czwartek, 27 lutego 2014

Haul ubraniowy / co nowego w mojej szafie

Hej! Dzisiaj pokażę Wam co ostatnio udało mi się upolować, głównie w C&A na promocjach. Przyznam, że nigdy nie przepadałam za tym sklepem, ale od jakiegoś czasu zmieniłam zdanie, ponieważ doszłam do wniosku, że czasem na prawdę można trafić fajne rzeczy w bardzo atrakcyjnych cenach. Wiosna zbliża się wielkimi krokami, zatem postanowiłam uzupełnić moją garderobę o letnie bluzki, które już niedługo będzie można założyć. Dodatkowo ustrzeliłam rabat -20%, więc udało mi się jeszcze zaoszczędzić w okolicach 30 zł, przez co łącznie zapłaciłam za 4 pierwsze rzeczy widoczne poniżej 120 zł z groszami. Warto? Moim zdaniem jak najbardziej!

1. Grafitowa, cienka, luźna bluzeczka z rękawem 3/4.



2. Szary t-shirt I hate mondays - święta prawda :D



3. Kolejny t-shirt, granatowy, tym razem z motywem pandy.



4. Czarna, elegancka bluzeczka na ramiączkach, ze srebrnymi aplikacjami przy dekolcie. Moim zdaniem będzie pięknie wyglądać w zestawieniu z białymi spodniami, lub jasnymi jeansami.



5. Na koniec, w jednym z butików zauważyłam tą prześliczną narzutkę za dosłownie grosze. Świetnie wygląda założona zwłaszcza na ciemniejsze kolory bluzek. Kosztowała coś koło 20 zł :)



To by było na tyle. Przed latem muszę się jeszcze koniecznie zaopatrzyć w nowe shorty (dupka urosła i się w obecne nie mieszczę) i jakieś ładne, letnie butki, japonki, czy balerinki, bo w obcasach chodzę tylko na wyjątkowe okazje, oduczyłam się i tyle :P.

Podobają Wam się rzeczy, które wybrałam? Uzupełniacie już Wasze szafy szykując się pomału na wiosnę i lato? Miłego popołudnia Wam życzę, a ja pędzę wcinać pączka, bo przecież dzisiaj mamy TŁUSTY CZWARTEK! :D Buziaki :*

wtorek, 25 lutego 2014

Car TAG: Kierowcą być by Southgirl

Cześć! Dzisiaj dowiecie się co nieco o mnie, jako postrachu ulic i szos, czyli taaaaa... kobita za kółkiem się kłania :P
Tag ten wyczaiłam na blogu Mademoiselle Zu, którą serdecznie pozdrawiam :) Nie przedłużając, zaczynamy!



1. Za którym razem zdałaś prawo jazdy?
Za 3 :P Za pierwszym zagapiłam się i nie dostosowałam do znaku, a za drugim podobno wymusiłam pierwszeństwo, chociaż uważam, że jechałam prawidłowo, jednak wolałam się nie kłócić, by nie zostać zapamiętaną ;) Wiecie jak jest... ;)
2. Ile lat masz już prawo jazdy?
Parę dni temu minął rok, strasznie szybko to zleciało.
3. Jakie kategorie prawa jazdy posiadasz?
Na razie B, ale planuję zrobić jeszcze A.
4. Jakim samochodem odbyłaś swoją pierwszą samodzielną jazdę?
Staruszkiem Sieną :P
5. Za co dostałaś pierwszy mandat?
Jeszcze nie dostałam, oł jea! :D Sama się dziwię ;)
6. Twój ulubiony zapach do samochodu?
Kobiecy, aktualnie mam Fragrans Fresh Car Amor, które pachną identycznie jak perfumy Cacharel Amor Amor.
7. Jaki rodzaj muzyki słuchasz jeżdżąc autem?
Nagrałam sobie 3 płytki z ulubionymi utworami i jest tam dosłownie wszystko, jako że mój gust jest wybitnie niedookreślony :) Byle mi się podobało i wprawiało w dobry nastrój podczas jazdy.
8. Co jest dla Ciebie "must have" w Twoim aucie?
Okulary, niestety jestem ślepa i bez binokli nie widzę dobrze oznaczeń na drodze ;(
9. Jak często sprzątasz swoje auto?
Swoje mam od zaledwie kilku tygodni, więc jeszcze nie sprzątałam, ale pewnie będzie to często :D Na wiosnę planuję generalne porządki.
10. Jaka była Twoja najdalsza podróż autem jako kierowca?
Ok 200 km w jedną stronę i z powrotem w tym samym dniu.
11. Czy zdarzyło Ci się kiedykolwiek złapać gumę i zmieniać przebitą oponę?
Nie i oby to nie nastąpiło, chociaż nawet gdyby, to myślę, że dam radę.
12. Mapa papierowa, czy nawigacja?
Mam zerową orientację w terenie, więc nawigacja jest moim niezbędnikiem, kiedy wyjeżdżam poza obręb swojego miasta.
13. Czy lubisz podróżować jako pasażer?
Zdecydowanie uwielbiam!
14. Preferujesz spokojną, czy szybką jazdę autem?
Sama staram się jeździć spokojnie, ale z bardziej doświadczonym kierowcą, z dobrym samochodem lubię zaszaleć (przy tej okazji serdecznie pozdrawiam mojego kolegę - właściciela pięknej Alfy) :D
15. Czy zawsze zwracasz uwagę na znaki?
Przyznam, że często zdarza mi się jeździć na pamięć, ale kiedy nie jestem pewna gdzie mam jechać, albo nie znam miejsca w którym aktualnie się znajduję, z uwagą wypatruję wszelkich oznaczeń na drodze :)
16. Co najbardziej denerwuje Cię u innych kierowców?
Chamstwo. Nie ma nic gorszego niż wpychanie się na trzeciego, ponaglanie na parkingu (trąbi taki dupek za Tobą, jakby mu się gdzieś spieszyło, kiedy człowiek próbuje na spokojnie znaleźć miejsce) i niewpuszczanie innych kierowców, przez co korek tylko się powiększa ;/ Wrr nienawidzę!
17. Jaką porą roku najbardziej lubisz jeździć autem i dlaczego?
Wiosną i latem, można otworzyć okno i delektować się ciepłym powietrzem mmm...
18. Jazda w dzień, czy w nocy?
Jako kierowca wolę jeździć w dzień, chociaż i w nocy lubię, jako pasażer głównie w nocy :D
19. W czasie upału otwarta szyba, czy klimatyzacja?
Otwarta szyba, klimy nie mam, poza tym jest podobno niezdrowa ;)
20. Jaki jest Twój wymarzony samochód?
Ooo pytanie rzeka. Z realnych do spełnienia, najnowsza wersja Toyoty Yaris - mam słabość do tych aut, Honda Civic (ufo, wiecie zapewne które), Chevrolet Cruze. Z nierealnych do spełnienia - i tutaj włączamy wyobraźnię, co by było gdybym wygrała w totka - Audi rs6 sedan, Mercedes CLS, Alfa Romeo Giulia (oczywiście ta najnowsza wersja) ;)
 
