środa, 27 sierpnia 2014

Moje pędzle (update)

Cześć! Na przełomie 2 lat, czyli od czasu, kiedy po raz pierwszy prezentowałam Wam swoje pędzelki (KLIK) moja kolekcja dość solidnie się rozrosła. Część z nich nadal nie jest dla mnie niezbędnikiem, ale zdecydowanie ułatwia życie i przyspiesza proces aplikacji kosmetyków, zwłaszcza podkładów.

Wiele z nich bardzo polubiłam i lubię zabierać ze sobą w podróż, gdyż są wielofunkcyjne i potrafią zastępować kilka innych, bez kilku nie wyobrażam sobie już swojej makijażowej egzystencji, a dwa z nich okazały się być zakupem nie do końca trafionym, ale i tak są wykorzystywane, ponieważ znalazłam dla nich inne przeznaczenie, niż producent. Nie przedłużając, zapraszam do prezentacji.



PĘDZLE DO TWARZY


Hakuro H52




Pędzelek - kulka, służący do aplikacji podkładów płynnych. Jest troszkę za bardzo zbity, przez co ciężko go dokładnie doprać, ale podkład rozprowadza bardzo dobrze, docierając nawet w słabiej dostępne miejsca, np. okolice nosa.


Elite Models - języczkowy pędzel do podkładu



Średnio go lubię, używam awaryjnie, kiedy nie miałam czasu uprzednio przeprać kulki z Hakuro. Niestety w trakcie aplikacji lubi zostawiać smugi, których następnie trzeba się pozbyć używając palców. Nie przepadam za tym pędzlem, ale w sytuacjach wyjątkowych, nawet i taki czasem potrafi ratować tyłek ;).


Annabelle - pędzel do podkładów mineralnych



Minerałów używam rzadko, gdyż zdecydowanie bardziej preferuję fluidy, niemniej w lato, kiedy cera jest w dobrej formie i chcę dać jej chwilę odpoczynku sięgam właśnie po podkłady mineralne i wtedy pędzelek ten staje się niezastąpiony.


Hakuro H54



Pędzel do bronzera, z włosiem o kilka mm dłuższym, niż w przypadku kulki H52. Niestety parę dni temu, podczas suszenia go suszarką po myciu (wiem - błąd, ale spieszyło mi się do wyjścia) niechcący za blisko przyłożyłam go do suszarki, przez co spiekł się w niektórych miejscach i teraz mam baranka, co doskonale widać na powyższym zdjęciu :(. Mimo tego incydentu, wciąż nie stracił swoich właściwości i nadal pięknie rozprowadza bronzer zarówno w okolicach czoła, jak i pod kościami policzkowymi. Jeden z moich ulubionych pędzli!


Essence - pędzel do podkładu



Używam go do różu. Początkowo byłam przekonana, że nie będzie z tego miłości, ale z czasem polubiliśmy się na tyle, że obecnie nie wyobrażam sobie lepszego pędzla do nakładaniu różu. Jest bardzo precyzyjny, mimo iż przeznaczenie ma zgoła inne ;).


Elite Professional - pędzel do pudru



Służy mi do aplikacji głównie Mary Lou Manizer ;). Generalnie używam go do rozświetlania kości policzkowych, ewentualnie dekoltu rozświetlaczami w kamieniu. Niezwykle milusi w dotyku, jeden z ulubieńców!



Elite Models - kabuki



Kolejny ulubieniec, nakładanie pudru za jego pomocą to czysta przyjemność. Szast - prast i po sprawie, wystarczą ledwo 3 ruchy ;). Odrobinkę kłuje w buźkę, ale ja lubię takie delikatne sado-maso hehe :D.


Hakuro H60



Bardzo precyzyjny pędzelek do nakładania i rozcierania korektora, zwłaszcza w okolicach oczu. Nie jest niezastąpiony, ale mimo to używam go dość często.


PĘDZLE DO OCZU:


Hakuro H70



Mięsisty pędzelek służący do aplikacji cieni na górną powiekę ruchomą. Mam wrażenie, że jest idealnie dopasowany do kształtu moich powiek :D.


