środa, 30 kwietnia 2014

Udanej majóweczki!

Hej Kochani! Żyję, żyję... Wpadłam tylko na chwilkę, aby pożyczyć Wam udanego długiego weekendu, przyjemnej pogody i miłego spędzania czasu na błogim relaksie. Mam nadzieję, że będzie to dla Was świetny pretekst do odpoczynku i regeneracji sił. Dzisiaj już nie zdążę dodać notki, jutro wyjeżdżam, ale pojutrze możecie spodziewać się postu o na prawdę świetnych kosmetykach do pielęgnacji stóp, które mam przyjemność testować już dłuższy czas, dzięki czemu moja opinia jest mocno ugruntowana. Zatem do usłyszenia za dwa dni, spędźcie je w miarę możliwości w bliskości z naturą i piękną aurą, którą mamy za oknem, bo podobno wkrótce pogoda znów ma się zepsuć.

Dawno już nie zamieszczałam zdjęć moich dziewczyn, więc dzisiaj specjalnie dla Was bonusik ;)))

Miśka jak zwykle okupuje pudełko, nie mogąc się zdecydować na najwygodniejszą pozycję:




A Kajusia kulturalnie, jak na damę przystało, je swoją kolację przy stole :D



Buziaki :*

sobota, 26 kwietnia 2014

Peeling cukrowy do ciała Lawendowe Ukojenie Magic SPA by Farmona

Cześć! Wiem, że miałam tu bywać bardziej regularnie, ale ostatnio moje dni są zapchane od rana po samą noc, stąd chwilowo nie starcza mi czasu aby tu często zaglądać, jednak wciąż nad tym pracuję.

Dzisiaj przychodzę do Was z kilkoma słowy na temat pierwszego peelingu z zawartością parafiny, z którym z ręką na sercu mogę powiedzieć, że się polubiłam. Tak jak wcześniej widząc ten składnik na szczycie listy, uciekałam gdzie pieprz rośnie, tak w przypadku akurat tego konkretnego kosmetyku moje zdanie nieco uległo zmianie i przekonałam się, że nie zawsze taka parafina straszna, jak ją malują. Ok, do rzeczy.

Opakowanie: Kosmetyk zamknięty jest w prześlicznym, szklanym, dość ciężkim słoiczku, przystrojonym uroczymi kwiatuszkami lawendy (oczywiście sztucznymi). Niby takie nic, a cieszy oko niesamowicie i sprawia, że natychmiast chce się sięgnąć do środka, by przekonać co dalej. Sama zawartość zabezpieczona jest dodatkowo sreberkiem, stąd mamy pewność, że nikt nie grzebał tam swoimi paluchami ;).





Konsystencja: Jest w postaci pasty, jak w chyba wszystkich peelingach Farmony. Gęsta i treściwa, idealnie przyczepia się skóry i sunie po niej zostawiając warstewkę parafiny. Zawiera w sobie nie tylko cukier i sól, ale także małe drobinki, które zapewne są zmieloną lawendą.



Zapach: Mocny i jak dla mnie obłędny. Tak, jak średnio przepadam za typowym aromatem lawendy, tak tutaj jest on przełamany nutą, jakby męskich perfum co sprawia, że bardzo, ale to bardzo mi się podoba, przez co o wiele chętniej sięgam po ten peeling, niż w przypadku gdyby pachniał monotematycznie, samymi kwiatkami :P

Działanie: Oooo proszę Państwa, tutaj przechodzimy do najprzyjemniejszego punktu :D Jest to dość mocny, aczkolwiek nie najmocniejszy zdzierak jaki miałam, jednak dający świetne efekty. Skóra po jego użyciu jest fajnie wygładzona, pokryta jak wspomniałam wyżej - warstewką parafiny, jednak nie jest to ciężka i oblepiająca maź z jaką już miałam styczność, tylko bardziej otoczka pełniąca funkcję lekko natłuszczającą ciało, przez co wydaje się być ono gładkie nawet bez późniejszego użycia balsamu. Długofalowe używanie nie spowodowało u mnie żadnych nieprzyjemnych konsekwencji, a wręcz przeciwnie. Tak jak ostatnio zauważyłam, że na dekolcie nieco wysuszyła mi się skóra, po kilkukrotnym użyciu peelingu stała się niesamowicie przyjemna w dotyku i wyraźnie gładsza. Mimo to bojąc się zapchania stosuję go głównie na łydki, uda i pośladki.

Cena i pojemność: Ok 25 zł za 200 ml.

Skład: Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Sucrose, Sodium Chloride, Petrolatum, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Ethylhexyl Stearate, Silica, Lavandula Angustifolia (Lavender) Oil, Macadamia Ternifolia Shell Powder, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, BHA, Parfum (Fragrance), Linalool, Limonene, Coumarin, Butylphenyl Methylpropional, CI 45100, CI 42090.

Polecam go głównie osobom, których nie zniechęca parafina w składzie i nie mają skłonności do powstawania wyprysków na ciele, a do tego lubią zapach lawendy. Jeśli spełniacie owe wytyczne jest to z całą pewnością kosmetyk dla Was.

