czwartek, 31 października 2013

Halloween's inspirations

Buuu! Witam Was serdecznie w Halloween, czyli jedno z ulubionych dni amerykańskiej młodzieży. Co prawda osobiście nie celebruję tego Święta z kilku powodów (po pierwsze - już nie ten wiek, po  drugie - staram się być wierna polskim tradycjom, po trzecie... yyy... nie ma trójki, zatem zostańmy przy dwóch), jednak z ogromną przyjemnością poszukałam w Internecie inspiracji/wariacji na temat, aby mimo wszystko móc urozmaicić sobie jakoś ten dzień, bo przecież tego nikt nam nie zabroni prawda? ;). Może Was również natchną pomysły innych?

Source: WeHeartIt







1. A może by zamiast normalnej bezy spróbować zrobić bezowe duszki? Efekt świetny! :D
2. Oryginalne podanie zupy z dyni w... wydrążonej dyni.
3. Dyniowy tort... hmm ciekawe, jakby smakował? Osobiście dyniowe nadzienie zastąpiłabym pomarańczowym, pozostając jedynie przy akcentach widocznych na górze;).
4. "Straszne" babeczki, ale pewnie pyszne mmm...
5. Uroczy pajączek z ciastka Oreo, ktoś miał mega pomysł :D
6. Babeczka czarownicy
7. Chlebowe duszki, Wam też skojarzyły się z tymi z chrupek Monster Munch? ;)))
8. Nie zapomnijcie kupić dziś cukierków dla dzieciaków, u mnie co roku maluchy biegają po blokach ze słynnym "cukierek, albo psikus!".


Kolejne inspiracje, tym razem typowo napaznokciowe:

Source: WeHeartIt



A Wy jak planujecie spędzić dzisiejszy dzionek? Ja na pewno kupię duszki Monster Munch (ale mi smak na nie przyszedł), na pewno rownież cukierki i może spróbuję zrobić wreszcie zupę z dyni, bo nigdy nie próbowałam. Buziaki i udanego Halloween raz jeszcze dla tych, którzy obchodzą! :*

poniedziałek, 28 października 2013

Akcja regeneracja! Czas, start!

Hej Dziewczyny! Na początku chciałam Wam bardzo podziękować za tak liczne komentarze pod poprzednim postem i wszelkie rady, które od Was otrzymałam. To miłe, że kiedy nadchodzi pewnego rodzaju kryzys, staracie się spojrzeć na problem moimi oczami i wczuć w sytuację. Dostałam od Was dużo słów wsparcia i jestem za to bardzo wdzięczna. Zgodnie z sugestiami podcięłam włosy, może nie aż tak solidnie, jak zamierzałam, ale najważniejsze, że efekt (przynajmniej wizualnie) dający wrażenie gęstości, udało mi się uzyskać :). Po podcięciu odeszło mi średnio ok 4 cm, ale włosy i tak już kompletnie inaczej się prezentują i nie wyglądają na tak skromne objętościowo, jak są w rzeczywistości. Zresztą same spójrzcie:



Tutaj bardziej na prosto :P



I z boczku ;)



Porównanie wyglądu włosów w kucyku (z lewej strony kucyk jest zrobiony ciut wyżej, niż  z prawej). Po stracie tych paru cm nawet inaczej się układają:



Teraz zobaczę co się będzie z nimi działo dalej, jeśli trzeba będzie podetnę je jeszcze krócej, ale mam nadzieje, że do tego nie dojdzie. Dalej stawiam na intensywne odżywianie, jednak tym razem, aby jak najmocniej je zagęścić, bo już nie zależy mi tyle na przyroście, co właśnie zagęszczeniu, by wróciły moje utracone cm w obwodzie :(.