Hakuro H76



Precyzyjny pędzel przeznaczony do aplikacji cieni w załamaniu górnej powieki i powieki dolnej. Jak widać na fotce, lubi się lekko rozcapierzać po myciu, ale mimo to zachowuje swoją precyzyjność i dobrze się z nim współpracuje.


Essence - pędzel-kulka



Zanim nabyłam Hakuro H70, służył mi do nakładania cieni na powiekę ruchomą. Teraz idealnie spisuje się do blendowania cieni i zacierania granic między nimi.


Infinity



Mam 2 takie same z racji tego, że jeden z nich służy mi do podmalowywania brwi, natomiast drugi do rozcierania kredki do oczu. Rewelacyjnie się z nimi współpracuje, mimo niskiej ceny nabycia. Są niezwykle precyzyjne z racji ściętej końcówki. Jak dla mnie - niezastąpione!

Na koniec mój dziwoląg, ponownie marki Elite Professional:



Pędzel, który zgodnie z przeznaczeniem miał służyć do nakładania cieni, ale okazał się być zbyt śliski, przez co cienie niemal wcale nie chciały się nabierać, a jak już się nabrały to i tak osypywały z racji tego, że za nic w świecie nie chciały do niego przylgnąć. Wkurzyłam się i po kilku nieudanych próbach z cieniami, wykorzystuję go do nakładania rozświetlacza płynnego pod łuk brwiowy i łuk kupidyna oraz rozcierania rozświetlacza w kredce. W tym celu sprawdza się nieźle, ale spokojnie mogłabym się go pozbyć, bo używam rzadko.


To by było na tyle, jak wspomniałam powyżej, sporo pędzli mi przybyło, jednak równie dobrze kilka mogłabym posłać w świat i jakoś specjalnie nie odczułabym ich braku. Ta gromadka, którą posiadam w tej chwili całkowicie mi wystarcza i na razie nie planuję zakupu nowych, bo i po co? Może teraz komuś podpadnę, ale muszę przyznać, że bardzo dziwię się osobom, które kupują dziesiątki pędzli wyłącznie do użytku własnego (nie mam tu na myśli profesjonalistów, którzy zawodowo zajmują się wizażem). Nie rozumiem, jak komuś może być potrzebne 7 pędzli do podkładów, czy 5 do różu, albo 20 do oczu - wybaczcie, ale nie ogarniam i jak dla mnie jest to wyrzucanie pieniędzy w błoto, jednak w końcu każdy robi to co lubi i jeśli komuś to sprawia przyjemność, to czemu nie ;).

Jestem ciekawa, pędzli jakich marek Wy używacie i które z nich są dla Was kompletnie niezbędne. Koniecznie dajcie mi znać w komentarzach. Buźka! :*

niedziela, 24 sierpnia 2014

Cukrowa pianka peelingująca by Organique

Witajcie! Kolejny raz przybywam do Was w biegu. Tak, jak intensywne życie niewątpliwie posiada swoje plusy, tak też dla równowagi musi mieć i kilka minusów, m.in. nagminny brak czasu na wszystko, łącznie z regularnym prowadzeniem bloga, ale cóż - można powiedzieć że życie offline wciągnęło mnie na dobre;).

Dzisiaj mam dla Was przygotowaną recenzję cukrowej pianki peelingującej do ciała, którą niedawno otrzymałam w paczce - zaproszeniu od marki Organique. Przyznam, że gdy tylko ją zobaczyłam, byłam niezmiernie ciekawa cóż to jest za cudo, ponieważ jak dotąd nie miałam styczności z tego rodzaju produktem.

Pianka już na wstępie urzekła mnie swoim opakowaniem. Odkręcany, plastikowy słoiczek z którego możemy wydobyć kosmetyk do końca oraz minimalistyczna szata graficzna to jest to, co lubię w kosmetykach do kąpieli, czy też pod prysznic. Pięknie wygląda na łazienkowej półce i niewątpliwie jest jej ozdobą.