Życzę Wam przyjemnego weekendu, a ja umykam na spacerek po Waszych blogach ;)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Teebaum - rosyjski żel do mycia twarzy, który okazał się kompletną klapą

Cześć Kochani! Jak Wam Święta zleciały? Mam nadzieję, że brzuszki pełne, a w dzisiejszy dzień nie została na Was sucha nitka :P. Wielkanoc zleciała prędko, jednak wciąż przed nami długi majowy weekend i znowu będzie można się pobyczyć, fajnie prawda? ;).

Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją żelu do twarzy, o którym niestety będę zmuszona napisać więcej złego, niż dobrego. Nie lubię pisać negatywnych recenzji, jednak jeśli kosmetyk niemal w żadnym aspekcie nie spełnia moich oczekiwań, muszę gdzieś wylać swoje żale i od tego jest m.in. ten blog, abym mogła sobie ulżyć i Was przy okazji przestrzec :).

Produkt znajduje się w białej tubce na której mamy podane w języku rosyjskim do czego kosmetyk jest przeznaczony, w tym np. że jest to oczyszczający pianko-żel dla cery problematycznej, z olejkiem z drzewa herbacianego i ekstraktem z nagietka lekarskiego (kalenduły). Tyle czaję, sorry ale mój rosyjski nie jest jeszcze perfekt :P



Konsystencja jest mocno leista, przelewająca się przez palce. O wytworzeniu piany w zasadzie można zapomnieć, ponieważ jedynie maleńka, mikroskopijna pianeczka pojawia się na chwilę w momencie rozprowadzania kosmetyku na twarzy i kontakcie z wodą, przy czym za moment niknie, więc pojęcie "pianko-żel" można włożyć między bajki :).



Ok, przejdźmy zatem do działania. Jak dla mnie, żel do mycia twarzy ma za zadanie jedynie oczyszczać pozostałości po demakijażu i nie wysuszać skóry, a byłoby idealnie, gdyby miał wpływ na jej polepszenie. Niestety po użyciu tego specyfiku, buzia może i była dość fajnie oczyszczona (choć nie idealnie, bo używając później toniku, na płatku można było zauważyć jakieś makijażowe niedobitki), ale niestety kosmetyk ten dość pokaźnie ją wysuszył i niestety już po paru dniach stosowania spowodował na mojej twarzy wysyp niedoskonałości ;/ Początkowo myślałam, że na pewno nie może być to spowodowane tylko i wyłączne jego działaniem, ponieważ po drodze zmieniłam krem, jednak później mimo odstawienia kremu, kondycja mojej cery pogarszała się z każdym dniem :(. Po 2 tygodniach wciąż miałam nadzieję (o ja naiwna), że może to tylko oczyszczanie i że pewnie musi się pogorszyć, by później mogło być lepiej (znamy takie działania kosmetyków z autopsji, oj znamy ;)), ale niestety. Kiedy wreszcie wykończyłam opakowanie, moja cera była w opłakanym stanie. Strefa T była zarojona od czerwonych, bolących wyprysków, które nie chciały się schować pod prawie żadnym makijażem, przez co spędziłam kolejne 2 tygodnie niemal nie wychodząc do ludzi, na jej wyciszaniu.

Nie mam pojęcia co zagrało nie tak, ale moja buźka nie polubiła się z tym żelem za nic w świecie. Pomijając już fakt, że się nie dogadaliśmy, wspomniana wyżej konsystencja żelu jest tak wodnista, że wydajność jest w zasadzie żadna, bo kosmetyk kończy się w tempie ekspresowym - przy używaniu 2xdziennie starczył mi na zaledwie 2,5 tygodnia, ale może to i lepiej. Do tego nieciekawie pachnie, tak aptecznie, ziołowo i jak dla mnie był nieprzyjemny w stosowaniu. Nie oczekuję super pachnących kosmetyków do oczyszczania, bo nie temu mają one służyć, jednak szkoda, że producent nie zadbał o ten szczegół. Gdyby działanie wynagradzało chociaż słabiutką wydajność i brzydki zapach to nie czepiałabym się, ale tutaj jedyny plus tego żelu to fakt, że w miarę ładnie oczyszczał twarz, choć i tak nie w 100%.

Niestety nie mogę o nim powiedzieć nic dobrego, choć chciałabym bardzo, jednak zniechęcił mnie do siebie na tyle, że już na pewno nie sięgnę więcej po kosmetyki tej marki, bo po tej przygodzie mocno się uprzedziłam. Nie muszę chyba dodawać, że Wam go nie polecam, bo skoro na mojej niewrażliwej na prawie nic skórze wywołał takie brzydkie objawy, to nie wiadomo jak zadziałałby na wrażliwców.

Na koniec wrzucam Wam skład, może Wy znajdziecie winowajcę takiego stanu rzeczy:




Buziaki :*

sobota, 19 kwietnia 2014

Wesolutkich!

Witam moich Kochanych Czytelników! Z okazji Świąt chciałam Wam życzyć wszystkiego co najlepsze, radości, spokoju, miłości oraz doświadczania samych pozytywnych bodźców od świata i ludzi Was otaczających, a także udanego lanego poniedziałku, który mam nadzieję, zgodnie z wierzeniami, zapewni Wam szczęście na cały rok :). Tego samego życzę oczywiście również moim partnerom. Oby nasze współprace nadal układały się tak pozytywnie, jak dotychczas!

