to mawiam "kwiatuszkowego" z wyciągiem z kwiatu lotosu. Nie widziałam sensu pisać osobnych recenzji, gdyż oba balsamy są na tyle do siebie podobne, że notka zbiorowa wydała mi się bardziej trafna.



Opakowanie
Oba balsamy zamknięte są w perłowo - białej, plastikowej tubie, przez co nie jesteśmy w stanie ocenić ile zostało nam produktu w środku (chyba, że spojrzymy pod światło), mieszczącym po 250 ml kosmetyku, z wieczkiem zamykanym na standardowy klik. Szata graficzna przyjemna dla oka, minimalistyczna i przejrzysta, zawierająca wszelkie informacje o produkcie i jego składzie.

Zapach
Jak wiecie lubię kosmetyki delikatnie perfumowane, które ładnie, ale dość intensywnie pachną. Jako, że tutaj mamy do czynienia z produktem eko, zapachy obu balsamów są bardzo subtelne i słabo wyczuwalne.
Zapach balsamu z mleczkiem owsianym jest trudny do opisania. Wyczuwam tu proteiny mleka połączone jakby z zapachem pudru. W kontakcie ze skórą staje się minimalnie bardziej wyczuwalny, niż w opakowaniu. Zapach balsamu z kwiatem lotosu jest już nieco bardziej wyrazisty. Typowy, kwiatowy zapach, trzeba takie lubić, by mógł się spodobać, jak dla mnie jest ok.

Obietnice producenta

Balsam owsiany:





Balsam lotosowy:





Działanie
Określę jednym słowem - poprawne. Specjalnej rewolucji niestety nie było mi dane doświadczyć. Kiedy moja skóra staje się bardziej wymagająca (jak ostatnio, kiedy była dość mocno podrażniona na łydkach po depilacji) wolę sięgać po masła, które są bardziej treściwe i przynoszą lepsze rezultaty. Balsamy od Farmony dość dobrze nawilżają, aczkolwiek jest to działanie "do następnego użycia", nie przynoszące długofalowych korzyści, a bynajmniej ja takich nie zauważyłam. Jedyne co, to dobrze złagodziły podrażnienia, nie powodując kolejnych. Oba balsamy świetnie się rozsmarowują i szybko wchłaniają, jednak bywały momenty, że moja skóra potrzebowała dodatkowej porcji nawilżenia, przez co musiałam sięgać po nie kilkukrotnie.

Skład
Na duży plus!

Balsam owsiany:



Balsam lotosowy:





Moja ocena 0-10 to 6
Oba balsamy są całkiem w porządku, największą ich zaletą jest przyjazny skład oraz całkiem dobre, jednak zbyt łagodne moim zdaniem działanie. Niestety nie do końca się z nimi polubiłam ze względu na potrzebę solidniejszego nawilżenia i zbyt słaby zapach, który w kosmetykach tego typu uwielbiam. Niemniej dla zwolenniczek produktów eko, myślę, że będzie to strzał w dziesiątkę.



Ps. Współpraca z marką Farmona, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

niedziela, 15 września 2013

Orzeźwiający tonik oczyszczający Ideal Fresh od L'Oreal

Cześć! Przygotowałam dla Was recenzję kolejnego kosmetyku linii Ideal. Tym razem jest to tonik, przeznaczony do cery zarówno normalnej, jak i mieszanej.

Dziś jednak nie skupię się na opakowaniu, jak mam w zwyczaju robić to na początku każdego recenzowanego kosmetyku, gdyż jest ono dokładnie takie samo, jak w przypadku płynu micelarnego, o którym opowiadałam Wam w tym poście, więc tym samym nie widzę konieczności powtarzania się, ponieważ zalety, jak i wady są dokładnie takie same, jak w przypadku opakowania micelka. Jedyna różnica jest w kolorze buteleczki - w przypadku płynu micelarnego była ona przezroczysta, natomiast tutaj opakowanie mamy seledynowe (nie wiedzieć czemu na zdjęciu poniżej wyszła błękitno-niebieska), przez co nie ma obaw, że przez pomyłkę weźmiemy nie ten kosmetyk, co trzeba.