Zdjęcia zaledwie w małej części oddają jej urok, gdyż niestety ostatnimi czasy mam paskudne światło do pstrykania fot. Wychodzę z domu wczas rano i wracam zazwyczaj kiedy już jest ciemno, więc zdjęcia tworzę jedynie w tych krótkich chwilach, kiedy mam na to akurat wolny moment, stąd liczę na Waszą wyrozumiałość ;).



Kilka słów od producenta oraz skład:




Konsystencja ma postać cukrowej pasty, która po zwilżeniu wodą tworzy piankę, którą następnie wykonuje się masaż ciała. Kryształki cukru są dość małe, więc szybko rozpuszczają się w kontakcie z wodą i nie drapią mocno, stąd preparat ten będzie doskonałą propozycją dla osób posiadających skórę nieco wrażliwszą, niż "standardowa".




Zapach produktu jest bardzo przyjemny. W moim odczuciu jest to bardziej morska bryza, niż mrożona herbata, ale zwał, jak zwał, w każdym razie ilekroć odkręcę słoiczek, aromat wydobywający się z jego wnętrza mile łechce mój nosek ;). Pianki tej używa się bardzo przyjemnie, jednak jest ona dla mnie bardziej gadżetem, niż kosmetykiem w pełni spełniającym swoją funkcję. Jak wspomniałam wyżej, peelinguje bardzo delikatnie, a jakby nie było jest to główne jej założenie. Ładnie za to nawilża i przygotowuje skórę do kolejnych zabiegów pielęgnacyjnych. Zapach długo utrzymuje się na ciele co można zaliczyć, jako kolejny atut chyba, że komuś akurat się nie spodoba. Pianka jest także bardzo wydajna, używałam jej już ok 10 razy, a nadal posiadam więcej, niż 1/3 słoiczka, co jak na gramaturę 100 ml myślę, że jest całkiem niezłym wynikiem.

Kosmetyk ten dostaniecie na stoiskach Organique oraz w Internecie, a jego cena wynosi ok 30 zł. Nie wiem czy skuszę się na niego ponownie, bo jak już doskonale wiecie wolę mocniejsze drapaki, a do tego całkiem niedawno odkryłam peeling który rewelacyjnie sprawdza się w tej kwestii i niebawem napiszę o nim coś więcej, także wyczekujcie newsów ;).

Udanej niedzieli, muak! :*

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wybieramy się na wyspy? Yankee Candle Pink Sands i Bahama Breeze

Hejka! Dawno już nie przedstawiałam Wam recenzji wosków na moim blogu. Niby szał na Yankee Candle nieco minął, jednak ja nadal z przyjemnością śledzę nowości, jakie wprowadza ta marka. Mimo to, dziś będzie parę słów o dwóch woskach jeszcze ze "starej" kolekcji, które otrzymałam już jakiś czas temu, dzięki uprzejmości firmy Goodies.

Pink Sands to różowa tartaletka skrywająca bardzo ciekawy aromat kwiatów połączonych z nutami zapachowymi cytrusa i wanilii. Przyznam, że tak jak zapach kwiatów i cytrusów mój nos wyczuwa natychmiast, tak wanilia gra drugie, a nawet trzecie skrzypce w tej kompozycji. Zapach ten, jako całość jest dość wibrujący i niejednoznaczny, ale o moich spostrzeżeniach będzie nieco niżej, gdyż idąc utartą tradycją tego bloga, na początek przytaczam Wam jak zwykle barwny opis producenta, zaczerpnięty ze strony Goodies:

"To nie jest sen utalentowanego surrealisty, albo twórcze szaleństwo grafika odpowiedzialnego za obróbkę wakacyjnych zdjęć! Plaża usypana z różowych piasków naprawdę istnieje! Żeby tam się dostać wystarczy dobrze rozgrzać wosk Pink Sands. Kiedy kompozycja zacznie unosić się w powietrzu – poczujemy zapach bajkowych, egzotycznych, kolorowych kwiatów wychylających się łapczywie w kierunku słonecznych promieni. Wkrótce też dotrze do nas aromat słodkiej wanilii i orzeźwiających cytrusów rosnących w gajach usadowionych na skraju fantazyjnych, różowych wydm."