Trzymajcie kciuki i życzcie powodzenia! Za kilka miesięcy powrócę z tematem :).

piątek, 25 października 2013

Rok włosomaniactwa - podsumowanie + kryzys + pytanie do Was

Cześć! Dokładnie wczoraj minął rok, od kiedy zajęłam się dogłębną oraz świadomą pielęgnacją swoich włosów, stąd też postanowiłam zrobić podsumowanie obrazujące, jak przebiegał u mnie ten proces i jakie są jego rezultaty.

Zaczęło się od tego, że miałam już dość swoich cieniowanych, smutnych kosmków, których było niemalże dwa na krzyż. We wrześniu 2012 r. postawiłam na radykalne cięcie, początkowo do ramion:



a następnie "do brody", kiedy to w październiku zachciało mi się fryzury "na Stenkę":



Włosy były w bardzo dobrej kondycji, przez co postanowiłam jeszcze mocniej o nie zadbać, aby mogły rosnąć długie i piękne. W tym celu zaczęłam używać kilku produktów, z których część stosuję do dzisiaj. Na początek poszła odżywka Jantar i olej kokosowy Vatika marki Dabur.

W marcu prezentowały się następująco:



Kiedy skończyła mi się Vatika, postanowiłam wypróbować na jej miejsce olej Sesa, w międzyczasie była również przygoda z ampułkami Radical, które kompletnie nic nie dały (jakbym wcierała we włosy zwykłą wodę) oraz dołożyłam olejek, który stosowałam po myciu, czyli Indola Innova Glamour Precious Oil. Wzmacniałam się także od środka pijąc regularnie siemię lniane. W czerwcu włosy prezentowały się następująco i byłam z nich bardzo dumna, bo wyglądały dokładnie tak, jak chciałam. Liczyłam jeszcze na większy przyrost, aby było idealnie.



A później się zaczęło :( Niestety w lato ponownie odezwała się moja choroba stawów, przez co do września 2013 r. zmuszona byłam brać leki w dość dużych dawkach (w tym niesteroidowe leki przeciwzapalne, sterydy itp.), a włosy zaczęły lecieć przysłowiowymi garściami. Z moich 10 cm w obwodzie, na dzień dzisiejszy zostało zaledwie 8 i to przy samym kucyku, bo przy końcach jest może ze 3 ;((( Od ok miesiąca nie biorę już leków, bo choroba została zatrzymana, ale nawet nie wiecie jak jest mi przykro, że znowu mam biedę na głowie, z resztą zobaczcie same:



Dopiero po zrobieniu kucyka widać, jak mocno zostały osłabione i przerzedzone przez tabletki:




I co z tego, że długość jest fajna, przyrost solidny (i to po dwóch podcięciach), jak nie ma się czym pochwalić? Nadal stosuję wszelkie odżywki i olejki, ale bardzo intensywnie zastanawiam się nad mocniejszym podcięciem, tak z 8-10 cm. aby mogły odżyć. Co Wy myślicie o tym pomyśle? Możecie mi coś doradzić w kwestii wypadania, jak to powstrzymać kiedy znów nadejdzie ewentualny kryzys? Czekam na Wasze rady, bo jest mi niesamowicie smutno, że to na co pracowałam przez cały rok, zostało tak mocno zdeptane przez cholerny traf ;/

Pozdrawiam Was mocno!

środa, 23 października 2013

Haul kosmetyczno - ubraniowy

Hej Kochane! Wczoraj naszła mnie nieodparta chęć na wybranie się do jednej z naszych lokalnych galerii w poszukiwaniu ciepłych swetrów/bluz na pomału zbliżającą się jesień, a przy okazji chciałam zakupić sobie lakiery do paznokci w ciemniejszych, bardziej stonowanych kolorach, gdyż ostatnio przeglądając  swoją lakierową szafkę odkryłam, że goszczą tam głównie jasne pastele i nudziaki. Takim oto sposobem stałam się posiadaczką kilku rzeczy, które pokażę Wam poniżej. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu równie mocno, jak mnie, bo przyznam, że do domu wróciłam bardzo, ale to bardzo zadowolona, chociaż szczuplejsza o kilka stówek w portfelu (a miałam zbierać na autko) ;(.