Buziaki :*
Southgirl

Ps. Dla tych którym chciało się przeczytać tryliardowe życzenia pod rząd oraz są z okolicy Śląska mam dobrą wiadomość - pierwszy sklep MAC w Katowicach już otwarty, oł jea! I wreszcie nie trzeba będzie zamawiać szminek na oficjalnej stronie tralalala :D


piątek, 18 kwietnia 2014

Nazywaj mnie księżniczką

Hej! W ferworze świątecznych przygotowań znalazłam chwilkę, by podzielić się z Wami jedną z ostatnich nowości Catrice, czyli lakierem z serii Crushed Crystals o wdzięcznej nazwie Call Me Princess. Kiedy tylko natknęłam się na pierwsze swatche w necie wiedziałam, że będzie mój.

Dla pełnego pokrycia płytki, pazurki pomalowałam 3-krotnie. Fakturę określiłabym jako pół piaskową, z uwagi na to, że choć wyraźnie czuć chropowatość, nie jest to typowy piasek. Nie jest to też zwykły, brokatowy lakier. Ot taki dziwoląg :D. Przepiękny dziwoląg! W różowo-łososiowej bazie zostały zatopione pokruszone kryształy drobinki mające imitować coś w rodzaju rozbitej bombki, dzięki czemu lakier fenomenalnie błyszczy, zwłaszcza w słońcu i sztucznym świetle. Potrafi przyciągać uwagę, dlatego dość gadania gdyż myślę, że zdjęcia przemówią same za siebie ;).








I co myślicie o Księżniczce? Udanego wieczoru Wam życzę :)

środa, 16 kwietnia 2014

Garstka informacji i znowu prywata, bo muszę się wygadać :)

Witam Was! Jeszcze zanim na dobre rozpoczął się 2014 rok, założyłam sobie kilka planów do spełnienia. 2013 nie był dla mnie dobrym rokiem, powiedziałabym nawet, że wręcz fatalnym, stąd też narodziła się we mnie potrzeba mocnej zmiany i to pod wieloma względami. Już przed Sylwestrem, którego świętowałam w gronie fantastycznych ludzi (wiem, że tu zaglądacie, buziaki dla Was :***) obiecałam sobie, że będzie to rok przełomowy dla mnie, w którym w zasadzie wszystko się może zdarzyć. Postanowiłam nie zamykać się na nowe doświadczenia, niczego nie wykluczać i czerpać z życia tyle, ile się tylko będzie dało.

Na dzień dzisiejszy mogę śmiało stwierdzić, że kilka myślników z mojej sylwestrowej listy rzeczy/marzeń/założeń/planów, które obiecałam sobie powolutku realizować i dążyć do nich wszelkimi siłami, mogę powykreślać. Znacie mnie już trochę i wiecie, że nie uprawiam publicznego ekshibicjonizmu, dlatego też pozwolę sobie zostawić na boku kwestie osobiste skupiając się na tyc, którymi mogę i chcę sie z Wami podzielić.
 
Codziennie obserwuję, jakie zmiany zachodzą we mnie, w moim charakterze, jak też i ludziach dookoła. Złe energie jakby uleciały, a pozostały niemal same te dobre. Hej życie, ależ potrafisz zaskakiwać!  Czyżby to jednak było prawdą, że fortuna kołem się toczy i po złym okresie, nareszcie przychodzi dobra passa? Najważniejszym jest dla mnie to, że kilka z celi tzw. głównych zostało zrealizowanych, a przedwczoraj doszedł do nich kolejny. Otóóóż... obok niedawnego kupna auta (o czym już szczęśliwie Was informowałam kilka miesięcy temu), udało mi się znaleźć dobrą pracę! :D Nie będę zdradzać w jakiej branży, bo kto ma wiedzieć - ten wie, niemniej jestem bardzo zadowolona, mimo iż odpowiedzialność jest ogromna, podobnie zresztą, jak wiedza którą jestem zmuszona przyswoić w dość szybkim czasie, ale lubię takie wyzwania i wierzę że raz, dwa się w tym odnajdę. Ponad to cieszę się, że będę miała możliwość rozwoju, poszerzania horyzontów, kontaktów z ludźmi, co mnie niesamowicie napędza i motywuje do działania :). Ruszyłam w kierunku, w którym chciałam i to dla mnie istotna sprawa.

Są też jednak minusy. Może się bowiem okazać, że będę miała mniej czasu, aby do Was zaglądać, głównie ze względu na fakt, iż kończę pracę w godzinach popołudniowych i czasu na tzw. relaks praktycznie brak. Notki jednak będą dodawane regularnie, na tyle, na ile tylko będzie się dało także myślę, że raczej nie powinniście odczuć mojej większej nieobecności. Jakby co, to wszelkie skargi i zażalenia przyjmuję na maila, a wtedy postaram się jakoś temu zaradzić, choć wiem, że moi czytelnicy to wyrozumiali ludzie i sami mają swoje życie poza blogiem, więc doskonale rozumieją,o co kaman ;).