Jak dla mnie różowe piaski z których słynie np. Kreta, powinny w jakiś sposób nawiązywać do tej greckiej wyspy. Liczyłam na zapach ciepły, orzeźwiający i zarazem kojący, przy którym będzie się można fantastycznie zrelaksować, a otrzymałam mieszankę niby podobną do moich oczekiwań, aczkolwiek nie do końca przekonującą. Owszem, zapach jest radosny i świeży, ale jak dla mnie zbyt świdrujący i nachalny, przez co nie zdobył na początku mojego nosa. Długo, oj długo musiałam się do niego przekonywać, jednak mimo to nadal nie jestem w 100% kupiona. Niby jest przyjemny i może się podobać, ale z pewnością nie jest faworytem. Można by go porównać nieco do Lake Sunset, który uwielbiam, niemniej tutaj znacznie mocniej wyczuwalny jest aromat cytrusów, za którym nie przepadam i chyba to przeważyło szalę. W sumie to taki zapach - zagadka, ciężko go opisać nie mogąc powąchać, dlatego jeśli jesteście go ciekawe i zastanawiacie się nad kupnem, polecam uprzednio próbować się z nim zaznajomić stacjonarnie, co by się nie zawieść biorąc go w ciemno. Moje odczucia co do niego oscylują w granicach 50/50 i w zasadzie sama nie wiem czy Wam go polecać, gdyż myślę, że to kwestia wysoce indywidualna, czy komuś podpasuje, czy też nie.

______________________________________________________________________________________

Po krótkiej wycieczce do Grecji, tym razem przenosimy się na Bahamy.
 
"Jest ciepło. Upalnie wręcz! Bose stopy zapadają się w rozgrzanym, czyściutkim piasku, a wzrok przykuwa majestat miarowo uderzających fal. Idealny odpoczynek pod palmami – gdzieś na dalekiej wyspie. Doskonały relaks i cudowne odprężenie, które zaprasza nas do świata skończonego, doskonałego, gdzie powietrze pachnie morską bryzą i chłodnym koktajlem. To właśnie on, orzeźwiający tropikalny drink został zatopiony w wosku Bahama Breeze – pachnącym świeżym ananasem, słodkim mango i sokiem świeżo wyciśniętym ze słonecznego grejpfruta."



Kolejny raz opis producenta trafia w samo sedno i chyba lepiej nie dało się ubrać w słowa zapachu tego wosku. Toż to istny koktajl smaków - ananasa, mango i grejpfruta. Surowy, niby słodki, a jednak... niestety kompletnie nie mój :(. Mimo, że brzmi apetycznie, to dominująca nuta pachnie zbyt ananasowo co psuje całą feerię pobocznych zapachów, ponieważ w moim mniemaniu ananas nie jest najpiękniejszym aromatem  na świecie :(. Przyznam, że bardziej liczyłam na kompozycję w typie perfum Escada lub moich ukochanych Wink Avonu (niestety nie ma ich już w sprzedaży, nad czym już co najmniej kilka lat ubolewam), a tu przysłowiowy klops. Jest zbyt przytłaczająco, kwaskowo i niestety nudno. Zapach nie ewoluuje, tylko wciąż jest taki sam, jak tuż po odpaleniu. Jedyny pozytyw jaki w nim widzę, to fakt, ze kompozycja ta przypomina mi mój ulubiony, letni drink o wdzięcznej nazwie "sex on the beach" - kto nie pił, temu serdecznie polecam, bo jest przepyszny, o ile dobrze zrobiony. Niestety woskowi Bahama Breeze z bólem serca zmuszona jestem podziękować.

Ciekawa jestem, jakie są Wasze ulubione zapachy wosków Yankee Candle? :)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Moskilex - a sio komarze!