Kilka słów od producenta:



Moja co wieczorna, podstawowa pielęgnacja twarzy wygląda następująco:
* pierwszym krokiem jest staranny demakijaż
* następnie umycie twarzy żelem i przetarcie jej tonikiem
* ostatni krok to krem na noc, który ma na celu nawilżyć twarz oraz zapewnić jej odpowiednią dawkę witamin
* raz w tygodniu stosuję także peeling do twarzy, który znakomicie oczyszcza cerę z martwych komórek.

Z tonikiem od L'Oreal polubiłam się bardzo, ponieważ nie tylko wspaniale odświeża cerę i doskonale oczyszcza z pozostałości, które nie do końca usunął micel i żel, ale też podobnie, jak każdy tonik - zwiększa przyswajanie składników odżywczych. Dlatego też dziwię się osobom, które pomijają toniki w swoim codziennym rytuale oczyszczania twarzy i traktują je po macoszemu (a znam takie przypadki). Tonik Ideal Fresh przepięknie pachnie, jak dla mnie ogórkowo i nienachalnie, dzięki czemu mamy wysoki komfort stosowania. Nie wiem, jak wy, ale ja uwielbiam ładnie pachnące kosmetyki, bo dzięki temu częściej po nie sięgam i przyjemniej mi się ich używa, niż tych bezzapachowych. Dodatkowo zapewnia uczucie czystości i odświeżenia, nie pozostawia żadnego filmu na skórze, dzięki czemu skóra nie klei się - jest po prostu fresh. Podczas używania nie odczuwałam żadnego ściągania, ani nie nastąpiło przesuszenie mojej buźki.



Na koniec zamieszczam Wam skład. Z pewnością zwrócicie uwagę na dość wysoką pozycję alkoholu. Mnie on osobiście akurat w tego typu kosmetykach nie przeszkadza z prostego względu - lubię zdecydowane i silne działanie toników, a gliceryna na 3 miejscu dodatkowo to wynagradza. Jednak właśnie przez alkohol nie poleciłabym go osobom ze skórą suchą, bardzo suchą i wrażliwą, ponieważ może nastąpić dodatkowe, niewskazane w tego rodzaju przypadkach przesuszenie.



Podsumowując - dobry tonik za rozsądną cenę ok. 19 zł za 200 ml. Z pewnością skuszę się na kolejny zakup.

Ps. Przez kilka dni nie będę obecna na blogu, gdyż dzisiaj dowiedziałam się o śmierci bliskiej mi osoby, mojej kochanej babci, więc potrzebuję kilka dni wyciszenia, spokoju i pogodzenia się z tą przykrą sytuacją ;(.

czwartek, 12 września 2013

Mój blogasek wreszcie na fejsie :)

Kochani, od dzisiaj ruszył fanpage mojego bloga na Facebooku, zapraszam serdecznie do polubienia klikając w link poniżej, lub w ikonkę na lewym pasku bocznym pod "obserwatorami" :). Startujemy!

środa, 11 września 2013

Bronzer Honolulu i rozświetlacz High Lights

Witam Drogie Panie :) Dzisiaj przychodzę z dwoma kosmetykami, które od pewnego czasu goszczą w mojej kosmetyczce. Oba są dość dobrze znane szerszej części blogosfery, a kto dotychczas jeszcze nie miał z nimi do czynienia, lub jest ciekaw mojego zdania w kwestii ich używania, to zapraszam serdecznie do dalszej części notki :).

Opakowanie Honolulu już na wstępie przyciąga uwagę. Kartonowe pudełeczko, przepięknie ozdobione i zwyczajnie miłe dla oka. W środku znajdujemy pędzelek (o dziwo nie jest taki beznadziejny), którym od biedy można sensownie nałożyć kosmetyk z braku typowego pędzla do bronzera i 6 gram samego produktu.