Do tego w moim sercu nastała wiosna, taka prawdziwa :) Zapytacie pewnie, czy się zakochałam. Nie, to kompletnie nie o to chodzi, ale coraz częściej los stawia na mojej drodze cudowne osoby, dzięki którym doświadczam tyle ludzkiej życzliwości i ciepła, że to aż niemożliwe! Dobrze czuć, że są obok ludzie, którzy w razie czego są gotowi wskoczyć za mną w ogień i bywają oparciem w gorszych dniach. Chciałabym ich tutaj wymienić, ale szanuję cudzą prywatność, dlatego sobie daruję, jednak mam nadzieję, że wiedzą o kogo chodzi :D

Jeśli zapytacie mnie, czy chciałabym cokolwiek zmienić na dzień dzisiejszy, odpowiem, że nie. Wszystko toczy się swoim torem i tak jest chyba najlepiej. Grunt to mieć plan na przyszłość i konsekwentnie go realizować. Dziś czuję, że niemożliwe zaczyna się spełniać i jestem w momencie, w którym mogę sobie powiedzieć, że dobrze jest, jak jest. Za cholerę nie zamierzam z tego rezygnować. Piszę to wszystko po to, by również i Wam dodać małego kopa do działania i realizacji marzeń. W ostatnim roku przekonałam się, jak kruche jest ludzkie życie i że czasem nie warto odkładać czegoś na później, gdyż później może nie starczyć nam czasu na dokończenie założeń. Ta sytuacja bardzo mnie przewartościowała i sprawiła, że inaczej postrzegam pewne rzeczy, łącznie z zachowaniami ludzi. Po prostu czasem dzięki otwartemu umysłowi potrafimy dostrzec więcej, a nawet to, co z pozoru jest niewidoczne dla oczu....

Na koniec zacytuję słowa ważnej dla mnie osoby: "Wszystko czego doświadczamy kształtuje nas. Umacnia lub zniekształca naszą Duszę. Nabieramy, lub pozbywamy się nawyków. Zamykamy umysł, lub poszerzamy percepcję. Kształtuje nas nawet to, na co patrzymy. Kształtuje nas dotyk. Zapach. Wypowiedziane słowa, widok. Muzyka...".

Tym miłym akcentem zostawiam Was z przemyśleniami, a sama pędzę na spotkanie z kumplem, buziaki :*

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Szampon Garnier Fructis Color Resist

Cześć! Po niedawnej przygodzie z poprzednim szamponem, czyli Goodbye Damage, z którym nie do końca się polubiliśmy, gdyż lubił przetłuszczać moje włosy, postanowiłam dać szansę jego następcy, który z kolei ma za główne zadanie chronić włosy farbowane. Garnier po raz kolejny wprowadziło nowość na rynek, więc nie mogłam się oprzeć i postanowiłam ją wypróbować. Jako, że jestem po niedawnym farbowaniu, mogę śmiało wypowiedzieć się, jak spisywał się przez cały okres używania, od momentu kiedy go dorwałam w swoje łapki, aż po dziś dzień.

Kosmetyki do włosów Garnier Fructis wizualnie są dość charakterystyczne, nie trzeba ich nikomu przedstawiać. Kolorowa, w zależności od wersji, plastikowa butelka, mieszcząca w sobie 250 ml kosmetyku, na której zostały podane wszelkie informacje od producenta. Z pewnością wyróżnia się na sklepowych półkach pod względem szaty graficznej i ciężko ją przeoczyć z uwagi na rzucające się w oko kolory.




Konsystencja szamponu jest mocno gęsta, nie przeciekająca przez palce, więc wystarczy nałożyć na prawdę niewielką ilość na dłoń, rozcieńczyć z wodą i możemy śmiało przystępować do oczyszczania naszej główki ;). Wysoka gęstość szamponu wpływa oczywiście również na jego wydajność, która jest bardzo dobra, gdyż używając go przez ok 3 tygodnie, myjąc głowę średnio co 2 dni, ledwo co ubyło go z butelki, tak że tutaj przyznaję mu duży plus.



Jeśli chodzi o samo działanie to myślę, że zdecydowanie spełnia tu swoje podstawowe zadanie, czyli przede wszystkim w całkiem niezłym stopniu chroni włosy farbowane. Moją czuprynkę farbuję na kolor czarny, by podbić naturalną barwę swoich włosów, więc woda podczas pierwszych kilku myć, zwłaszcza na krótko po farbowaniu jest fioletowo-granatowa. Podczas stosowania Garnier Fructis Color Resist, owszem, woda również była ciemna, ale nie aż tak ekstremalnie, jak w przypadku kiedy używałam innych szamponów, nie chroniących koloru.

To, co mnie szczerze urzekło w Color Resist to fakt, że włosy po jego użyciu były niezwykle miękkie i wydawało się, że jest ich znacznie więcej, niż w rzeczywistości. W zasadzie czułam, że nie muszę nawet używać odżywki, gdyż miałam wrażenie, że sam szampon dostarcza im wszystkiego co potrzebne, by mocno błyszczały i wyglądały na maksymalnie odżywione. Włosy po jego użyciu były sypkie, nie plątały się, nie puszyły i przestawały elektryzować (moja zmora przez pierwsze 2-3 mycia po farbowaniu). Były idealnie wygładzone i pięknie pachniały "fructisowym" aromatem.