Mam nadzieję, że TAG Wam się podobał, bo jak dla mnie pisanie odpowiedzi było niemałą przyjemnością :) Jestem strasznie ciekawa jakimi Wy jesteście kierowcami, na co zwracacie uwagę, co Was wkurza, a co uwielbiacie w jeździe. Nie taguję nikogo, kto chce niech ściąga pytania i ze swoimi odpowiedziami wkleja u siebie :) Buziaki! :*


niedziela, 23 lutego 2014

Kreatorzy fryzur - pianka i pomada do włosów Biosilk

Hello! Witam Was w tą piękną i słoneczną niedzielę, jaka zawitała dzisiaj na Śląsk. U Was też tak cieplutko? Mam nadzieję, że tak i że wszyscy korzystają z uroków tej nietypowej, jak na tą porę roku pogody :).

Dzisiaj przybywam do Was z dwoma produktami do włosów, które całkiem niedawno pozwoliły wyczarować na mojej głowie burzę loków (O TUTAJ). Dzięki nim mogłam choć na chwilę przypomnieć sobie, jak to było, kiedy byłam jeszcze posiadaczką kręconych włosów, które od ok.10 lat namiętnie prostuję. Przedstawiam dwa wspaniałe kosmetyki marki Biosilk, czyli piankę i pomadę, które otrzymałam w ramach współpracy od sklepu Hairstore.



Pianka okazała się być sporym zaskoczeniem, na szczęście na plus :). Zgodnie z obietnicami producenta jej zadaniem jest nadawać włosom objętości i blasku, co też czyni. Fajnym rozwiązaniem jest to, że można ją stosować na wiele sposobów - zarówno na suchych, jak i mokrych włosach. Na mokrych do rzeźbienia, czy modelowania fryzury, natomiast na suchych np. w celu "dociążenia" lekkich włosów. Dużą zaletą jest fakt, że nie skleja czupryny, dając przy tym smutny efekt wiszących strączków i ładnie współpracuje w zależności od tego, co chcemy uzyskać. Jedyną wadą może być to, że czasem łatwo z nią przesadzić, przez co po wyschnięciu produkt może być widoczny na włosach, co i mnie przytrafiło się już kilkukrotnie ;/. Na ogół jednak, kiedy wyczuje się już umiar w jej stosowaniu, jest kosmetykiem dzięki któremu możemy wyczarować przenajróżniejsze wariacje na głowie.

Pianka posiada wygodny dozownik z dzióbkiem, który dozuje nam odpowiednią ilość produktu, jednak mimo to, po wyciśnięciu nawet małej ilości, pianka rośnie nam na dłoni w zastraszającym tempie do sporych rozmiarów ;). Jest bardzo lekka, przez co bez problemu rozprowadza się na włosach. Siła jej utrwalenia jest średnio mocna, ale jak na moje włosy (bardzo lekkie, których za wiele nie ma) spokojnie wystarcza. Jeśli chcę dołożyć sobie "mocy" to nakładam pomadę, o czym nieco niżej.




Na koniec dodam, że produkt bardzo przyjemnie pachnie i praca z nim należy do przyjemności. Tuba, którą otrzymałam zawiera aż 400 ml kosmetyku i kosztuje aktualnie 33 zł na stronie sklepu Hairstore. Jest bardzo wydajna, więc jestem przekonana, że starczy na bardzo długi okres stosowania.

_________________________________________________________________________________________________


Jeśli chodzi o pomadę, uważam, że jest to świetny kosmetyk, uzupełniający działanie pianki. Działa w zasadzie na podobnej zasadzie jak wosk, czyli pomaga solidnie wymodelować i usztywnić włosy, nadając im pożądany kształt. Zamknięta jest w plastikowym słoiczku, gdzie znajduje się 100 ml produktu, kosztującego 38.90 zł. W przypadku chęci uzyskania skrętu, jaki prezentowałam w metamorfozie, wystarczy użycie na prawdę znikomej ilości, by efekt był zadowalający. Pomada jest mocno lepka, dlatego trzeba uważać z jej ilością podobnie, jak w przypadku pianki. Również można jej używać zarówno na sucho, jak i mokro. Jest bardzo silnie utrwalająca, dzięki czemu trzyma włosy w ryzach, aż do wieczora :).