Moim pierwszym celem stały się właśnie lakiery, a przy okazji szminka Wibo Eliksir, która już stała się niemal legendą blogspota ;).



1) Essence Colour&Go nr 147 Miss Universe - zakochałam się w tym odcieniu, po prostu się zakochałam, same spójrzcie w głębię tej butelkowej zieleni z masą połyskujących flejksów!



2) Life by SuperPharm nr 2 (lakiery produkowane wyłącznie dla SuperPharm), kupiony w zasadzie z ciekawości, jak się spisze, za zawrotną sumę 3,49 zł. Błękitek z zatopionymi srebrnymi drobinkami, wyglądającymi, jak potłuczone szkło.



3) Wibo Glamour Sand nr 3, czyli po prostu lakier piaskowy, tym razem już w wersji bardziej pstrokatej, niż mój pierwszy i zarazem ostatni piasiak z Paese (a tak się wzbraniałam, że piasków już nie kupię, chociaż mi się spodobały i proszę, oto efekt).



4) Pomadka Wibo Eliksir nr 5. Dzisiaj po raz pierwszy jej użyłam i póki co jestem oczarowana, ale zobaczymy, jak się spisze dalej. Kolor - rewelacja!



I zakupy ubraniowe:

5) Sweterek w uroczą pandę, która mnie oczarowała od pierwszego wejrzenia ♥♥♥



6) Bluza do zarzucenia na jakąś cieniutką bluzeczkę, lub ewentualnie do noszenia solo, czyli dokładnie taka, jakiej brakowało w mojej szafie!



7) I na sam koniec skarpetki w kotki ♥ :D



To by było na tyle. Który lakier chcecie zobaczyć jako pierwszy? :) Buziaki :*

poniedziałek, 21 października 2013

Duet z Biodermy, jak się u mnie sprawdził

Witam! Od jakiegoś czasu moja cera jest kapryśna. Kapryśna na tyle, że już podczas wakacji zdecydowałam się podjąć walkę o jej ujarzmienie, gdyż nie mogłam sobie poradzić z wciąż nowo wyskakującymi niespodziankami. Na początek, moja Pani dermatolog do której udałam się po poradę doradziła mi, abym spróbowała zacząć od czegoś w miarę łagodnego, a jednocześnie skutecznego i poleciła mi krem Bioderma Sebium Global przeznaczony dla cery mieszanej i tłustej, gdyż takowej jestem posiadaczką. Sama również nie chciałam zaczynać od leków, gdyż dla mnie to zawsze ostateczność, dlatego też bez wahania, jeszcze w tym samym dniu udałam się do apteki. Byłam mile zaskoczona, gdy na miejscu okazało się, że trafiłam na promocję i razem z kremem otrzymam pełnowymiarową buteleczkę płynu micelarnego o pojemności 250 ml. Testy postanowiłam zacząć po wakacjach, gdyż przeczytałam, że w skład kremu wchodzą kwasy, a nie wyobrażałam sobie chodzić cały lipiec i sierpień z filtrem na buźce, więc na spokojnie przeczekałam do września.



Już sam początek kuracji był dla mnie sporym zaskoczeniem, kiedy po ok 2 tygodniach cera zaczęła ładnie się wyciszać, a wypryski goić. Stosowałam regularnie zarówno micel, jak i krem.

Cały rytuał przebiegał w następujący sposób i był ukierunkowany na wieczorne oczyszczanie:

- pierwszym krokiem był demakijaż dowolnym płynem micelarnym, aby pozbyć się make up'u
- następnie myłam twarz żelem (też dowolnym, choć zapewne najlepszy byłby również z Biodermy), aby usunąć ewentualne pozostałości po demakijażu
- tonik zastąpiłam micelem z Biodermy, którym przecierałam twarz, tuż przed nałożeniem kremu
- na koniec kładłam dwie cienkie warstwy kremu, czekają uprzednio, aż pierwsza się wchłonie, omijając jedynie okolice oczu.