Niestety, jak to bywa w przypadku tej akurat serii (i moich włosów jednocześnie), tak do końca różowo nie jest, boooo... podobnie, jak Goodbye Damage, jego młodszy brat również po czasie obciążył i tym samym spowodował szybsze przetłuszczanie się moich włosów (zapewne znowu za sprawą silikonów w składzie, o ile takowe w ogóle są, bo ja się jak wiecie na składach nie znam, jednak moje łepetyna silikonów nie toleruje, stąd takie, a nie inne przypuszczenie) :( Na szczęście nastąpiło to dopiero po ponad 2 tygodniach regularnego używania, niemniej mimo wszystko czuję się nieco zawiedziona, ponieważ ponownie musiałam sięgnąć po inny szampon, który był zmuszony zdecydowanie zadziałać na moje włosy sprawiając, że znowu staną się puszyste i odklejone do skalpu. Wrrr... dlaczego mi to znowu zrobiłeś, ja się pytam? :(

Gdyby nie ten mało przyjemny fakt, z całą pewnością uznałabym ten szampon za jeden z ulubieńców, gdyż po jego użyciu kolor rzeczywiście jest zachowany na dłużej i nie wypłukuje się aż tak szybko, dodatkowo włosy wyglądają na zdrowe, pięknie błyszczą i świeżo, owocowo pachną. Wydajność i cena także jest zaletą, dlatego jeśli Wasze włosy są farbowane i nie odbija im tak jak moim, to w 100% mogę Wam ten szampon polecić, mając nadzieję, że spełni Wasze oczekiwania.

Na koniec zgodnie z tradycją wrzucam skład (uświadomcie mnie, czy w końcu są tam silikony, czy nie) :



Pozdrawiam Was mocno :*

piątek, 11 kwietnia 2014

Yankee Candle Salted Caramel i Honey Blossom

Siemka! Dzisiaj przychodzę do Was z dwoma dość kontrowersyjnymi woskami Yankee Candle, które jedni kochają, a inni niekoniecznie za nimi przepadają. Jak myślicie do której grupy się zaliczam? :P

Salted Caramel to jak dla mnie zapach-zagadka. Połączenie soli i karmelu, zapachu słonego i słodkiego w jednej kompozycji, od początku wydało mi się intrygującą mieszanką. Byłam niezmiernie ciekawa co mój nos wyczuje po odpaleniu kominka.



Co o produkcie mówi nam producent:
"Wygląda jak słodka tarta i pachnie jak najlepsza, cukiernicza delicja! Wosk Salted Caramel to zjawiskowe połączenie mocno przypieczonego, trzcinowego cukru z dodatkiem orientalnej wanilii najlepszego sortu. Żeby nie było mdło, całość została delikatnie oprószona gruboziarnistą solą morską, która doskonale balansuje słodycz deseru i sprawia, że przysmak nigdy się nie nudzi, nigdy nie powszednieje. Tak doprawiony karmel to miszmasz słodkich i słonych esencji, które kojarzą się z rodzinnym ciepłem czy z domowymi wypiekami i które – jak na wyjątkowe łakocie przystało – są najlepszym sposobem na przetrwanie ciężkich, mocno depresyjnych jesiennych wieczorów."

Pierwsze akordy tego zapachu które wyczułam to zapach soli, która za moment połączyła się z karmelem tworząc idealnie wyważoną mieszankę przypominającą krówki. Taaak, jest to zdecydowanie zapach krówkowy, jednak dopiero w momencie kiedy sól staje się już mniej wyczuwalna, czyli kiedy zapach się rozwinie. Wąchając ten wosk, już na samym początku aż ma się ochotę na jakąś przekąskę, ponieważ potrafi niesamowicie skłaniać do jedzenia. Poza tym, jak większość wosków Yankee Candle jest dość intensywny, przez co wystarczy mały kawałek, by móc rozkoszować się zapachem przez długi czas. To są w moim mniemaniu jego plusy. Niestety minus znalazłam jeden, ale za to ogromny :( Otóż zapach ten nie nadaje się do małych przestrzeni, jak mój pokoik :( Po odpaleniu małego kawałka i rozkoszowaniu się krówkowym aromatem, za kilka godzin przyszedł czas na zgaszenie go i... niestety sól która była gdzieś w tym zapachu obecna, postanowiła się zadomowić na dłuższy czas :(. Przez dwa dni wietrzenia (jeszcze podczas zimnych dni) pokoju wciąż była wyczuwalna, co przeszkadzało zarówno mnie, jak i innym domownikom. Bałam się że wsiąkła w ściany, meble itp na dobre, ale na szczęście kilka dni później stawała się coraz mniej intensywna, by w końcu całkiem zniknąć. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by wosk zachował się w taki sposób, ale skutecznie zniechęciło mnie to do odpalenia go po raz kolejny mimo, że sam zapach podczas palenia bardzo mi się podoba :).

Niestety z owej przyczyny nie skuszę się na niego po raz kolejny, a szkoda, bo jest na pewno ciekawy i niejednoznaczny, a takie aromaty w swoim otoczeniu uwielbiam :).

Dostaniecie go na stronie sklepu Goodies w cenie 7zł.

_________________________________________________________________________________________________


Drugi wosk który dzisiaj chcę Wam przedstawić zaintrygował mnie już z powodu samej nazwy. Miodowe kwiecie. Hmm... zastanawiałam się jak może pachnieć miód wymieszany z kwiatami (bo takie było moje pierwsze skojarzenie) i właśnie z tego powodu zdecydowałam się na zakup tego oto wosku.