Bronzer jest typowo matowy, w kolorze ciemnego brązu z minimalną domieszką pomarańczowych tonów. Przez brak drobinek powinien idealnie nadawać się do konturowania twarzy. No właśnie, powinien. Niestety nie jest to kosmetyk, który się sprawdzi u każdego. Do jasnych cer raczej na pewno się nie nada, gdyż brąz może się okazać zbyt intensywny i pomimo dokładnego roztarcia solidnie się odznaczać.



Poza tym łatwo z nim przesadzić. Używając go po raz pierwszy w domowym zaciszu, swoją własną ręką, nawaliłam sobie ogromne krowie placki na niemal całe policzki ;/ Po prostu nie spodziewałam się, że wystarczy odrobina, by uzyskać widoczny efekt. Bronzer ten dość ciężko jest nanieść równomiernie i ładnie rozetrzeć, a przynajmniej ja mam z tym problem, przez co nie raz już bywało, że w jednym miejscu było go więcej, a w innym mniej.

Podsumowując: Zdecydowanie lepiej współpracuje mi się z bronzerem marki Vipera nr 701, który jest praktycznie bez wad nie licząc zawartych w nim drobinek. Honolulu jednak zyskuje tym, że jest bezdrobinkowy, co znacznie działa na jego korzyść, jednak chyba nie do końca potrafię z nim pracować. Za cenę ok 13 zł jednak nie ma co narzekać.

___________________________________________________________________________________________

Teraz kolej na drugi kosmetyk, tym razem jest to rozświetlacz marki Technic, czyli High Lights. Tak swoją drogą, czy on nie przypomina Wam innego rozświetlacza?



Bingo! Niemal identyczny znajdziemy w ofercie marki Benefit pod nazwą High Beam, oczywiście za o wieeele wyższą cenę. Nie miałam okazji próbować oryginału, ale z zamiennika w postaci High Lights jestem bardzo zadowolona i już Wam mówię czemu.

Opakowanie przypomina nieco lakier do paznokci z podobnym pędzelkiem, który uwielbia się rozdzielać na poszczególne włoski, ale to nic. Sam kosmetyk i tak rozcieram paluchami, lub pędzlem do makijażu (metoda paluchowa sprawdza się znacznie lepiej), więc pędzelek widoczny na poniższym zdjęciu służy mi jedynie do postawienia krop w wybranych miejsach.



Sam kolor jest perłowo różowy, jednak przy porządnym roztarciu różowa poświata znika, pozostawiając na dłoni (policzkach, łuku brwiowym itp.) piękną błyszczącą taflę:




Najbardziej lubię stosować ów rozświetlacz pod łuk brwiowy, celem wykończenia makijażu i na kości policzkowe, o ile akurat w danym dniu zamierzam użyć matowego różu. Jestem z niego niezmiernie zadowolona i serdecznie polecam wypróbowanie, bo za kwotę ok 10 zł zdecydowanie warto i dzięki braku brokatowych drobin nie świecimy się niczym bożonarodzeniowa choinka ;).


Na koniec wlepiam Wam screen mojego najnowszego rysunku z mojego prywatnego Instagramu, mam nadzieję, że się spodoba :P


poniedziałek, 9 września 2013

Zaległy haul

Cześć Kochane! Wreszcie udało mi się znaleźć trochę czasu i napisać dla Was ten post. Przez ostatnie kilka dni byłam dość zajęta życiem codziennym, przez co na blog wpadałam dosłownie na chwilkę i dalej wracałam do swoich spraw. Nawet nie mogłam spokojnie dokończyć rysunku, który zaczęłam 2 dni temu, a należę do tej kategorii ludzi, co jeśli muszą cokolwiek odłożyć na później, chodzą poirytowani. Teraz też mam tylko pół godzinki na stworzenie tego postu i znowu muszę się zbierać na zakupy, które pewnie zajmą kilka ładnych godzin, bo w lodówce tylko światło zostało i trzeba uzupełnić zapasy żywności :).

Przechodząc do meritum, nie ma tego jakoś specjalnie dużo, niemniej na kilka rzeczy czaiłam się od dłuższego czasu.