Po mniej więcej kolejnych dwóch tygodniach coś jednak zaczęło nie grać, zwłaszcza przed "tymi dniami". Cera wyglądała o wiele gorzej, niż na samym początku i była w opłakanym stanie. Myślałam nawet o ścięciu włosów i zrobieniu sobie grzywki, bo moje czoło w tamtym okresie nie nadawało się do oglądania. Nie miałam pojęcia co jest nie tak, ale wytrwale stosowałam specyfiki dalej i nic nie zmieniałam, czekając co się wydarzy. Po mniej więcej tygodniu wszystko zaczęło wracać do normy, a stan cery znacznie się polepszył.

Dzisiaj, czyli pod koniec października jest już niemal idealnie. Co prawda nie pozbyłam się do końca zaskórników z nosa, ale cała reszta jest w porządku. Sporadycznie gdzieś, jakiś nieprzyjaciel się pojawi, ale dzięki stosowaniu kuracji szybciutko znika. Kończę ją za ok tydzień, może półtora, zobaczymy na ile jeszcze wystarczy mi kremu, bo została już sama końcówka. Ciekawa jestem jak długo rezultat się utrzyma i czy za jakiś czas trzeba będzie ją powtórzyć.

Sama nie wiem, czy polecam Wam ten zestaw do walki z niedoskonałościami, czy też nie. U mnie niby się sprawdził, chociaż do tej pory nie wiem, co spowodowało ten nagły wysyp, bo nie wierzę, że była to  wyłącznie sprawka burzy hormonalnej, którą każda z nas co miesiąc przeżywa ;). Powiem tak, wypróbować warto, chociaż nie wierzę, że sprawdzi się u każdego w równym stopniu. Jeśli jednak borykacie się z nawracającymi problemami cery i ryzyko w postaci niecałych 60 zł Wam nie straszne, taki zestaw na początek może na pewno okazać się pomocny.

Życzę Wam miłego dzionka, u mnie pięknie i słonecznie, więc zaraz mykam na spacer :D

piątek, 18 października 2013

Moje perypetie z pomadką Color Whisper 210 Oh La Lilac, która okazała się być całkowitym zaskoczeniem

Cześć! Ostatnio kompletnie nie mam czasu na prowadzenie bloga, ogółem rzecz ujmując czas mam wyłącznie na załatwianie bieżących spraw, które załatwione być muszą i ani się obejrzę, a już mamy wieczór. Pocieszam się jednak myślą, że do końca października zostało już niewiele czasu i wtedy wreszcie troszkę się rozluźni. Wiem, że miałam zrobić relację ze spotkania śląskiej blogosfery, niemniej... taaaaak, czas mi na to niestety nie pozwolił, jednak serdecznie zapraszam Was na post Mateusza (KLIK), który również był obecny na spotkaniu, wraz ze swoją narzeczoną Eweliną z bloga www.velblog.pl, a z nimi oczywiście ja :D.

Dzisiaj natomiast postanowiłam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat jednej z nowszych pomadek marki Maybelline, czyli Color Whisper. Żałuję, że do Polski nie weszły wszystkie możliwe odcienie, ponieważ oglądając swatche na zagranicznych stronach, kilka kolorów wpadło mi w oko, ale na naszych drogeryjnych półkach niestety ich nie zastałam :( Ostatecznie balansując między Lust For Blush, a Oh La Lilac i wypróbowaniu kolorów na ręce, zdecydowałam się na tą drugą. Czy był to dobry wybór?



W opakowaniu odcień prezentował się ciekawie. Jasny róż, odrobinę przełamany fioletowymi tonami. Liczyłam, że w używaniu pomadka będzie podobna do Celii Nude i w zasadzie da tylko poświatę koloru, jednak już pierwsze przejechanie sztyftem po ustach zweryfikowało mój zapał. Kolor był dość intensywny, jak na szminko-balsam i prezentował się delikatnie mówiąc fatalnie, zbyt mocno kontrastując z moją lekką opalenizną, która mimo wszystko jest ciemna. Po przyjeździe do domu (szminkę kupowałam w moim ukochanym Ustroniu) postanowiłam dać jej jeszcze jedną szansę, ale efekt był taki sam, więc w tym samym dniu wrzuciłam ją do zakładki Wymianka/Sprzedaż.