Podsumowując, tak jak wspomniałam wyżej, oba te kosmetyki znakomicie się uzupełniają i dobrze ze sobą współpracują, w zależności od tego, co chcemy uzyskać na głowie i na jakiego rodzaju fryzurze nam zależy. Dzięki zarówno piance, jak i pomadzie mamy szerokie pole do popisu, które ograniczyć może tylko nasza wyobraźnia i umiejętności. Moje w kwestii fryzjerstwa są praktycznie zerowe i to już zapewne doskonale wiecie, ale mimo to jestem dumna, że udało mi się stworzyć loki, jakie nosiłam za dawnych lat będąc jeszcze młodą dziewuszką (omg, jak to brzmi :D). Zdecydowanie polecam Wam powyższy zestaw zarówno jeśli jesteście początkujące, jak i bardziej zaawansowane w kwestii kreowania fryzur.

Ps. Współpraca ze sklepem Hairstore, który przesłał mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne.

Lecę na spacer, aż żal nie skorzystać z jeszcze przedzierających się - mimo godziny - promieni słonecznych :D Dajcie mi znać, czy wolicie fotki z takim tłem, nieco bardziej urozmaiconym, czy jak dotychczas na tle zwykłej bieli? Pozdrawiam Was cieplutko :*

piątek, 21 lutego 2014

Brokatowy błyszczyk, który pokochałam?

Cześć! Brokatów nie lubię, zazwyczaj w ogóle. Nie przepadam na ustach, na oczach tym bardziej, na paznokciach zależy, toleruję je głównie w balsamach do ciała, ale też nie w nagminnej ilości, bo co za dużo, to nie zdrowo, dlatego też do bohatera dzisiejszej notki podchodziłam nieco sceptycznie mimo, że kolor w opakowaniu bardzo mi się spodobał.



Kosmetyk ten otrzymałam na mikołajkowym spotkaniu śląskich blogerek w grudniu ubiegłego roku i zastanawiałam się, czy aby nie będzie dawał bazarowego efektu na ustach. Na szczęście moje obawy okazały się być płonne. Błyszczyk, jak sama jego nazwa wskazuje ma za zadanie rozświetlać nam usta iii... rzeczywiście to robi :). Nie w sposób chamski i bezczelny, a taki jaki lubię, wyrazisty, ale jednocześnie nie nachalny. Obyło się bez tandety i wielkich drobin brokatu, które migrują po całej twarzy, w zamian za co otrzymałam kuszący efekt mocno błyszczących ust, dzięki bardzo drobno zmielonym, multikolorowym drobinkom. Pomimo, że kolor w opakowaniu wydaje się być brzoskwinowy/łososiowy, na ustach wychodzi całkowicie bezbarwny, dając jedynie sam blask, więc z powodzeniem można go stosować na ulubioną pomadkę. Gąbeczkowy aplikator nabiera wystarczającą ilość produktu, by za jednym razem pokryć usta lśniącą taflą.



Jeśli chodzi o zapach, jest on owocowy i przyjemny, niestety dość długo wyczuwalny, co mnie osobiście denerwuje, bo z czasem może stawać się irytujący ze względu na swoją intensywność, ale da się przeżyć.

Trwałość jest dyskusyjna i zależy od tego co robimy. Bez jedzenia i picia wytrzyma ok 2h, po czym blask powoli zanika, jedzenia nie przetrzyma, picie wytrzyma tylko jednorazowe, ale za taką cenę też nie ma się do dziwić. Kosztuje ok 8-10 zł w Hebe za 7 ml. Jeśli lubicie mocno podkreślone, ale nie wyróżniające się kolorem, a jedynie blaskiem usta, to być może jest to produkt dla Was.

Usta solo:



I z błyszczorkiem :)




Wiem, że zapewne kosmetyk ten nie zachwyci każdego z uwagi, że jakby go nie nazwać jest błyszczykiem brokatowym, co nie każdemu musi odpowiadać. Mnie pasuje głównie ze względu na mocny efekt lustrzanych ust, równomierne "zjadanie się", cenę i to, że dzięki niemu moje średniej wielkości usta wydają się być pełniejsze. Jestem pewna, że będzie fantastycznie wyglądał do delikatnie opalonej cery, więc na 100% będę go używała również latem.

Polecam go Wam serdecznie, życząc jednocześnie miłego wieczoru :).

środa, 19 lutego 2014

Pierwsze wrażenia: Chyba odkryłam IDEAŁ!!! Najlepszy peeling do twarzy ever!

Cześć! Dzisiaj miała być notka o czymś kompletnie innym, ale nie mogłam, normalnie nie wytrzymałam i musiałam podzielić się z Wami wrażeniami na temat bodajże jedynego kosmetyku w kwestii pielęgnacji, który zachwycił mnie sobą doszczętnie, co cna i kompletnie!!! Nie mogę wystawić mu pełnej recenzji, bo użyłam go dopiero 1 raz, ale to co zrobił z moją twarzą już po pierwszym użyciu to ooooo ludzieeee! Po prostu muszę zdać Wam relację i proszę o wyrozumiałość nad moimi zachwytami, ale czegoś takiego jeszcze nie było mi dane przeżyć :D. Wdech, wydech, wdech, wydech... do rzeczy.