1. Suche szampony Batiste, o których już chyba słyszała wzdłuż i wszerz cała blogosfera. Jestem po kilku użyciach obu wersji i powiem tyle - we wszystkich pieśniach pochwalnych, jakie przeczytałam (i obejrzałam na Youtube) nie było grama przesady! Dołączam do grona wielbiących Batiste i na pewno kupię kolejne opakowania, gdy tylko te mi się skończą. Recenzja niebawem :). Szykujcie się na ogromną dawkę cukru.



2. Łupy z Natury:
* Bell Smart Make Up CC Cream - wkurzyłam się na samą siebie, bo wzięłam za ciemny odcień, chociaż w drogerii wydawał się być idealny. Będę zmuszona mieszać go z jasnym podkładem, a przecież kupiłam go po to, by nie musieć używać podkładów :(.
* Przyspieszacz wysychania lakieru Essence Express Dry - jeszcze nie używałam, ciekawa jestem jak sobie poradzi.
* Lakier Bell Glam Wear Nude w odcieniu 01 - przepiękny nudziak, ale coś więcej napiszę jak dłużej poużywam.
* Top Sealer High Gloss od Essence - tutaj nie trzeba wiele pisać, najlepszy top ever!!!
* Sonda do zdobienia paznokcie Essence - używana dotychczas 2 razy, super! Już mi żadne kropy nie straszne :).



3. Terranova, T-shirt z nadrukiem Madonny - jak ja kocham przeceny, za 19.90 żal byłoby nie brać zwłaszcza, że muzyka owej wokalistki nie jest mi obca :)



4. H&M - apaszka w zwierzęcy print.



To by było na tyle :). Mam nadzieję, że na dniach zrobi się u mnie luźniej i będę miała więcej czasu na regularne pisanie notek. Tymczasem pędzę na zakupy, życząc Wam miłego dnia :).

czwartek, 5 września 2013

L'Oreal płyn micelarny

Cześć Kochane! Dobre oczyszczanie twarzy to podstawa - wiadomo nie od dziś. Możemy stosować kosmetyki z najwyższych półek, najdroższe i zawierające najbardziej drogocenne składniki, jednak jeśli nakładamy je na cerę nie do końca czystą (pomimo, że często nam się wydaje, że skoro przetarliśmy ją nasączonym wacikiem to już powinno być ok) możemy być pewne, że dalsze etapy pielęgnacji zwyczajnie nie mają sensu.

Płynów micelarnych na rynku jest mnóstwo. W tej kategorii kosmetyków dotychczas miałam dwóch faworytów, a dzisiaj opowiem o kolejnym, który dołączył do swojej konkurencji i pod niektórymi względami nawet ją przebił. Jest to płyn micelarny najnowszej linii Ideal marki L'Oreal.



Kilka informacji od producenta:



Opakowanie to prostokątna, plastikowa butelka zawierająca 200 ml produktu, ważnego przez 6 miesięcy od otwarcia. Duży wylot pozwala na swobodne wydobycie kosmetyku, niemniej jak dla mnie mógłby być nieco mniejszy, gdyż bywają momenty, że płynu wylewa się za dużo.



Jeśli chodzi o działanie, kosmetyk spełnia swoje zadanie w 100%, a pielęgnacja cery z jego użyciem jest prawdziwą przyjemnością. Płyn rewelacyjnie zmywa wszelkiego rodzaju eyelinery, pomadki, cienie i podkłady, jednak nie do końca jestem pewna, jak sprawdza się w przypadku kosmetyków wodoodpornych, gdyż takich nie używam. Poniżej prezentuję Wam mały teścik, dzięki któremu możecie się przekonać jak działa płyn. Specjalnie odczekałam kilka chwil, by każdy z kosmetyków zdążył nieco wyschnąć na ręce.