Przeleżała tam sobie nieużywana kilkanaście dni, jednak kiedy ponownie stałam się bladzioszkiem, pomyślałam, że po raz ostatni spróbuję jej użyć i jeśli dalej coś będzie nie tak, a nie będzie na nią chętnych, to wywalę ją z hukiem do kosza i zabawa się skończy. Zrobiłam delikatny makijaż w stylu "make up, no make up" i z totalną niechęcią użyłam szminki, spodziewając się efektu, jak poprzednio. Musiałybyście widzieć moją minę i mój szok, kiedy nagle okazało się, że przy jasnej karnacji pomadka prezentuje się o niebo lepiej, wyglądając subtelnie i dziewczęco, a nie plastikowo i tandetnie. O dziwo zaczęła do mnie pasować!




Co do właściwości, pomadka ma konsystencję balsamu, ale niech Was to nie zwiedzie, bo mimo tego daje dość intensywny kolor, który na szczęście można stopniować. Im więcej razy przejedziemy nią po ustach, tym bardziej kolor staje się mocniejszy i wyrazisty. Na ogromny plus jest komfort jej noszenia, gdyż nie ma mowy o jakimkolwiek przesuszeniu. Osobiście mam wrażenie, jakbym posmarowała usta delikatną warstwą kremu Nivea. Pod względem ścierania koloru, pomadka schodzi równomiernie, ale niestety czasami lubi się ważyć i podkreślać mankamenty ust. Mimo tych wad przyznam, że całkiem się z nią polubiłam, gdyż zazwyczaj nie sprawia mi problemów, a usta po jej użyciu są w niezłej kondycji.

Kolor ten polecam zdecydowanie osobom o jasnej karnacji, najlepiej w chłodnym typie urody, gdyż w przypadku ciepłego, jak u mnie, lubi płatać figle. Na kolejne kolory z tej serii się nie skuszę, bo co za dużo to nie zdrowo. Nie podbiła mojego serca na tyle, by kupować ją w zapasie. Cena szminki to ok 26 zł, ale często bywają w promocjach, więc warto na nie polować.

Miłego dnia moi Drodzy! :)

piątek, 11 października 2013

Porównanie obu wersji podkładu Revlon Colorstay 180 Sand Beige

Heloł! Do napisania dzisiejszego postu skłoniły mnie niedawne zakupy. Otóż kiedy mój ulubiony podkład na sezon jesień/zima czyli właśnie tytułowy Revlon zaczął dobijać dna, postanowiłam uzupełnić zapasy, jednak oczywiście jak to ja, nie sprawdziłam numeru, ani odcienia który posiadam, więc na miejscu dość długo zastanawiałam się czy biorę na pewno odpowiedni kolor. Po przyjściu do domu od razu postanowiłam to sprawdzić i rzeczywiście, z numerem i odcieniem trafiłam w samo sedno, jednak coś mi nie pasowało, bo niby dlaczego skoro wszystko gra, nie odpakowany jeszcze kosmetyk ma w buteleczce nieco ciemniejszy odcień? Dodam, że oba są na 100% oryginalne, kupione za pierwszym razem w Douglasie, a za drugim w Hebe.