Hej! Dzisiaj podzielę się z Wami swoją opinią na temat preparatu, który od kilku solidnych tygodni ratuje mój tyłek i nie tylko, przed komarami, meszkami, gzami i innego tego typu dziadostwem. Niestety latem, zwłaszcza na wsi, a już całkiem w pobliżu lasu lub rzeki, można zostać niemalże żywcem pożartym przez wspomnianą wyżej, latającą zarazę. Mnie także nie udało się uniknąć kilku bolesnych ugryzień, zwłaszcza przez gzy, których ślady utrzymują się na mojej skórze długie tygodnie, szpecąc nogi :(. Długo szukałam sposobu, aby zapobiec takiemu obrotowi sprawy i chyba w końcu się udało, ponieważ Moskilex, którego zaraz opinię przeczytacie poradził sobie z nimi w mgnieniu oka.





Cóż mogę rzec, chyba jedynie tyle, że działa! Specyfik znajduje się w wygodnym, plastikowym opakowaniu z atomizerem z którego nic się nie wylewa, więc można bez problemu zabierać go ze sobą w podróż. Rozpylony porządnie na skórze, utrzymuje swoje właściwości ok 3h, po czym należy powtórzyć aplikację. W tym czasie wszystkie owady unikały mnie jak ognia i nie odnotowałam żadnego ugryzienia, a uwierzcie, że byłam mocno na nie narażona, gdyż pewnego dnia naszło mnie na szukanie jagód w miejscu, gdzie aż roiło się od komarów - bleh ;/.

Jak dotąd to najlepiej działający owadobójczy preparat do stosowania na ludzką skórę, jaki zdarzyło mi się używać i jestem przekonana, że na pewno będę do niego wracała w miesiącach wzmożonej aktywności krwiopijczych owadów. Żadne Off'y itp. nie spisały się dotąd tak dobrze, jak ten mały zabójca :D Minusem może być na pewno średnio przyjemny zapach, charakterystyczny dla tego typu produktów oraz uczucie lepkości na skórze, kiedy to po raz kolejny nanoszę go w te same, spryskane uprzednio miejsca, ale powiem Wam, że za komfort jaki daje jestem skłonna mu to wybaczyć.

Niestety nie mam pojęcia, gdzie można go dostać poza Internetem, niemniej jego cena na necie wynosi ok 12 zł. POLECAM!

wtorek, 12 sierpnia 2014

Glow by Jennifer Lopez

Cześć! O zapachach pisać lubię, a już zwłaszcza o zapachach, co do których mam sentyment. Pierwszą styczność z Glow zaliczyłam w latach nastoletnich, a były to czasy bodajże pierwszej klasy liceum. Zważywszy, że JLo skomponowała ten bukiet w 2002 roku, troszkę się spóźniłam, ale doskonale pamiętam moment, kiedy otworzono pierwszego Douglasa w moim mieście i kiedy zaraz po szkole, wraz z koleżanką, czym prędzej pognałyśmy do tego nowo otwartego salonu, chcąc na własne nozdrza przekonać się, jak pachną wysokopółkowe, ekskluzywne i wtedy dla nas niedostępne perfumy, takich marek jak Chanel, Armani, czy Dior. Pierwszym po który sięgnęłam, nie był jednak zapach kreatorów wymienionych w zdaniu wcześniej, a właśnie Glow i pamiętam, jak dziś, że byłam nim kompletnie, doszczętnie i pod każdym względem oczarowana (również ze względu na fakt, ze tworzyła go sama Jennifer Lopez - TA Jennifer Lopez od Waiting For Tonight - wtedy owa piosenka biła rekordy popularności i ogólnie był szał na punkcie Jenn).

Z biegiem czasu, upływem lat oraz jednoczesnym przeobrażeniu się z dziewczyny w kobietę, mój gust perfumeryjny znacznie ewoluował, z racji czego Glow przestały pachnieć tak, jak wtedy, kiedy miałam te 16 lat. Mimo to nadal lubię po niego sięgać, choć z dużymi odstępami czasowymi. Ostatnią buteleczkę miałam bowiem w wieku 20 lat (dziś mam 27), więc solidny okres czasu upłynął od naszego ostatniego spotkania.

Co myślę o nim po latach?