Moje cudo znalazłam w pudełku PinkJoy, o którym była mowa całkiem niedawno, bo 2 notki temu. Powąchałam, spróbowałam na ręce, myślę "chyba będzie fajny" i odłożyłam czekając na nadarzającą się okazję. Już dwa dni później miałam pretekst, aby go wypróbować, ponieważ zauważyłam na mojej buźce kilka odstających skórek, zwłaszcza w okolicy nosa, na prawym policzku i na czole. Do tej pory świetnie sprawdzał się na mojej twarzy peeling drobnoziarnisty z Perfecty, który jest dość ostry i dobrze radził sobie z usuwaniem owych skórek, jeśli się takowe pojawiały. Jednak to, co zrobiła rosyjska morelka to już mistrzostwo świata! Nałożyłam na zwilżoną twarz tyle kosmetyku, ile zaleca instrukcja na opakowaniu i przystąpiłam do złuszczania, używając w tym celu płatka kosmetycznego, wykonując okrężne ruchy po całej powierzchni swojej mordki.



O Jezusicku! Jak mnie te drobinki drapały, ale to super, bo wręcz ubóstwiam mocne zdzieraki, nie tylko do twarzy, ale i ciała również. Cały zabieg uprzyjemniał przepiękny, jak dla mnie zapach moreli. Gdybym miała go porównać, to bardzo przypominałby mi perfumy Miracle od Lancome. Jest mydlany, nieco owocowy, słodki, jednak idealnie wyważony. Rozkosz dla mojego nosa!

W ciemnej bazie zatopione są tysiące maleńkich, bardzo ostrych drobinek, które genialnie złuszczają martwy naskórek, dlatego wystarczy niewielka ilość, by peeling okazał się skuteczny, co też przekłada się na jego wydajność.




To co ujrzałam już po zmyciu całości, to była jakaś magia! Twarz bez najmniejszych odstających skórek, maksymalnie wygładzona, wszelkie nierówności (zwłaszcza na czole, z którym się borykam od dłuższego czasu) wyrównane, zaskórniki na nosie ledwo co widoczne, skóra napięta i sprężysta, nie ściągnięta, a do tego wszystkiego pięknie pachnąca. Padłam! Jako, że cały zabieg wykonywałam wieczorem, skóra była delikatnie zaczerwieniona i obawiałam się, czy abym nie przesadziła z tarciem, ale na następny dzień nie było już najmniejszego śladu, a skóra nadal była w idealnej kondycji, co utrzymuje się do dzisiaj, czyli 2 dzień po aplikacji.

Jestem bardzo, ale to bardzo miło zaskoczona, aż tak pozytywnym jego wpływem na moją skórę, chociaż jak pisałam na początku, są to tylko moje pierwsze odczucia, jednak jeśli taki stan rzeczy będzie utrzymywał się dalej, to spokojnie będę mogła stwierdzić, że znalazłam kosmetyk w pełni idealny i jeśli tylko będzie można go zakupić np. poprzez stronę PinkJoy, to bez wahania zdecyduję się na kilka tubek.

Właśnie, odnośnie tubki, jest mała, świetnie leży w dłoni, ma ciekawą, kolorową szatę graficzną, podobnie z resztą, jak kartonowe opakowanie i mamy na niej podaną informację, że mieści w sobie 50 ml kosmetyku, który jest ważny 6 m-cy od otwarcia.



Na koniec jak zawsze podaję skład:



Zdaję sobie sprawę, że może nie jest idealny, ale co mnie to obchodzi, skoro tak genialny wpływ wywarł (co prawda jednorazowo) na moją skórę? Zobaczymy, jak dalej się spisze, ale na razie jest lepiej, niż super i oby ta bajka trwała, jak najdłużej, bo inaczej przylecę do Was z editem :P Dodam jeszcze na koniec, że recenzja NIE JEST sponsorowana.

Znacie to cudo? Macie swój ideał w kategorii pielęgnacji twarzy? Miłego dzionka :***

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wibo - stylizujący żel do brwi

Cześć Ślicznotki! Dzisiaj chciałam się podzielić z Wami swoimi przemyśleniami co do produktu, w kwestii którego byłam z góry uprzedzona. A no czasem tak już miewam, że mimo iż ktoś mnie przekonuje i zapewnia, że dana rzecz jest super, to ja i tak wiem swoje nawet, jeśli jeszcze osobiście jej nie wypróbowałam. Jednak czasami zdarza się też, że po czasie okazuje się, że mój osąd był totalnie niesłuszny i dopiero przekonanie na swoim przykładzie powoduje, że zmieniam zdanie o 180 stopni.

Tak właśnie było w przypadku tego oto kosmetyku:




Czytałam o nim mnóstwo pozytywnych opinii na blogach, że utrwala brwi, trzymając je w ryzach cały dzień, że nadaje ładny kolor itp. Pomyślałam - "tiaaaa akurat... jakoś nie widzi mi się chodzić cały dzień w przylizanych, niczym żelem do włosów brwiach, w dodatku w kolorze brązu, zapewne rudego, który i tak na bank się u mnie nie sprawdzi". Dla niewtajemniczonych - do tej pory na moich brwiach, w stosunku do karnacji sprawdzała się wyłącznie czerń, jednak spokojnie - nie taka typowo smolista, malowana najczęściej czarnym cieniem z paletki Sleek Original, który jest jaśniejszy, niż np Noir z Au Naturel, czy OSS. Jednak pewnego dnia podczas 40% zniżki w Rossie coś mnie tknęło i postanowiłam zaryzykować ładując do koszyka w/w żel, tracąc co najwyżej troszkę ponad 6 zł. I wiecie co? Był to strzał w dychę!

