wtorek, 30 września 2014

Haul ubraniowo - kosmetyczny

Hej Słonka moje! Dzisiaj na szybciutko :) Tak, jak podejrzewałam, mój weekend mimo, iż 3-dniowy okazał się być wyjątkowo intensywny, więc pomijając fakt, że teoretycznie miałam wolne, znowu zasuwałam niczym chomik w kołowrotku, ale i tak było suuuper, bo chociaż plan był mocno napięty, znalazłam też czas na przyjemności :).

Dzisiaj przychodzę do Was z haulem z ostatnich kilku dni. Oczywiście nie obyło się bez zakupu ciuchów i rzecz jasna paru kosmetyków, z których posiadania nie ukrywam, jestem bardzo zadowolona :D. 



KOSMETYKI

Sama nie wiem co mi odbiło, ale ostatnio coraz częściej zaczynam stawiać na produkty marek selektywnych, tym samym sukcesywnie zmniejszając liczbę drogeryjnych (bynajmniej nie z racji tego, że uważam, że są gorsze, ale ot tak po prostu).

Będąc w Sephorze, nie mogłam oprzeć się przepięknej, malinowo-czerwonej pomadce Estee Lauder w odcieniu nr 304 Envious, która zachwyciła mnie sobą od pierwszego wejrzenia. Czyż nie jest przepiękna?! Niebawem napiszę o niej więcej w osobnym poście, ale już teraz zdradzę, że jest to zdecydowanie najtrwalsza pomadka z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia :D.



Zapewne nieco się zdziwicie, ale zdecydowałam się także na zakup pełnowymiarowej wersji Aqua Brow marki Make Up Forever, bo chociaż do samego produktu nie byłam w 100% przekonana, o czym mogliście poczytać TUTAJ, to jednak dzięki kilku solidnym próbkom otrzymanym od koleżanki, tak bardzo przyzwyczaiłam się do podkreślania brwi za jego pomocą, że teraz nie wyobrażam sobie używać w tym celu innego kosmetyku. Postanowiłam zainwestować i nie żałuję, bo ten krem do brwi (jak go określa producent) jest piekielnie wydajny i z pewnością wystarczy mi na długi czas! Mój odcień to 40, czyli najciemniejszy z dostępnych ;).



Jako, że już dawno nie używałam typowego, koreańskiego BB, a liczebność moich bebików spadła z uwagi na fakt, że od wiosny używam ich niemal non stop, tym razem postanowiłam wypróbować propozycję marki Holika Holika, czyli Petit Cream BB w wersji Clearing. Niebawem również pojawi się recenzja owego produktu na blogu.



Na koniec kredka Catrice, która zachwyciła mnie swoim odcieniem. Głęboki kobalt, to jest kolor, który kocham!



UBRANIA

Tym razem prym wiodą buty. Tutaj zdecydowanie warto stawiać na jakość, a że moje wychodzone już Reeboki wypadało zmienić na lepszy model, stąd pokusiłam się na propozycję marki Nike decydując się na Air Max 90. Są cudowne!




Jak już przy Nike jesteśmy, ich skarpetki uwielbiam, bo są mega ciepłe, idealne na chłodne wieczory, więc jak dla mnie niezastąpione! :)



Drugie butki na jakie postawiłam, to już typowo jesienne, a nawet wczesnozimowe krótkie kozaki z grubym puchaczem w środku, co by nóżki nie zmarzły. Kto mnie zna, ten wie, że zmarzluch jestem okropny :P.




Kolejnym moim zakupem były ocieplane (a jak!) leginsy z printem norweskim. Renifery mnie urzekły, chociaż jak to określiła moja siostra - "te gacie wyglądają jak śpiochy" :D Ale mnie się kurcze podobają! ;))) I nie śmiejcie się! :P



Na koniec sweterek, ciepły, miękki, do połowy uda i w pozytywnym kolorze. Czego chcieć więcej :)



Uff, to by było na tyle :). Trochę poszalałam, ale przynajmniej uzupełniłam swoją kosmetyczkę i szafę o rzeczy, które mam nadzieję jakiś czas mi posłużą :).