Co o zapachu mówi nam producent:
"Honey Blossom – cudowna kompozycja zamknięta w niewielkim, naturalnym wosku – to nie tylko pomysł na to, jak sprawnie odświeżyć nastrój panujący we wnętrzu. Honey Blossom to najprawdziwsze, bardzo gustowne, odrobinę wyniosłe, damskie perfumy, których miejsce spoczywa na blacie eleganckiej, zabytkowej toaletki. Buduarowy aromat złożony jest z tak wyjątkowych, drogeryjnych nut jak ciężkie piżmo, słodki miód, świeże, pachnące żywicznym sokiem drewno i esencja wydobyta z serca tradycyjnej frezji. Całość tworzy bukiet wyjątkowo kobiecy i bliźniaczo podobny do luksusowych perfum!"

Faktycznie zapach jest bardzo perfumeryjny, ale przy tym niestety dość ciężki i przytłaczający. Dla koneserów. Bardzo szybko rozprzestrzenia się po całym pomieszczeniu, dlatego zawsze używam maleńkiej porcji, by nie przesadzić za nadto. Miodu na który tak liczyłam nie wyczuwam wcale, ale za to zastępuje mi go mieszanka drewna (jak w moim ukochanym wosku Beach Wood), kwiatów (takich, jakby lekko zwiędłych) i piżma. Ogólnie całość niby przyjemna, niby może się podobać, ale jak dla mnie jest za bardzo niespójna, bo każdy składnik jakby z innej parafii, co niekoniecznie odpowiada mojemu nosowi. Liczyłam na coś bardziej słodkiego, wiosennego i taki wydawał mi się być wosk kiedy wąchałam go jeszcze w opakowaniu, ale niestety po odpaleniu to nie jest do końca to, czego się spodziewałam, dlatego po raz drugi nie skuszę się na tą akurat propozycję. Jestem jednak przekonana, że znajdzie on swoich odbiorców, ponieważ, jak większość wosków Yankee Candle, ma to coś w sobie co może przyciągać :).

Jego również, podobnie jak poprzednika Salted Caramel dostaniecie na stronie Goodies w cenie 7 zł, która oferuje na prawdę olbrzymi wybór przenajróżniejszych zapachów Yankee Candle :)

Ps. Równo o północy zakończyło się moje rozdanie, które dla Was organizowałam. Zwycięzcę ogłoszę zgodnie z regulaminem do maksymalnie 3 dni i kolejne 3 robocze będę czekała na adres od zwycięzcy. Miłego wieczoru! :*

wtorek, 8 kwietnia 2014

Nail Laquer Mary Kay Amethyst Smoke

Hejka! Dzisiaj notka krótko i na temat. Będzie mowa o lakierze, który swoim kolorem podbił moje serducho na maxa mimo, iż na początku byłam przekonana, że nie będzie mi się podobał, gdyż zazwyczaj gustuję w kompletnie innej kolorystyce napaznokciowej.




Nazwa w pełni obrazuje ową, ciekawą mieszankę barw. Faktycznie po nałożeniu dwóch warstw lakieru, naszym oczom ukazuje się idealny, przydymiony ametyst (jakkolwiek to brzmi) i kompletnie nie mam pomysłu, jak można by inaczej określić ten odcień, hmm... ciężka sprawa. W każdym razie jest szalenie elegancki, stonowany, przez co idealny zarówno na szczególną okazję, jak i na codzień np. do pracy. Fotki niemal w 100% oddają realny kolor tego lakieru.

Pędzelek lakieru jest wąski, ale przez to precyzyjny i dość dobrze nakłada emalię, jednak mimo wszystko preferuję grubsze i spłaszczone, gdyż po prostu lepiej mi się takimi pracuje.

To, co jest ogromną zaletą tego lakieru to fakt, że błyszczy się niemiłosiernie, a po nałożeniu topu High Gloss od Essence jest, jak przysłowiowe lustro. Niemalże można się w nim przejrzeć i co najlepsze, ten blask pomimo upływu dni nie matowieje, jest wciąż tak samo intensywny. Lakier trzyma się na paznokciach 4 dni bez odprysków, ani startych końcówek. Spokojnie utrzymałby się dłużej, ale wiecie, że nie przepadam za długim noszeniem tego samego koloru, więc po tym czasie zwyczajnie go zmyłam.

Ok, dość gadania, czas na prezentację:







Osobiście jestem nim oczarowana. Kolor, trwałość i komfort noszenia są na ogromny plus. W zasadzie nie dostrzegam w nim wad, aplikacja jest przyjemnością, a dwie warstwy w pełni pokrywają płytkę, nie tworząc przy tym  prześwitów. Wykończenie jest całkowicie kremowe. Jedynym minusem, jaki zauważam może być cena, która wynosi w granicach 40 zł, ale mimo to sądzę, że jest ona całkowicie adekwatna do jakości.