Kolor na samym początku mnie lekko przestraszył, bo okazał się być średnim brązem z mnóstwem skrzących drobinek ;/ Tyle dobrze, że nie rudym ;) Pierwsze co pomyślałam to to, że jednak miałam rację i w duchu już żałowałam tych paru wydanych groszy, które mogłam przeznaczyć choćby na coś słodkiego, ale już pierwsza aplikacja całkiem odmieniła moje podejście.





Już podczas nakładania widziałam, że drobinki jakimś magicznym sposobem znikają, zostawiając jedynie baaaaaaardzo subtelny poblask na brwiach. Szczoteczka precyzyjnie nakładała żel, więc nie było mowy o jakimkolwiek przesadzeniu. Brwi bardzo ładnie się układały i nawet wieczorem nie zauważyłam niesfornych, odstających włosków. Efekt bardzo mnie zadowolił. Fajnym okazało się być również to, że dzięki temu wynalazkowi oszczędzam czas, ponieważ kiedy bardzo mi się spieszy, wystarczy przejechać szczoteczką dosłownie dwa, trzy razy, by uzyskać efekt, jak na zdjęciu 2 - naturalny, a mimo to widoczny. Natomiast gdy mam troszkę więcej czasu i mogę sobie na więcej pozwolić, wolę postawić na mocniejsze przyciemnienie i użyć dodatkowo cienia, a wtedy efekt jest jak na ostatniej fotce. Moim zdaniem oba są zadowalające. I co najlepsze - odkryłam, że nawet ciemny brąz może wyglądać ciekawie, o ile jest głęboki, dzięki czemu nie jestem odtąd skazana wyłącznie na czerń, którą dotychczas nosiłam.

Teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to faktycznie produkt godny polecenia i przekonał mnie do siebie w 100%. Pod względem koloru jest uniwersalny, ponieważ będzie pasował zarówno blondynkom, jak i brunetkom, gdyż efekt można stopniować dokładając kolejne warstwy. Jestem ciekawa, czego Wy używacie do podkreślania brwi i jakie kolory Wam pasują :P

Miłego dzionka :*

sobota, 15 lutego 2014

Pierwsze pudełko PinkJoy już u mnie!

Hej, hej! Uff... wreszcie po! Walentynki to święto za którym niespecjalnie przepadam, nieważne, czy będąc singielką, czy też znajdując się w związku. Wszechogarniający różowo-landrynkowy klimat wydaje mi się być z każdym rokiem coraz mocniej przereklamowany, bo wiadomo, że Święto to nastawione jest głównie na komercję. Ja jednak jestem zdania, że ważniejszym jest okazywać uczucie każdego dnia, pielęgnując je, jak roślinkę, niż tylko 14 lutego, kupując symbolicznego kwiatka. Jakby mnie facet cały rok miał olewać, a w Walentynki dać mi przysłowiowe czekoladki licząc, że tym załatwi sprawę, to kazałabym mu się nimi... no... same wiecie co :D. Jednak mimo mojego podejścia, miło było mijać na ulicy zakochańców wpatrzonych w siebie jak w obrazki, bo takie widoki szczerze potrafią mnie cieszyć.

Mimo, iż jak wiecie jestem singielką, wczoraj aż podskoczyłam kiedy zadzwonił Pan kurier informując mnie, że ma przesyłkę. W głębi duszy spodziewałam się co to jest i nie mogłam się doczekać, aż trafi w moje łapki! TAK! Oto właśnie otrzymałam pierwsze pudełko z rosyjskimi kosmetykami :))).



W paczce znalazły się:




Pierwsze wrażenia co do zawartości i sposobu zapakowania są pozytywne, chociaż przyznam, że zamiast zwykłego, tekturowego pudełeczka, spodziewałam się bardziej opakowania, jakie mają Glossy, czy Shiny, takiego hmm... nieco bardziej porządnego, jednak umówmy się - przecież nie o samo pudełko (w sensie opakowania) tu chodzi, tylko o to co w środku.

A tam same ciekawe rzeczy :)

1. Peeling - akurat nie mam żadnego, nie licząc 2 saszetek z Perfecty. Lubię mocne zdzieraki do twarzy i ten, po pierwszej próbie na ręce, taki właśnie się wydaje, więc jestem niemal przekonana, że bardzo się polubimy. Do tego zapach mmm... przepiękny - morelowy mmm... mmm...

2. Odżywka do włosów - odżywek akurat mam sporo i jeszcze więcej w zapasie, więc będzie musiała cierpliwie poczekać na swoją kolej. Pachnie bardzo przyjemnie i jestem strasznie zainteresowana jej działaniem, bo wszyscy wiemy, jak dobre opinie zbierają rosyjskie kosmetyki do włosów.

3. Pianko-żel - coś nowego, czego jestem po ludzku ciekawa. Zapach nie jest zbyt przyjemny, apteczny i skład nie wydaje się być zachęcający, ale jak tylko wykończę swoją Biodermę spróbuję jego i zobaczymy czy okaże się być hitem, czy też może kitem ;).

4. Krem-korektor - czego to ludzie nie wymyślą, mam oczywiście na myśli nazwę :P Początkowo myślałam, że to rosyjski bebik, ale opis rozwiał moje nadzieje. Skład wygląda bardzo interesująco, a zapach jest typowo porzeczkowy. Jak wykończę mojego aktualnego Garniera, poużywam go na dzień (bo wydaje mi się, że na dzień jest przeznaczony, chociaż nigdzie nie ma o tym informacji) i zobaczymy, jak się spisze.

5. Próbka kremu - jak to próbka, użyję, wyniucham jak pachnie, sprawdzę, czy sympatyczny jest, czy może jednak nie bardzo i to wszystko ;).