Przede wszystkim wciąż urzeka mnie prostota i kształt buteleczki, w moim mniemaniu stylizowany nieco na kobiecą figurę. Przydymione szkło i nawet nieco tandetny wisiorek na opakowaniu przywołują miłe wspomnienia i ten dzień, kiedy z przyjaciółką wbiegłyśmy do drogerii, z torbami na ramionach i wypiekami na twarzy (swoją drogą musiało to komicznie wyglądać) żądne perfumiarskich wrażeń :).
Za każdym razem, kiedy spsikam się Glow, wracam myślami do tamtego momentu, czasów liceum, a musicie wiedzieć, że były to jedne z fajniejszych lat mojego życia - jeszcze beztroski, ale już powolnego wkraczania w dorosłość. Cudownie wspominam te czasy i za każdym razem chętnie do nich powracam, przy akompaniamencie właśnie tych perfum.




Sam zapach jest z kategorii trudnych. Albo się go kocha, albo zwyczajnie nie trawi. O dziwo ja jestem gdzieś po środku, aczkolwiek zdarzyło mi się czytać totalnie skrajne opinie - od uwielbienia, poprzez mocne "nielubstwo". Co by nie mówić, Glow jest przede wszystkim niezwykle trwały, bardzo długo utrzymujący się zarówno na ubraniach, jak i skórze i tego pod żadnym względem nie można mu odmówić, zwłaszcza że jest to "tylko" EDT. Mocny, intensywny i wręcz świdrujący na początku, po czasie przepięknie zgrywa się z PH ciała, ujawniając swoje odcienie, stając się tym samym niejednoznacznym.

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, grejpfrut
Nuta serca: jaśmin, wanilia, róża
Baza: piżmo, drzewo sandałowe

Osobiście, w tej kompozycji najmocniej wyczuwam kwiaty, pomieszane z niejaką pudrowością, co daje dość ciężką, ale i wyjątkowo zmysłową całość. Na pewno nie jest to zapach dla każdego i nie na każdą okazję. Jedni będą się w nim wyjątkowo czuli na codzień, inni tylko przy ważniejszych wydarzeniach. Na pewno znajdą się też tacy, których zapach nie porwie i uznają, że jest zbyt poważny, a może i z drugiej strony infantylny? Zależy, jak na niego spojrzeć. Bo Glow nosi w sobie wiele barw, w zależności od tego, jak się do niego nastawimy. Może albo zauroczyć, albo zniechęcić, ot taki psotnik. Z całą pewnością jednak nie pozostawi Was obojętnymi.

Ja już nie po raz pierwszy dałam się uwieść magii Glow, a Wy? ;)

Cena: ok 139 zł/30 ml

EDIT: 22:30, dziewczyny, zapomniałam dopisać, że te perfumy niestety nie są już dostępne w Polsce, można je sprowadzić z zagranicy (są jeszcze bodajże w Czechach), albo kupić na zaufanych stronach nie sprzedających podrób, bądź też na Allegro, ale tu radziłabym uważać, bo niestety są bardzo często podrabiane ;/

czwartek, 7 sierpnia 2014

Make Up Forever, Aqua Brow

Cześć wszystkim! Dziś nadaję do Was z pozycji półleżącej jako, że od wtorku przebywam na L4, ponieważ dopadło mnie zatrucie pokarmowe :( Niestety podczas upałów trzeba 100 razy sprawdzać co się je, bo jak widać mnie tej przezorności zabrakło i wyszło, jak wyszło. Na szczęście po 2 dniach totalnej masakry, dzisiaj jest już dużo, dużo lepiej i mam nadzieję najdalej jutro stanąć w pełni na nogi.

Przechodząc do tematu dzisiejszej notki, przygotowałam dla Was post z kolejnym hitem blogosfery, który - jak zaraz przeczytacie niżej - okaże się, czy u mnie również stał się niezastąpiony.