Jak Wam się podoba ten przyjemniaczek? Miłego wieczoru!

sobota, 5 kwietnia 2014

Maskara L'Oreal Paris Volume Million Lashes So Couture

Cześć! Kolorówka - moja miłość, aż chciałoby się rzec. Znacie mnie już jakiś czas i wiecie, że kocham poznawać wszelkie kosmetyki służące do wykonania perfekcyjnego makijażu, zarówno na dzień, jak i na wieczór, dlatego też niezmiernie ucieszyłam się, mogąc wypróbować jedną z ostatnich nowości na rynku, jaką jest tusz do rzęs L'Oreal Paris.

Pierwsze co urzekło mnie w tuszu, to już samo jego opakowanie. Jest śliczne! Połączenie fioletu i złota wygląda bardzo elegancko i jest prawdziwą ozdobą kosmetyczki. Pomimo intensywnego używania, napisy nie ścierają się i wciąż cieszą moje oko.



Co o produkcie mówi nam producent:
"Ultraprecyzyjna szczoteczka Couture definiuje i otula tuszem każdą rzęsę. Bogata formuła o zniewalającym zapachu, zawiera płynny jedwab i czarne pigmenty aby nadać rzęsom intensywną objętość bez grudek. Rzęsy jak zwielokrotnione.
Szczoteczka Couture o wyjątkowo drobnych i miękkich włóknach, łączy w sobie delikatność i precyzję, aby dotrzeć do każdej rzęsy zapewniając równomierne rozdzielenie i elegancki efekt.
L'Oréal Paris opracował specjalną formułę, która pozwala pokryć rzęsy intensywnie czarną zasłoną. Wysokiej jakości materiał – formuła „płynnego jedwabiu” – delikatnie pokrywa każdą rzęsę, by nadać objętość i intensywność barwy, podkreślając oczy jedwabistą czernią.
Twoje oczy zyskają elegancką oprawę i szykowny rys w najdrobniejszym szczególe dzięki innowacyjnej formule Volume Million Lashes So Couture o zniewalającym zapachu."

Przyznam, że od pierwszego użycia wiedziałam, że polubię się z tą maskarą. Efekt, jaki daje na rzęsach, jest dokładnie taki, jakiego oczekuję od tuszu, czyli przede wszystkim widoczny i spektakularny. Nie kruszy się w ciągu dnia, nie rozmazuje pod oczami, czego nie cierpię, niemniej zdarza jej się czasem odbić na górnej powiece, dlatego tutaj przyznaję mały minus.

Pomimo, że średnio przepadam za silikonowymi szczoteczkami, szczotka w Volume Million Lashes So Couture bardzo dobrze rozdziela rzęsy, nie sklejając ich. Nabiera wystarczającą porcję kosmetyku, dlatego też pracuje się z nią wręcz wzorowo i nie muszę później używać grzebyczka do rozdzielania rzęs, gdyż niemalże każda jest ładnie podkreślona, bez dodatkowej ingerencji z mojej strony.




Ogromnym plusem jest także fakt, że mascara ta jest prawdziwie czarna, a nie tylko udająca czerń i... uwaga - pachnąca :D. Toż to pierwszy tusz w mojej kolekcji który pachnie! Na początku myślałam, że może to złudzenie i tylko tak mi się wydaje, jednak kiedy poczytałam opisy w Internecie, okazało się, że nie jest to moje widzimisię, a rzeczywistość :). Niby w samym tuszu niewiele to zmienia, ale o ileż przyjemniej się go używa! Zapach jest sympatyczny dla nosa, co prawda chemiczny, ale wyczuwam w nim nutkę wanilii. Ewidentnie kojarzy mi się z jakimiś perfumami, jednak na tą chwilę nie potrafię określić z jakimi.



Podsumowując, tusze do rzęs L'Oreal Paris moje rzęsy lubią, jednak So Couture wręcz pokochały. Cena jest dość wysoka, ale uważam, że w pełni adekwatna do osiąganego efektu. Miałam okazję przetestować maskary kilku wysokopółkowych marek takich, jak chociażby Clinique, mimo to moje zadowolenie było w zasadzie żadne, bo i na żaden efekt liczyć nie mogłam. Tutaj jest inaczej, dlatego też myślę, że kosmetyk ten jest wart zainteresowania. Cena regularna maskary wynosi ok 54 zł, do dostania niemal w każdej drogerii.

Udanego weekendu życzę! :)))

czwartek, 3 kwietnia 2014

Do flirtu, gotowa, START! / Ralph Lauren, Ralph

Cześć Kochani! Dzisiaj wracam do tematu perfum, które jak wiecie darzę miłością wielką. Uwielbiam poznawać nowe zapachy, a te które już znam, okrywać na nowo. Właśnie po raz drugi zdecydowałam się wrócić do pozycji, której pierwszy raz użyłam bodajże koło 2008 roku (dokładnie nie pamiętam, ale jakoś w tym okresie), a która bezsprzecznie mocno wbiła się w moją pamięć z uwagi na swoją nietuzinkowość.

Bo oto drogie Panie i drodzy Panowie mała, wydawać by się mogło, totalnie zwykła buteleczka, w kolorze turkusu, skrywa wszystko to, czego aktualnie potrzebuję, by idealnie odzwierciedlić mój stan ducha :).

No dobrze, ale zacznijmy od początku. Opakowanie jest totalnie zwykłe, jak na mój gust aż za bardzo, ale tym samym bezpretensjonalne - nie ma się do czego przyczepić. Na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że są to perfumy ze średniej półki, jednak wystarczy pierwsze psiknięcie na nadgarstek, by wiedzieć, że oto mamy przed sobą prawdziwą bombę zapachową.