Podsumowując: Uważam, że mimo iż na karcie informacyjnej nie mamy podanych cen poszczególnych kosmetyków, to pudełko warte jest wydania 49 zł już razem z przesyłką kurierską w cenie. Otrzymałam 4 pełnowartościowe kosmetyki do pielęgnacji i jedną próbkę, natomiast widziałam, że dziewczyny, które zamówiły pudełka wcześniej, dostały po 5 sztuk pełnowartościowych kosmetyków i 2 próbki, więc pod tym względem jestem nieco stratna, co przyznam troszkę mnie zasmuciło, jednak mimo to myślę, że i tak warto. Jeśli tylko ruszy kolejna edycja jestem przekonana, że skuszę się na kolejne pudełko, chociaż zależy do jakiego kraju uda się tym razem ekipa PinkJoy. A Wy co myślicie o zawartości? Skusicie się?

środa, 12 lutego 2014

Wakacje w środku zimy, czemu by nie? Yankee Candle Under The Palms

Witam! Brrr... u Was też plucha za oknem? U mnie dzisiaj od rana leci paskudny deszcz ze śniegiem, jest zimno i nieprzyjemnie. A było już tak ciepło i iście wiosennie, aż chciałoby się poczuć wiosnę, a najlepiej lato na dłużej. W tym celu postanowiłam sobie urozmaicić dzisiejszy dzionek jedną z najnowszych propozycji Yankee Candle, którą otrzymałam wraz z innymi woskami od sklepu Goodies. Mowa tutaj o zapachu niezwykle egzotycznym, orzeźwiającym i przywodzącym na myśl tropikalne kraje, czyli Under The Palms.



Kilka słów od producenta:
"Jakie będzie najbliższe lato? Ciepłe? Być może! Deszczowe? To się okaże! Pewne w tej meteorologicznej zgadywance jest jedno – jeśli najbliższe wakacje zdecydujemy się spędzić z Yankee Candle, zafundujemy sobie moc intensywnych, bardzo egzotycznych wrażeń. W wyjątkowo letniej propozycji Under the Palms znajdziemy wszystko to, co składa się na idealny wypoczynek na tropikalnej wyspie. Zapach trawy morskiej, świeży aromat palmowych liści i słodkie nuty tropikalnych kokosów – pełnia wakacyjnej, rajskiej natury rozkwitająca we wnętrzu aromatycznego wosku i wypełniająca wszystkie kąty domu letnim, egzotycznym klimatem."

Powiem tak, byłam niezmiernie zainteresowana tym zapachem, ponieważ najmocniej ciekawiło mnie połączenie poszczególnych składników, czyli trawy morskiej, liści palmy i słodkiego kokosa. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić na tyle, by wiedzieć czego mogę się spodziewać. Po otwarciu wosku uderzył mnie przede wszystkim przepiękny, mocno wyczuwalny zapach kokosa i to dokładnie taki, jaki uwielbiam! Nie jakiś chemiczny, sztuczny, czy zwyczajnie mdły, lub nijaki, a piękny, napawający moje nozdrza słodyczą, jakbym wąchała sobie batonik Bounty, jedząc go jednocześnie mmmm... Cudowny, kokosowy zapach przełamany został aromatem palmy, która nadała całości rześkości. Trawy morskiej nie wyczuwam, ale to może dlatego, że nie potrafię jej rozpoznać pośród całej kompozycji, która jest po prostu ŚWIETNA!!!

Aby zwizualizować Wam nieco ten jakże ciekawy zapach, postaram się opisać, jak go widzę. Zamykając oczy, w wyobraźni przenoszę się na wyspy Polinezji, gdzie popijając sobie przez słomkę soczystego drinka prosto ze skorupki kokosa (a jakże by inaczej), bujam się na hamaku, rozpostartym między dwoma palmami. Uderza mnie gorące powietrze niosące ze sobą zapachy które wokół mnie wirują. Po skończeniu drinka zeskakuję z hamaku i pędzę pobiegać sobie po niebiańsko miękkim piasku, aby za moment zanurzyć stopy w oceanie, którego koniec styka się z najbłękitniejszym niebem, jakie kiedykolwiek miałam okazję widzieć. Dokładnie takie myśli i wyobrażenia mam za każdym razem kiedy odpalam ten wosk, a przyznam, że go sobie nie żałuję (i to ja - osoba nienawidząca intensywnych aromatów).



Wosk jest na tyle miękki, że zamiast łamać go na kawałki, wolę pokruszyć, przez co szybciej się roztapia i wypełnia mój pokój. Jego intensywność nie jest przytłaczająca, dlatego jak wspomniałam wyżej, odłamuję go dość sporo (ok 1/5 całości). Nie powoduje bólu głowy i na prawdę przyjemnie wypełnia nawet maleńką przestrzeń.



Zdecydowanie i w 100% Wam go polecam, jeśli podobnie jak ja lubicie karaibskie klimaty (jaka szkoda, że takie podróże odbywam tylko w wyobraźni) i jeśli chcecie się przenieść na rajską plażę, gdzie dwóch muskularnych i szalenie przystojnych Panów wachluje Was liściami palmy, a Wy z apetytem pałaszujecie przepysznego kokosa ;) Wosk dostaniecie na stronie Goodies w cenie 7 zł. za sztukę.