Od lewej:
* Kredka do oczu o przedłużonym działaniu Essence Long Lasting
* Pomadka Astor Nude Lingerie
* Eyeliner Wibo
* Pomadka Sensique nr 225
* Korektor Bourjois Healthy Mix nr 52



Efekt po jednokrotnym przejechaniu świeżo nasączonym płatkiem:



Jak widać na powyższym zdjęciu, już za pierwszym razem płyn doskonale poradził sobie z trzema środkowymi kosmetykami, a tylko odrobinkę gorzej z kredką i korektorem, które jednak zmył już przy kolejnej próbie. Co jest ważne - płyn rzeczywiście zmywa, a nie tylko rozmazuje, brudząc całą okolicę dookoła. Można odczuć, że pielęgnacja twarzy jest dogłębna, gdyż kosmetyk nie wysuszył mojej cery, nie podrażnił jej, a przy dostaniu się do oczu (nie pomalowanych mascarą) nie szczypał. Producent zaleca nie spłukiwać płynu po demakijażu, jednak ja zdecydowanie lepiej się czuję, gdy dodatkowo umyję twarz żelem, chociaż dla wygodnych nie jest to konieczny krok, gdyż płyn znakomicie oczyszcza cerę z wszelkich zanieczyszczeń. Za cenę ok. 14 zł otrzymujemy wysokiej jakości produkt, który myślę poradzi sobie z większością kosmetyków, których używamy na codzień. Płyn nie posiada zapachu, chociaż mój wprawny nos wyczuwa pojedyncze, bliżej nieokreślone nuty, jednakże dla zwolenniczek bezzapachowych kosmetyków nie będzie to na pewno żadna przeszkoda.

Micel trafia do ulubieńców a już jutro postaram się pokazać Wam mój niedawny haul kosmetyczny, bo trochę się tego w ostatnim czasie nazbierało :)

Buźka :*

środa, 4 września 2013

Nigdy nie jest za późno na nowe hobby!

Odkąd pamiętam, nigdy nie potrafiłam rysować. Narysowanie czegokolwiek z pamięci było dla mnie niewykonalne i nawet człowiek w moim wydaniu stanowił zaledwie kółko i pięć kresek :( Natura obdarzyła mnie kilkoma zdolnościami, jednak w kwestii rysunku pominęła całkowicie, przez co z uwagi na wrodzony krytycyzm wobec siebie, latami nie chwytałam za ołówek i kartki. Niemniej odkąd pamiętam, podziwiałam ludzi uzdolnionych w tej dziedzinie (m.in Sami, której bloga odkryłam już jakiś czas temu) i tak sobie myślałam, jak to jest, skoro przecież widzę co mnie otacza, każdy przedmiot, zwierzę, czy człowiek, więc dlaczego nie potrafię tego przenieść na kartkę.

Na tego typu rozmyślaniach się kończyło. Jednak pewnego dnia (pamiętna data 11 sierpnia tego roku), po przejrzeniu ofert pracy, obejrzeniu telewizji, gotowaniu, praniu, sprzątaniu i wykonaniu chyba wszystkich możliwych czynności, nudziło mi się niemiłosiernie, więc usiadłam sobie i pomyślałam, że co mi szkodzi, spróbuję trochę pobazgrolić i najwyżej później uśmiechnę się do siebie, patrząc co mi wyszło.

W ten oto sposób powstała moja śpiąca Miśka (nie śmiać się!):



Obrazek narysowałam oczywiście pierwszym lepszym ołówkiem, jaki miałam pod ręką, jednak przyznam, że byłam dość zadowolona z efektu, jak na pierwszy raz. Następnego dnia postanowiłam podjąć kolejną próbę i skorzystać z jakiegoś tutorialu i tutaj przyszedł mi z pomocą blog Sami, gdzie znalazłam podpowiedzi, jak narysować ludzkie oko.

Do idealnego oka w wersji Samanty mi daleko (daleeeeeeeeeko), niemniej powstało cuś takiego. Dodam jeszcze, że na początku brew szła w odwrotną stronę, pod względem kierunku układania się włosków (czego oczywiście od razu nie wychwyciłam), więc niezbędne były późniejsze poprawki :D. Rysowane oczywiście tym samym, jednym ołówkiem, co kociak wyżej:



Następnego dnia będąc na zakupach postanowiłam zaszaleć (;)) i zakupić dwie grubości ołówków - 8B i 4B, aby rysowało mi się łatwiej i przyjemniej. Są one miększe, przez co łatwiej uzyskać intensywny odcień. Na przełomie kolejnych dni powstały jeszcze 2 rysunki, a później zabrałam się za próbę narysowania portretu.