Buziaki :*

sobota, 27 września 2014

Baza pod makijaż Sephora - Smoothing primer (Base lissante)

Cześć! Dzisiaj przychodzę do Was z notką na temat jednego z kosmetyków, który do tej pory był przeze mnie traktowany mocno po macoszemu. Dotychczas tylko raz miałam do czynienia z bazą pod makijaż (dokładnie mówiąc - z bazą Sorayi, której mimo wszelkich chęci, nie udało mi się zdenkować do końca) i niestety od tamtej chwili, a było to już kilka ładnych lat temu, dość mocno zraziłam się do tego rodzaju produktów. Baza Sorayi, która była moją pierwszą i jak na razie jedyną bazą, nie tylko niewiele dobrego zdziałała pod względem przedłużenia trwałości mojego makijażu, ale także znacząco wpłynęła na ówczesne pogorszenie się stanu mojej cery, co spowodowało, że będąc już blisko końca opakowania, nie wytrzymałam i zwyczajnie wyrzuciłam resztkę do kosza. Od momentu tego przykrego incydentu, z daleka omijałam podobnego rodzaju kosmetyki.

Ostatnio jednak miałam okazję wypróbować bazę pod makijaż marki Sephora, dzięki otrzymaniu w gratisie 5 saszetek o pojemności 1,5 ml każda, co stanowi połowę pełnowymiarowego opakowania. Jest to opcja w sam raz na porządne przetestowanie produktu bez jednoczesnej konieczności zakupu.




Cóż mogę powiedzieć na temat działania. Otóż czytałam na Wizażu, że dziewczynom ta baza raczej nie do końca odpowiada i większość z nich ma jej dużo do zarzucenia. Jak dla mnie, poza jedną istotną wadą i drugą trochę mniejszą, które zauważyłam podczas codziennego jej używania, nie jest to taki całkiem fatalny produkt.

Jej konsystencja to przezroczysta, taka dość śliska i lekko jakby wilgotna maź, która wygładza strukturę twarzy oraz daje znakomity poślizg dla podkładu.



Nakładałam ją rano w okolicach godziny 7.30, a cały makijaż zmywałam późnym wieczorem (zazwyczaj w okolicach 23.00). Podczas dnia bardzo ładnie przedłużała trwałość makijażu z tym, że właśnie... przechodzimy do wady nr 1, tej mniejszej - mianowicie, solidne przedłużenie trwałości zauważyłam głównie na wysokopółkowych, dobrych jakościowo podkładach. Przepięknie utrzymała mi Estee Lauder Double Wear i Dior Diorskin Forever (które nałożone samodzielnie, pomimo wysokiej oporności na ścieranie, rozmazywanie itp., mało efektownie prezentowały się w godzinach wieczornych). W obu tych podkładach, z bazą pod spodem, po całym dniu spędzonym w pracy, mogłabym jeszcze spokojnie wybrać się na jakąś szaloną imprezę w klubie, bo wyglądały tak świeżo, jakbym dopiero co je nałożyła! Na nieco słabszych, drogeryjnych podkładach, trwałość niestety również była słabsza, niemniej baza trochę przedłużała żywotność całego makijażu, chociaż i tak w ciągu dnia niezbędne były poprawki.

Drugi minus, będący moim zdaniem najważniejszym to fakt, że po dłuższym używaniu produkt ten zapycha, powodując powstawanie pryszczy i wągrów :(. Po tygodniu regularnego stosowania bazy wystarczyło nagle ją odstawić, by po kolejnych 2-3 dniach, przy pomocy Effaclaru Duo, ponownie cieszyć się gładką buzią. Niestety, przy kilku ponownych aplikacjach z rzędu problem się powtórzył, dlatego teraz używam jej sporadycznie.

Sama nie do końca wiem, co o niej sądzić. Niby się sprawdza, ale nie w 100%, a do tego wszystkiego pogarsza stan cery. Mimo to, używanie jej jest przyjemnością, bo świetnie się rozprowadza i daje znakomity poślizg dla podkładów, bez względu na ich formę (fluid, mus, minerał). Cena pełnowymiarowego opakowania wynosi ok 50 zł i za tyle na pewno bym jej nie kupiła, gdyż podejrzewam, że na rynku można znaleźć o wiele lepsze jakościowo bazy, w niższej cenie. Pomimo tych wad, moje próbki z pewnością zostaną wykorzystane, niemniej raczej nie skuszę się na zakup, gdyż z moich obserwacji wynika, że w tym przypadku nastąpił przerost formy nad treścią.

Na koniec wrzucam Wam skład (ponoć lepszy, niż bazy z Sorayi):



To by było na tyle. Ciekawa jestem jakie Wy bazy polecacie i używacie. Które z nich są dla Was niezastąpione? Niebawem spodziewajcie się kolejnych notek, gdyż mam już gotowe zdjęcia i przede wszystkim pomysły na nowe posty. Udanego weekendu Wam życzę, bo mój znowu prawdopodobnie będzie hardcore'owy, mimo że w poniedziałek mam wolne :). Buziaki :*

niedziela, 21 września 2014

JESTEŚMY MISTRZAMI ŚWIATA!!! :D

Wiem, że to blog kosmetyczny i tego typu posty nie powinny mieć miejsca, ale tak ogromny sukces w naszym rodzimym sporcie zdarza się raz wieeelki czas, więc nie przedłużając:

POLACY MISTRZAMI ŚWIATA W PIŁCE SIATKOWEJ!!!