Miłego dzionka Wam życzę, a ja za chwilę lecę zrobić rundkę po Waszych blogach ;)

niedziela, 9 lutego 2014

Ultimate Mascara Mary Kay

Cześć! Witam Was w leniwą niedzielę, jak Wam mija weekend? Mnie raczej spokojnie i sympatycznie. Wzięłam się niedawno za czytanie książki o której mam nadzieję niebawem Wam opowiedzieć, jednak dzisiaj przychodzę do Was z kosmetykiem, co do którego właściwie nie wiadomo co napisać, gdyż moje wrażenia są bardzo sprzeczne.

Mowa o mascarze dość wysokopółkowej marki Mary Kay, pod nazwą Ultimate Mascara. Jej zadaniem jest wydłużenie, zagęszczenie i zwiększenie objętości rzęs nawet 5-krotnie. Moich nie zwiększyła nawet podwójnie, ale o tym nieco dalej.

Co do opakowania, to jakie jest każdy widzi, nie ma się co za bardzo rozpisywać. Jak dla mnie wygląda dość elegancko, nie bazarowo i pewnie leży w dłoni.




Tusz ten posiada raczej wodnistą konsystencję, która podejrzewam, że prędko się nie zmieni, o ile w ogóle (posiadam go od początku grudnia i wciąż jest taka sama, mimo dość częstego używania). Ma przyjemny, jak na tego rodzaju produkt zapach i szczoteczkę, jaką lubię - "włosową" - bo za silikonowymi średnio przepadam.



Co obiecuje nam producent:
" * Dociera do nawet najmniejszych, trudno dostępnych rzęs
* Najbardziej pogrubiający, wydłużający i zwiększający objętość rzęs Tusz Mary Kay®.
* Jego wyjątkowa formuła sprawia, że są one ekstremalnie grube, gęste i nie sklejają się.
* Efekt zwiększenia objętości, pogrubienia i wydłużenia rzęs utrzymuje się przez cały dzień.
* Jest trwały. Nie ściera się, nie kruszy, nie rozmazuje i nie odpada podczas noszenia.
* Nie zbryla się, dlatego rzęsy wyglądają wyjątkowo gładko.
* Rzęsy są intensywne i widoczne od podstawy do końca.
* Piękne, pełne i kuszące rzęsy przez cały dzień."

Moje wrażenia, jak wspomniałam na początku, są dość sprzeczne, ponieważ mascara ta nie spowodowała u mnie efektu WOW, do którego jestem przyzwyczajona stosując tusze innych marek. W moim odczuciu ma po równi tyle samo wad, jak i zalet. Nadaje się raczej do makijażu dziennego, ponieważ nie pogrubiła moich rzęs, a jedynie ładnie wymodelowała, delikatnie wydłużyła oraz oczywiście nadała kolor, bo co do intensywności czerni nie można się przyczepić. Niestety rzęsy zostały posklejane, więc po użyciu byłam zmuszona użyć grzebyczka do rozczesywania, co nie ukrywam robię rzadko i dość niechętnie, gdyż równie rzadko mi się to przytrafia stosując inne tusze. Na plus jest jednak fakt, że mascara równomiernie rozprowadza się na rzęsach, nie odbija się pod łukiem brwiowym i jest bardzo trwała. Podczas aplikacji nie tworzą się grudki, a w ciągu dnia można zapomnieć o użyciu lusterka, ponieważ jeszcze nie zdarzyło mi się, aby się osypała, czy rozmazując spowodowała efekt "pandy", co dość często przytrafia mi się podczas używania mascar innych marek. Ponad to nie uczuliła mnie, nie spowodowała łzawienia, czy pieczenia oczu, co również ostatnio kilkukrotnie mi się przydarzało. Demakijaż także jest przyjemnością, ponieważ mascara mimo swojej trwałości, świetnie schodzi w kontakcie z płynem micelarnym. Warto też na koniec podkreślić, że kosmetyki Mary Kay nie są testowane na zwierzętach!

Tutaj efekt zaraz po użyciu kosmetyku:



Jak widzicie, sama nie wiem co o niej sądzić, niby częściowo obietnice producenta zostały spełnione, ale jednak nie do końca. Patrząc na cenę, która wynosi na dzień dzisiejszy 69 zł, jest to dość sporo i uważam, że jak na tą kwotę, spokojnie można poprzebierać pośród przeróżnych jakościowo produktów i wybrać ten, który akurat odpowiada nam najbardziej z uwagi na efekt, jaki chcemy osiągnąć. Ja zmuszona jestem stosować tą mascarę wyłącznie do lekkich makijaży, dziennych, gdyż do innych w moim przekonaniu się nie nadaje, a jednak jestem zwolenniczką mocno podkreślonych rzęs.

Gdybym miała jej wystawić ocenę 0-10 byłaby to 6, ani mnie ziębi, ani grzeje, szału nie ma, ot poprawna mascara za spore pieniążki. Z efektu końcowego nie do końca jestem zadowolona, więc na pewno nie kupię jej ponownie. A Wy co uważacie na jej temat?

Miłej niedzieli Kochani moi :*

czwartek, 6 lutego 2014

Mary Lou Manizer wreszcie u mnie!!! :D :D :D / Jest już Was pół tysiąca!

Czeeeść! Dzisiaj szybka notka, 2 dni temu zamówiłam sobie rozświetlacz Mary Lou Manizer na stronie Minti, który od jakiegoś czasu chodził mi po głowie. Dzisiaj dotarł i przyznaję - jestem oczarowana maksymalnie i to w każdym możliwym zakresie! Jest obłędny, przepiękny, skrzący i mega kobiecy! Chyba aktualnie najładniejszy kosmetyk, jaki posiadam w swoich zasobach. Kto jeszcze nie zna, niech podziwia :D.