Pierwszy portret niestety nie wyszedł mi tak, jakbym sobie mogła tego życzyć, dlatego nie wstawiam go tutaj, jednak drugi był już w miarę ok. Do fotorealności jeszcze bardzo daleka droga, ale jak na drugą próbę w życiu może być. Jestem niezmiernie ciekawa, czy domyślacie się kto może na nim widnieć. Daję małą podpowiedź w postaci zestawienia ze zdjęciem z którego rysowałam i informacji, że jest to znana polska piosenkarka. Kto już zgadł? Odpowiedź niżej ;)


Nieskromnie pochwalę się, że dotychczas największym komplementem było pozytywne skomentowanie mojego powyższego rysunku właśnie przez osobę na nim widniejącą, czyli... samą Edytę Górniak! Nawet nie wiecie, jak mi serducho mocno zabiło z wrażenia, zwłaszcza ze względu na fakt, że od lat podziwiam skalę jej głosu, talent i emocje które niesie swoimi wykonaniami i utworami. Edycie rysunek się spodobał, a mnie było niezmiernie miło, że tak ciepło został przez nią przyjęty, zwłaszcza, że przecież są to dopiero moje początki!

To doświadczenie nauczyło mnie jednego. Nigdy, ale to nigdy nie dajcie sobie wmówić, że jest za późno na jakikolwiek rozwój w jakiejkolwiek dziedzinie. A nuż odkryjecie w sobie nowe pokłady talentu, czy zainteresowań? Ja zapewne i tak ze względu na swój wiek nie będę już mistrzynią w dziedzinie rysunku, niemniej na obecny czas, daje mi to dużą dawkę odprężenia, wyciszenia i zwyczajnie sprawia frajdę, więc czemu mam nie próbować dalej metodą prób i błędów? Rysowanie pozwala mi się wyciszyć, uczy skupienia i przede wszystkim sprawia, że "widzę więcej". Wcześniej nie zwracałam uwagi na detale, a teraz robię to coraz odważniej i coraz mocniej eksperymentuje z techniką, by moje prace były coraz to lepsze.

Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was swoimi wywodami i że odrębna tematyka postu przypadła Wam do gustu. Dajcie znać co myślicie, bo bardzo chętnie wezmę sobie Wasze sugestie do serca.

Sympatycznego wieczoru Wam życzę, a ja zmykam robić kolację :).

wtorek, 3 września 2013

Róże mineralne od Amilie - moja opinia

Hej, hej! Dzisiaj przychodzę do Was moje Drogie z ostatnim postem dotyczącym produktów marki Amilie, czyli różami mineralnymi. Róże to ten rodzaj kosmetyków, których u mnie nigdy dość, bo jak wiecie jestem różoholiczką i sumiennie się do tego przyznaję. Pamiętam czasy, kiedy mogłam wcale nie mieć kolorku na policzkach, a dziś już nie wyobrażam sobie wyjść z domu taka "płaska" na twarzy, bez podkreślenia zdrowotności skóry.

Poszczególne odcienie prezentowałam Wam w TYM POŚCIE, więc dzisiaj skupię się już tylko na opisaniu moich odczuć odnoście każdego z nich i ukazania na moim zacnym licu ;).



Chocolate Cake:
Amilie - "Słodki, mleczno-czekoladowy róż do policzków. Zawiera drobinki, które pięknie zdobią policzek. Odpowiedni na wieczorne wyjścia."
Ja - czekoladowe ciastko jest solidnie napigmentowanym różem, z resztą jak wszystkie od Amilie. Jak dla mnie, jest to odcień mlecznej czekolady (jak określił producent) z domieszką brudnego różu. Drobinki nie są nachalne i przecudnie mienią się w słońcu, lub sztucznym świetle. Za to właśnie najbardziej lubię odcienie pochodzące z kategorii rozświetlających (na szczęście otrzymałam tylko jeden róż matowy, ale o nim będzie mowa na końcu).