Ralph, jak to z facetami bywa, od pierwszego momentu uderza swoją intensywnością mimo, że jest to tylko eau de toilette. Wersji de perfume niestety nie ma, ale szczerze mówiąc, aż boję się myśleć, co by było, gdyby takowa istniała - ból głowy murowany! Chwilę po rozpyleniu, zapach się uspokaja, przestaje przyduszać i zaczyna roztaczać swój urok. Flirciarski, zalotny i niejednoznaczny. Kojarzy mi się zdecydowanie z wiosną, latem, ciepłym powietrzem i lekkim szaleństwem, ale takim z umiarem. Jest też przy tym dość elegancki, choć zarazem niezbyt formalny. Gdyby mógł mówić na pewno usłyszałabym od niego coś w tym rodzaju "Hej, co tak stoisz, zakładaj sukienkę, szpilki i śmigaj na randkę, pamiętaj - jesteś piękna!". Bo perfumy te zdecydowanie upiększają, oj tak! Mając je na sobie czuję się jak typowa kobieta przed 30, młoda dziewczyna, z apetytem na życie, dobrze czująca się w swojej skórze. Są zachęceniem do zabawy, flirtu i zrobienia czegoś zwariowanego, ale przy tym przypominają, że jest się już kobietą, a nie dziewczynką, dlatego widziałabym je głównie dla przedziału wiekowego 25-40. Dla młodszych dziewczyn, mimo całej swojej lekkości może okazać się za poważny, natomiast dla starszych, nieco zbyt dziewczęcy, a tym samym może odrobinę infantylny? Przepięknie rozwija się na mojej tworząc zróżnicowany bukiet, który utrzymuje się przez długi czas, bo w zasadzie od rana do samego wieczora.

Nuty głowy:
frezja, jabłko, mandarynka, osmanthus
Nuty serca: 
osmanthus, boronia, frezja, magnolia
Podstawa:
piżmo, irys, frezja

Ogromnie żałuję, że nie są już do dostania w Polsce (przynajmniej ja się z nimi nie spotkałam już od dawna w żadnej perfumerii), dlatego warto je sprowadzać z zagranicy, bo portalom takim jak Allegro nie do końca ufam jeśli chodzi o perfumy i nie zdecydowałabym się na kupno za ich pośrednictwem bojąc się, że się zwyczajnie natnę.



Zdecydowanie i w 100% polecam je Waszej uwadze jeśli tylko będziecie miały okazję sie z nimi spotkać. Ich cena wynosi ok 220 zł za 50 ml, ale moim zdaniem i tak warto :).

Znacie ten zapach? Jakie aromaty preferujecie na lato? Buziaki :*

środa, 2 kwietnia 2014

Bloggers Day z marką Glitter / fotorelacja (duuużo zdjęć!)

Hej! Przychodzę dzisiaj do Was z obiecaną fotorelacją eventu, na który zostałam zaproszona wraz z innymi blogerkami przez markę Glitter.

Impreza odbyła się w ubiegłą sobotę w Silesia City Center. Wszystko zostało pięknie przygotowane na nasze przybycie, były słodkie babeczki, pierniczki i coś do picia, oczywiście wszystko udekorowane z biżuteryjną wręcz starannością, z bardzo wiosennymi dodatkami, w postaci przepięknych, żółtych tulipanów :).





Mogłyśmy sobie oczywiście wszystko z asortymentu sklepu na spokojnie pooglądać, podotykać, poprzymierzać, a jedna z Pań zaproponowała dziewczynom, które były chętne na małą metamorfozę, wykonanie fantazyjnych fryzur, gdzie dominowały głównie kwiatowe motywy, swoją drogą niezwykle modne w tym sezonie.

 Ania z bloga B for Beautiful Nails


 Cat z bloga Cattie Bloguje i ponownie Ania :)

 Maggie z bloga Paagpapaganda

Alicja, czyli nasz Kaprysek z bloga Poradnik-Bezradnik


Wybór dodatków oraz biżuterii był tak przeogromny, że aż nie wiadomo było na co najpierw patrzeć :). Gdybym tylko mogła najchętniej zdecydowałabym się na wszystko! Po kwiatowe gumki do donutów chyba i tak będę musiała wrócić, bo totalnie zawróciły mi w głowie i można je nosić na kilka sposobów (ma je przypięte Cat) :))).




 bardzo wpadły mi w oko te torebki po lewej stronie, na żywo cudo!!!



Oczywiście, jak to bywa przy tego typu imprezach, nie mogłyśmy wyjść ze sklepu z pustymi rękoma. Glitter uraczył nas kilkoma bardzo wiosennymi dodatkami - spinkami, bransoletką, tasiemkami do włosów itp. a od marki Cztery Pory Roku dostałyśmy balsamy, kremy do rąk oraz wysuszacz do paznokci.

Z tej strony chciałam serdecznie podziękować Patrycji z Glittera za zaproszenie mnie na tą imprezę oraz dziewczynom za fajnie spędzony czas i super towarzystwo. Aniu - Mademoiselle, Alicjo - Kaprysku, na kawkę wstępnie jesteśmy umówione :).

Pozdrawiam! :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...