Zachwycający prawda? Coś czuję, że był to najlepszy zakup ostatnich miesięcy, ale jak będzie podczas użytkowania pokaże czas. Na razie patrzę, podziwiam i nie ośmielam się tknąć :D.

Poza tym popatrzcie do jakiej pięknej, okrąglutkiej liczby udało mi się dobić :) DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM Z CAŁEGO SERCA ZA TO, ŻE JESTEŚCIE TUTAJ ZE MNĄ! Chociaż liczby nie są najważniejsze, to jednak świadomość, że pół tysiąca ludzi postanowiło dołączyć do obserwatorów mojej witrynki, daje mega kopa do działania. Za miesiąc drugi roczek bloga, więc z tej okazji postaram się przygotować dla Was jakieś rozdanie, tak że bądźcie czujni ;))).


Buziaki Kochani moi :***

środa, 5 lutego 2014

WŁOSOWA METAMORFOZA Z HAIRSTORE

Witam! Nie tak dawno wspominałam Wam, że od firmy Hairstore otrzymałam dwa produkty marki Biosilk (piankę i pomadę), które zamierzałam wykorzystać w swojej włosowej metamorfozie. Miała ona polegać na stworzeniu kompletnie innej fryzury, niż ta w jakiej chadzam na codzień i wyczarowaniu na głowie burzy loków, co miało być dla mnie swoistym powrotem do przeszłości.

Kto mnie zna, ten wie, że od dziecka byłam posiadaczką fal i jako takich loków naturalnych (jednak nigdy nie było mowy o pięknych, mocnych skrętach, jakie czasem widzi się u co poniektórych osób, był to raczej artystyczny nieład), które z biegiem lat, jeszcze pod koniec gimnazjum zaczęłam prostować, co trwa do dzisiaj. Łącznie będzie 10-11 lat. Prostuję je co drugi dzień, stąd aktualnie moje włosy są wciąż podatne na układanie, jednak po najmniejszych skrętach nie pozostał nawet ślad. Jedyne co widzę po umyciu i wysuszeniu głowy, to mocno napuszone, częściowo już proste, a częściowo nadal pofalowane włosy, które mimo wszystko są w dobrej kondycji, zapewne dzięki stosowaniu niezliczonej ilości odżywek, masek, olejów, olejków i innych cudów. Nie mogę narzekać na rozdwajające się końcówki, a moim jedynym problemem jest nadmierne wypadanie z którym się borykam, zwłaszcza w okresie kiedy przyjmuję leki, jednak to już na pewno nie jest winą prostownicy, co też miałam okazję sprawdzić.

Ok, przechodząc do meritum dzisiejszej notki, opiszę Wam krok po kroku, jak przebiegała moja stylizacja. Jeszcze raz podkreślam, że jestem posiadaczką włosów bardzo podatnych na układanie, więc na włosach całkowicie prostych efekt może wyjść słabszy, lub kompletnie inny.
 
Mnie zależało na czymś w ten deseń:

Zdjęcie zaczerpnięte ze strony www.yourhair.pl

Tak wyglądają moje włosy na codzień po lekkim wyprostowaniu ich, bez modelowania na okrągłej szczotce:



A tutaj efekt, jaki uzyskałam za pomocą pianki i pomady Biosilk:



Teraz po kolei, jak to przebiegało:

1. Na początku umyłam włosy szamponem Baby Dream i zawinęłam w ręcznik na tyle, aby odsączyć nadmiar wody. Nie rozczesywałam włosów, jedynie wyznaczyłam prowizoryczny przedziałek z boku głowy.
2. Wycisnęłam na dłoń odrobinę olejku Indola Innova Glamour Precious Oil, o którym pisałam TU i ruchem wgniatającym naniosłam go od mniej więcej od połowy długości włosów.
3. Następnie wycisnęłam na dłoń taką ilość pianki Biosik:



i wgniatałam w mokre włosy starając się to robić od nasady nie dotykając przy tym skóry głowy.
4. Punkt 3 powtórzyłam jeszcze dwukrotnie (wystarczyło by powtórzyć raz), wgniatając całość produktu z dobre 5-7 minut.
5. Następnie użyłam odrobiny pomady. Tyle, ile nabrał opuszek palca wskazującego, roztarłam w dłoniach i ponownie wgniotłam w całą długość włosów, celem utrwalenia nowo powstałych skrętów.
6. Na koniec opuściłam głowę w dół i zaczęłam suszyć loczki od spodu delikatnym strumieniem powietrza, najpierw ciepłego (nie gorącego!), a następnie zimnego.

To wszystko!

Efekt, jaki uzyskałam, z przodu prezentuje się następująco:




Fryzurka nienagannie przetrwała od rana do wieczora, po czym już późnym wieczorem w okolicach 22:00 skręt zaczął słabnąć, a na drugi dzień konieczne było umycie głowy. Mimo to, fajnie było choć na chwilę przypomnieć sobie czasy, kiedy miałam jeszcze kręciołki na głowie i chociaż z ogólnego efektu byłam zadowolona, to jednak mimo wszystko nie wyobrażam sobie zrezygnować z noszenia prostych włosów.

Dajcie znać, czy Wy też czasem kreujecie sobie na głowie coś kompletnie odmiennego od tego co nosicie na codzień i czego w tym celu używacie. Mam nadzieję, że metamorfoza Wam się podobała, a już wkrótce spodziewajcie się recenzji pianki i pomady, bez których dzisiejsza notka nie miałaby racji bycia. Jeszcze raz dziękuję sklepowi Hairstore za udostępnienie mi wybranych przeze mnie produktów.

Miłego wieczorku Kochani! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...