Lollipop:
Amilie - "Uroczy, dziewczęcyróżowy róż do policzków. Zawiera rozświetlające drobinki, które pięknie zdobią policzek."
Ja - typowy różowy róż, troszeczkę w stylu Barbie. Widziałabym go na subtelnej, eterycznej blondynce z niebieskimi oczami. Nałożony z umiarem ładnie podkreśla delikatność kobiecej urody. W przypadku brunetek sprawdzi się jedynie, jako delikatne muśnięcie, jak na zdjęciu poniżej. Zawiera najwięcej drobinek, które akurat w jego przypadku nieco za mocno dają o sobie znać, a troszkę szkoda, bo kolor jest uroczy. Mimo to polubiłam się z nim.



Dusty Pink:
Amilie - "Piękny, delikatny, przygaszony różowy róż do policzków o satynowym wykończeniu."
Ja - Najjaśniejszy ze wszystkich róży, które otrzymałam. Dla mnie niestety zbyt jasny, dlatego muszę nakładać nieco większą jego ilość, by uzyskać widoczny kolor, na mojej lekko opalonej buzi. Wskazany raczej dla osób o jaśniejszym typie karnacji.



Little Smile:
Amilie - "Śliczny, przygaszony różowyzłamany brązem róż do policzków o satynowym wykończeniu."
Ja - zgadzam się z opisem producenta w kwestii koloru. Aktualnie najlepiej współgrający z moją obecną karnacją i najlepiej ją podkreślający.



Golden Peach:
Amilie - "Ciepły, brzoskwiniowo-złoty róż do policzków o satynowym wykończeniu. Delikatnie podkreśla policzek, dając naturalny, zdrowy, świeży wygląd."
Ja - Zdecydowanie jest to kolor pasujący do ciemnookich brunetek, o ciepłym odcieniu cery. Podkreśla opaleniznę i umiejętnie nałożony wysmukla twarz. Niestety łatwo można z nim przesadzić, co widać na zdjęciu poniżej (nie śmiać się!) ;).



Charisse:
Amilie - "Ciepły, brzoskwiniowo-różowy róż do policzków. Delikatnie podkreśla policzek, dając naturalny, zdrowy, świeży wygląd."
Ja - Na samym początku byłam przekonana, że z tym różem polubię się najbardziej, ale jednak zdecydowanie nie. Kolor określiłabym jako łososiowy, a przez to, że jest to mat, buzia po jego nałożeniu wygląda płasko i nijako, dlatego zawsze staram się stosować rozświetlacz. Kiepsko też się rozciera i nie wiem, czy to wina akurat tego odcienia, czy że jest z kategorii matowych, w każdym razie mi nie podszedł i jest najrzadziej przeze mnie używany.



Podsumowując: Ogólnie rzecz ujmując pokochałam róże od Amilie, jednak póki co tylko te rozświetlające, gdyż na dzień dzisiejszy takie najbardziej mi odpowiadają (wyjątek - Sleek Life's A Peach). Twarz po ich użyciu jest upiększona, a policzki nie świecą się jak kula dyskotekowa, tylko emanują subtelnym blaskiem. Róże są mocno napigmentowane, BARDZO WYDAJNE oraz rewelacyjnie się rozcierają i łączą z podkładem zarówno mineralnym, jak i płynnym. Nie przesadzając z nadmierną ilością raczej nie można sobie nimi zrobić krzywdy. Na stronie jest duży wybór kolorów, więc jestem przekonana, że każdy znajdzie coś dla siebie, pod swój typ i kolor cery. Ja w każdym razie jestem zdecydowanie na tak i z pewnością po wykończeniu innych moich różowych koleżków, jeszcze do nich wrócę.

Róże zakupicie na stronie Amilie klikając TUTAJ w wersji testowej 0.10 gza 1.90 zł, jak i pełnowymiarowej, zawierającej 4g kosmetyku za 29 zł.

Ps. Współpraca z marką Amilie, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

Życzę miłego dzionka, a już w kolejnym poście opowiem Wam nieco o mojej nowej pasji :)))
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...