Cześć! Pamiętacie, jak jeszcze całkiem niedawno tak bardzo cieszyłam się, że słodka, blondwłosa Mary zasiliła moje kosmetyczne szeregi? O histeryczno - euforycznych pierwszych wrażeniach mogliście poczytać w TEJ notce, od której publikacji minęło już kilka ładnych miesięcy. Przez cały ten czas starałam się używać Mary regularnie, praktycznie codziennie i dzisiaj wreszcie czuję się gotowa, by wydać ostateczny osąd. Jesteście ciekawe? ;)
Zacznijmy zatem od opakowania. Jak dla mnie jest ono prześliczne, aczkolwiek może się wydawać nieco kiczowate, a to głównie z powodu lookającej zalotnie (zapewne na jakiegoś mężczyznę) dziewoji wystylizowanej na pin up girl. Co prawda o gustach się nie dyskutuje, jednak jak dla mnie takie nawiązanie do stylu retro ma swój urok i nie trąci tandetą. Opakowanie wydaje się być dość wytrzymałe, metalowe, zamykane na standardowy klik, nie rysuje się i nie ściera. Nie miałam możliwości sprawdzenia, jak zachowałoby się w przypadku upadku na podłogę, ale przekonana jestem, że prędzej zniszczeniu uległaby zawartość, niż samo pudełeczko, ale o tym za chwilę.
Konsystencja rozświetlacza jest niezwykle miękka i satynowa. Po roztarciu, czy to na ręce, czy policzku tworzy przepiękna złotą taflę i nie ma tu mowy o żadnych chamskim brokacie. Drobinki są idealnie, drobniusieńko zmielone! Przez to, że rozświetlacz jest taki mięciutki, nawet przy mocniejszym dotknięciu go palcem, tworzą się zagłębienia, dlatego jestem przekonana, że gdyby upadł, rozsypie się w drobny mak, dlatego np. bałabym się zabierać go w podróż chyba, że porządnie opatulonego w folię bąbelkową dla pewności, że nic mu się nie stanie ;).
A co myślę odnośnie samego używania? Hmmm... moje zdanie nie uległo zmianie od momentu pierwszego nałożenia go na twarz. Nadal jestem dokładnie tak samo oczarowana efektem, jaki można przy jego pomocy otrzymać, czyli jak wspomniałam wyżej - przepiękną, skrzącą taflę, idealnie podkreślającą to co chcemy uwydatnić. Jego niewątpliwą zaletą jest fakt, że jest to kosmetyk bardzo wielofunkcyjny, przez co możemy go stosować na różne sposoby, np. podkreślając kości policzkowe, łuk brwiowy, łuk kupidyna, dekolt, stosować jako cień, czy do rozświetlenia wew kącików oczu. Ja jeszcze próbowałam stosować go na usta, po uprzednim nałożeniu błyszczyka, ale tutaj się nie sprawdził, bo efekt był jak dla mnie zbyt mocny i zbyt teatralny. Niemniej uważam, że jest to najlepszy, najdoskonalszy kosmetyk w ciepłej barwie, jaki można znaleźć na rynku. Nie widzę w nim absolutnie żadnych wad poza jedną - mianowicie lubi się ścierać z tym, że nie tworzy "pustych" plam w miejscu gdzie go starłyśmy, a jedynie mniej się świeci. Na szczęście nie migruje, więc nie rozniesiemy go przez przypadek po całej twarzy tworząc efekt bombki choinkowej :P.
Tutaj możecie zobaczyć, jak wygląda świeżo nałożony na lico w świetle dziennym. Niby go nie widać, a jest! I rozświetla! :D
Moim zdaniem jest wart wydania absolutnie każdych pieniędzy i gdyby kosztował nawet powyżej 200 zł (regularna cena 64.90 zł + przesyłka) podejrzewam, że i tak skusiłabym się na niego, bo od momentu nabycia stał się niezastąpiony w moim codziennym makijażu i nie wyobrażam sobie wyjść z domu bez jego użycia, dlatego też polecam go wszystkim o raczej ciepłym odcieniu karnacji, choć wydaje mi się, że z zimnym w małej ilości też może ładnie współgrać.
Aaaa, zapomniałabym dodać - jest do tego wszystkiego piekielnie wydajny! Mam wrażenie, że spokojnie starczy mi na kilka lat używania, co mnie ogromnie cieszy, bo wystarczy ledwie muśnięcie, by wystarczająca ilość produktu nabrała się na pędzel i cudownie rozświetliła oba policzki.
Po cichutku przyznam, że powoli czaję się na młodszą siostrę Mary, czyli różowiutką Cindy, choć nie wiem jeszcze czy mnie skusi na tyle, by podjąć decyzję o jej zakupie.
A Wy używacie rozświetlaczy? Jaki jest Wasz ulubiony? Buziaki! :*