Jak się prędko okazało, za drugim razem trafiłam na nowszą wersję podkładu, czyli produkowaną od 2012 roku z wyższym faktorem, czyli 15, natomiast poprzednia była jeszcze z 2011 i posiadała SPF 6. Wszystko fajnie, ale skąd różnica w kolorze? Moim zdaniem wynika to z przede wszystkim z podwyższonego filtru i niewielkiej zmiany w składzie obu kosmetyków. Dlatego w tym miejscu apeluję do Was o to, byście kilkukrotnie sprawdzały, czy kolor aby na pewno jest dobrze dopasowany do Waszej karnacji, ponieważ w przypadku niektórych odcieni np. 320 True Beige, mimo tego samego oznakowania, różnice są kolosalne. Ja miałam to szczęście, że w przypadku 180 Sand Beige, kolor starej wersji był dla mnie minimalnie za jasny, natomiast nowa świetnie dopasowała się odcieniem do mojej cery.



Inne różnice w obu podkładach to m.in. zmiana konsystencji. W starszej wersji była ona bardziej leista, natomiast w przypadku nowej niezbędne jest potrząsanie buteleczka w celu wydostania choć odrobiny podkładu, co nie ukrywam jest mocno uciążliwe, zwłaszcza kiedy zależy nam na czasie i nie mamy ochoty bawić się z tak prozaiczną czynnością. Kolejna kwestia to ta, iż w przypadku starej wersji formuła była dość ciężka, przez co mocniej i dokładniej zakrywała niedoskonałości. W przypadku nowej wersji odnoszę wrażenie, że podkład jest nieco lżejszy, przez co troszeczkę słabiej sobie radzi z zakrywaniem niespodzianek i mimo, że posiadam wariant do cery mieszanej i tłustej muszę wspomagać się dodatkowo odrobiną transparentnego pudru, by całość przetrwała nienaruszona cały dzień, ponieważ moja skóra po użyciu tego podkładu ma tendencję do lekkiego błyszczenia.

To w zasadzie na tyle jeśli chodzi o poszczególne różnice. Mimo, że kolor bardziej odpowiada mi w nowszej wersji, to jednak patrząc na całość bardziej wolałam tą starszą, przede wszystkim ze względu na jej ogólne właściwości i mocne krycie, które jesienią, lub zimą, kiedy skóra narażona jest na czynniki zewnętrzne, typu deszcz, wiatr, mróz, bardzo się przydaje.

Żeby nie kończyć w tym dość pesymistycznym tonie dodam, że z nową wersją również mocno się polubiłam, przez co Revlon Colorstay nadal pozostaje moim numerem 1, jeśli chodzi o podkłady na jesień/zimę i poza tym co wymieniłam, innych różnic nie zaobserwowałam. Najważniejsze, że obie, zarówno stara, jak i nowa wersja nie zmieniają koloru na twarzy, co nieraz potrafi być prawdziwą zmorą uprzykrzającą życie.

Życzę Wam miłego dnia, a ja tymczasem pędzę na spacer :)

poniedziałek, 7 października 2013

Essie Mint Candy Apple + mały swatch Sally Hansen Fuzzy Coat All Yarned Up

Hej! Na początku chciałam Wam wyjaśnić swoją małą nieobecność na blogspocie. W ciągu ostatnich dni tyle się u mnie działo i dzieje nadal, że szok! Między innymi staram się o pracę na której mi zależy, biorę udział w konkursie którego wygrana byłaby dla mnie spełnieniem marzeń i do którego od wczoraj solidnie się przygotowuję (nie związany z tematyką bloga, więc nie będę się tu niepotrzebnie rozpisywać, napiszę dopiero w razie ewentualnej wygranej ;)), ponad to jutro czeka mnie spotkanie blogerów ze śląska (spotkają się osoby reprezentujące różne tematyki blogowe, więc oczywiście postaram się przygotować relację z tego wydarzenia) i wiele, wiele innych przedsięwzięć, także z góry uprzedzam, że w najbliższym czasie może mnie tu być jeszcze mniej, niż dotychczas, jednak w miarę możliwości postaram się dodawać nowe posty na tyle, na ile będzie to możliwe, bo ze wszystkim czas goni niemiłosiernie.