Aqua Brow to kosmetyk marki selektywnej Make Up Forever, stosowany przez wizażystów na całym świecie. Określony mianem kultowego, zyskał sobie ogromne grono sympatyków, dlatego też nie mogłam przejść obok niego obojętnie i dzięki koleżance pracującej w Sephorze, otrzymałam do swojej dyspozycji, aż 3 solidne próbki, po 2 sztuki, w 2 kolorach, najciemniejszym - 40 i czekoladowym brązie - 30. Próbki te otrzymywałam stopniowo tak, by kosmetyk w środku nie wysechł, dzięki czemu używam ich codziennie od ponad miesiąca i jeszcze mam tyle, ile zobaczycie na poniższych zdjęciach.



Po pierwsze kolor. Moim zdaniem wybór odpowiedniego to najtrudniejszy krok, jeśli chcemy zacząć przygodę z Aqua Brow. Mimo, iż naturalne brwi mam dość ciemne i lubię dodatkowo podkręcić ich kolor, obawiałam się, że 40-stka może być zbyt smolista, ale na szczęście nie słusznie, gdyż okazała się być idealna dla mojego typu karnacji. Mimo to kilkukrotnie sprawdzajcie, czy aby dany kolor na pewno będzie Wam odpowiadał, bo łatwo tutaj o potknięcie i dobór nieodpowiedniego odcienia. Dla mnie np. 30-stka mimo, iż zbliżona kolorystycznie do 40-tki, jest za ciepła i wygląda po prostu mniej atrakcyjnie, niż jej poprzedniczka.





Konsystencja jest żelkowa, doskonale rozprowadzająca się zarówno na włoskach, jak i skórze, niemniej trzeba nauczyć się z nią pracować. W tym celu pomocny będzie jak najcieńszy, skośny pędzelek do brwi, gdyż dzięki niemu będziemy mogli dorysować sobie nawet pojedyncze włoski.

Mimo, że Aqua Brow jest tak zachwalany i doceniany zarówno przez profesjonalistów, jak i laików, mający z pewnością szereg zalet, nie przekonał mnie do siebie w 100% i już piszę dlaczego. Otóż określany, jako kosmetyk wodoodporny, schodzi przy pierwszym kontakcie z wodą i mydłem, już nie wspominając o najzwyklejszym płynie micelarnym. Zauważyłam też, że podczas upałów, kiedy temperatura na dworze przekracza magiczne 30st.C, lubi się delikatnie rozmazywać, zwłaszcza na konturach, co uważam, że jak na produkt za 95 zł (5 ml) nie powinno mieć miejsca, nawet jeśli siedziałabym na plaży w Egipcie, w pełnym słońcu. Do tego niestety, ale największą wadą jest wysychanie. Co prawda nie mam pełnej wersji, ale w moich próbnikach nie wytrzymuje dłużej niż 2 tygodnie i obawiam się, czy aby w oryginalnym opakowaniu nie zachowałby się podobnie po dłuższym czasie. Dajcie mi koniecznie znać, jeśli macie pełen wymiar, bo nie ukrywam, że bardzo zastanawia mnie ta kwestia. Jeśli jest to tylko i wyłącznie wina przechowywania w próbnikach to ok, ale jeśli wysycha też w opakowaniu to skreślam go z miejsca.

Poza tym uważam go za kosmetyk, który rzeczywiście potrafi zdziałać z brwiami cuda i przepięknie je podkreślić. U mnie na codzień prezentuje się następująco:



Wciąż nie jestem jednak przekonana, czy wyrzucić taką kasę na produkt, który z pewnością ma mnóstwo zalet, ale i nie jest bez wad. Bardzo podobny efekt uzyskuję mieszając 2 kolory z paletki Sleek Au Naturel i następnie przeczesując brwi żelem z Wibo. Tak zrobiony "makijaż" wytrzymuje równie długo co Aqua Brow, przy czym jest co prawda nieco bardziej podatny na wodę i wilgoć, ale zarazem ile tańszy. Gdybym miała wystawić notę Aqua Brow w skali 0-10 za całokształt, to jak dla mnie na dzień dzisiejszy uzyskuje 6,5.

Z niecierpliwością czekam na Wasze opinie o tym rzekomym cudzie. Może tylko ja nie potrafię dostrzec w nim większego potencjału? Buziaki :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...