Ostatnio miałam dodać notkę o lakierze Sally Hansen Fuzzy Coat, jednakże zanim zrobiłam fotki, w międzyczasie zdążyłam połamać paznokcie ;(. W zamian przygotowałam recenzję innego lakieru, który na szczęście obfociłam wcześniej ;). Mowa o prześlicznej mięcie, którą niedawno nabyłam w Hebe, czyli Mint Candy Apple, marki Essie. Jak zobaczycie poniżej, na kciuk i palec serdeczny nałożyłam top o którym miała być mowa, więc tymczasowo będziecie miały się okazje przekonać, jak wygląda nałożony na inny lakier, a na osobną notkę jak obiecałam, przyjdzie czas.



Lakier Essie Mint Candy Apple ujął mnie przede wszystkim tym, że posiada przepiękny odcień, nieco inny, niż te, które zazwyczaj można spotkać na drogeryjnych półkach. Wpada bardziej w zieleń, niż w niebieski, dlatego w jego przypadku nazwa jest, jak najbardziej trafna. Lakier posiada szerszy i bardziej spłaszczony pędzelek, niż standardowe pędzelki innych firm, typowy dla marki Essie, który wspaniale sunie po płytce paznokcia i idealnie rozprowadza lakier nie zalewając przy tym skórek, ani boków. Kolor jest kremowy, bez domieszki żadnych drobinek. Na wszystkich zdjęciach widzicie dwie warstwy, które w pełni pokrywają płytkę paznokcia, bez żadnych prześwitów.



Mint Candy Apple wspaniale błyszczy i w zasadzie nie trzeba nakładać nań topu, który mimo wszystko nałożyłam, wyłącznie po to, aby czas schnięcia był szybszy, chociaż sam Essiak i tak schnie dość prędko, ale wiecie - czas, czas... Lakier w stanie idealnym przetrwał 4 dni, po czym go zmyłam, gdyż nie lubię długo nosić jednego koloru, ale na pewno wytrzymałby spokojnie jeszcze kilka dni dłużej. Poniżej, już w towarzystwie Sally Hansen Fuzzy Coat w odcieniu All Yarned Up.






Jestem ciekawa Waszego zdania na ich temat, jak Wam się podobają oba w duecie i co myślicie o samym Mint Candy Apple. Zapomniałabym dodać, że ów lakier zakupicie w drogeriach SuperPharm i Hebe za ok 36 zł (warto polować na promocje). Ja tymczasem pędzę dalej, niczym ten chomik w kołowrotku. Trzymajcie kciuki za pomyślność moich planów - buziaki :*

Ps. Bardzo, ale to bardzo chciałam podziękować Wam za to, że w ostatnich dniach tak liczne grono osób zechciało dołączyć do moich obserwatorów. Aż serce rośnie, jak się widzi skaczące w górę statystyki, za co z całych sił DZIĘKUJĘ!!! :**********

czwartek, 3 października 2013

Bo kobieta zmienną jest

Dziewczyny, na pewno wchodziłyście dzisiaj na mój blog, by przeczytać o Fuzzy Coat Sally Hansen. Mea culpa, napisałam post, dodałam go i... usunęłam. Zdjęcia mi się nie do końca podobały :( Tzn. podobały, kiedy były na komputerze, ale już jak wrzuciłam na blog, uznałam, że jednak nie do końca oddają uzyskany efekt i nie są dopracowane tak, jakbym chciała. Jednak w blogrollu wciąż widnieje miniaturka ze zdjęciem zapowiadającym i skubana nie chce zniknąć, więc postanowiłam napisać małe wyjaśnienie, co by wchodzący tutaj nie czuli się zawiedzeni. Jak tylko złapię odpowiednie światło notka pojawi się na dniach, I promise!

Za to wrzucam Wam fotę Kaji, mój maluch zapatrzył się na dreptającą po drugiej stronie okna muchę ;).




;) Miłego dnia! :*

wtorek, 1 października 2013

L'Oreal Ideal Glow: Rozświetlające mleczko oczyszczające

Cześć! Dzisiaj przychodzę do Was już z ostatnim postem dotyczącym nowości marki L'Oreal, czyli serii Ideal. Zawsze podkreślam, że pielęgnacja cery to niezmiernie ważna sprawa, ale czy kosmetyk o którym będzie mowa, podbił moje serce? Jeśli chcecie się o tym przekonać, zapraszam do dalszej części notki :).

Standardowo zacznę od opakowania, które jest dokładnie takie samo, jak w przypadku płynu micelarnego i toniku z jedną tylko różnicą - jest nieprzezroczyste, przez co nie widać, ile kosmetyku zostało nam w środku. Plastikowa tuba zawiera 200 ml mleczka i prezentuje się następująco:



Samo mleczko jest koloru białego i ma konsystencję hmm... po prostu mleczka :). Lekko zawiesinową, delikatnie tłustą, przez co dobrze rozprowadza się na twarzy i usuwa z niej makijaż. Posiada przyjemny zapach, świeży i nienachalny, który dodatkowo podnosi komfort stosowania.



Kilka słów od producenta oraz skład:



Do działania zaraz przejdziemy, ale najpierw chciałabym zwrócić uwagę na skład. Nie znam się na odczytywaniu poszczególnych składników, ale nie umknęła mojej uwadze dość wysoko postawiona parafina (to zapewne dlatego po użyciu czuć lekko tłustą warstwę na skórze), która jak wiadomo jest komedogenna. U mnie na szczęście nie wystąpiło zapchanie oraz inne niechciane reakcje, aczkolwiek wiadomo, że różne typy skóry mogą różnie reagować. To na minus. Na plus natomiast jest dobre usuwanie makijażu, w zasadzie bez zbytniego pocierania zwłaszcza okolic oczu. Wystarczyło przyłożyć wacik i poczekać chwilkę na działanie kosmetyku, po czym delikatnie zetrzeć. Mleczko radzi sobie w zasadzie ze wszystkimi rodzajami kosmetyków, które mogą się znajdować w kobiecej kosmetyczce, chociaż nie mam porównania z kosmetykami wodoodpornymi, gdyż takich nie używam. Aby to zobrazować postanowiłam wykonać test, jak w przypadku płynu micelarnego.

Od lewej:
1) Bell - krem CC
2) Avon - pomadka w odcieniu Latte
3) Wibo - eyeliner
4) Essence - kredka o przedłużonym działaniu Long Lasting
5) Bourjois - korektor Healthy Mix
6) Eveline - błyszczyk



 Na poniższym zdjęciu mamy efekt po jednokrotnym przejechaniu płatkiem nasączonym mleczkiem:



Jak widać, większość kosmetyków została usunięta niemalże od razu, choć trochę gorzej spisał się w przypadku eyelinera i kredki, które jednak usunął przy kolejnych potarciach.

Podsumowując: Przyznam, że moja codzienna pielęgnacja twarzy podczas używania tego produktu nie przeszła spektakularnej metamorfozy. Jest to po prostu dobry środek oczyszczający twarz z pozostałości makijażu, aczkolwiek zdecydowanie bardziej polubiłam jego brata - micelka, głównie ze względu na konsystencję a'la woda. Mleczko jest znacznie bardziej treściwe, choć przeznaczone do skóry normalnej i mieszanej. Podczas jego stosowania niemal całkiem odrzuciłam krem do twarzy, gdyż miałam wrażenie, że za dużo będzie się na niej działo. Działania rozświetlającego, o którym wspomina producent nie zaobserwowałam, ale to zapewne dlatego, że moja cera od ostatnich "tych dni" znowu jest w fatalnym stanie i w zasadzie żaden kosmetyk nie chce z nią współpracować jak powinien :(. Mleczko dostaniecie w większości drogerii za cenę ok 15 zł.

Ja uciekam szykować kolację, a później pewnie obejrzę jakiś film w tv. Wam również miłego wieczoru życzę i jak zawsze czekam na komentarze :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...