TAAAAAK!!! 

CHŁOPAKI, DZIĘKUJEMY PO STOKROĆ!!!!!!!!

Przepraszam, ale aż łza się w oku kręci! Dziękuję wszystkim kibicom ze Strefy Kibica za mega emocje w moim rodzinnym mieście i moim sąsiadom za ogromny wybuch radości :D!!! POLSKAAA Biało-Czerwoni!!!

piątek, 19 września 2014

Uśmiech grzechu wart / wybielanie zębów

Część Kochani! Ponownie nadaję do Was wieczorową porą i ponownie po dłuższej, bo aż tygodniowej przerwie. Doszłam do wniosku, że posty będę pisać 1, max 2 razy w tygodniu, gdyż przy moim aktualnym trybie życia, fizycznie nie dam rady częściej i nawet nie ma się co oszukiwać, ponieważ luźniej zrobi się u mnie zapewne dopiero koło listopada.

Przechodząc do meritum. Dziś chciałam Wam przedstawić swoją opinię na temat wybielania zębów, zachęcając Was tym samym do udziału w dyskusji, którą zamierzam wywołać, gdyż temat jest niebagatelny.

Estetyka uśmiechu nie od dziś jest bowiem jedną z najważniejszych kwestii w przypadku wyglądu zewnętrznego. Proste, równe zęby, a przede wszystkim jak najjaśniejszy ich odcień stały się w obecnych czasach symbolem schludności i dbania o siebie. Kanon ten jest szczególnie powielany przez gwiazdy estrady i ogólnie pojęty showbiznes. Moim zdaniem nie bez powodu. Wszyscy chyba zgodzimy się z teorią, że ładny uśmiech pomaga m.in. w nawiązywaniu kontaktów interpersonalnych, często w zdobywaniu pracy i przede wszystkim poprawia nasz ogólny wizerunek u szerokiej rzeszy odbiorców z którymi mamy kontakt każdego dnia, w różnych sytuacjach życiowych. Przyjemniej jest przecież rozmawiać z osobą mającą zadbane, śnieżnobiałe zęby, niż żółte, przebarwione i krótko mówiąc - nieestetyczne, choć często zdarza się, że nie jest to wina niedbalstwa, tylko np. genetyki. Niegdyś wybielanie zębów było dostępne jedynie dla osób mających dość zasobny portfel (a właściwie jego zawartość), jednak na przełomie lat zabieg ten - nieinwazyjny i bezbolesny, stał się dostępny niemal dla każdego.

 zdjęcie zapożyczone ze strony www.tourmedica.pl

Istnieje wiele metod wybielania, począwszy od stosowania nakładek z żelem w domu, po bardziej profesjonalne wybielanie lampą w gabinecie dentystycznym. Przyznam się Wam, że od dłuższego czasu zastanawiam się nad tą drugą metodą, zdecydowanie trwalszą i dającą widoczniejszy rezultat, bo chociaż na kolor moich zębów nie narzekam (jest raczej jasny, bez przebarwień), to jednak uważam, że gdyby był jeszcze jaśniejszy, mój uśmiech wyglądałby zdecydowanie korzystniej. 

Nie będę Wam opisywała całego procesu wybielania, gdyż nie to jest celem tej notki. Takie informacje znajdziecie na wielu stronach w Internecie, m.in. TUTAJ. Chcę jednak uświadomić Wam, jak istotne można czerpać profity posiadając iście hollywoodzki uśmiech, chociaż wiadomo, że mimo iż dostępność do tego typu zabiegów znacznie się zwiększyła, to jednak wciąż nie jest to tania impreza.

Na wybielanie lampą w gabinecie dentystycznym musimy przeznaczyć min. 700 zł, choć ceny zazwyczaj oscylują w granicach 1000 - 1300 zł. w zależności gdzie wykonujemy zabieg. Ujmując go w skrócie, dentysta pokrywa nam zęby preparatem wybielającym i następnie wkłada machinę do ust, emitującą niebieskie światło, które powoduje utlenienie nadtlenku wodoru, rozjaśniając tym samym szkliwo zębów. Cały zabieg trwa ok 15 minut, a efekty jakie można uzyskać są naprawdę spektakularne. Często zabieg kończy się na jednej wizycie, jednak czasem w przypadku bardzo silnych przebarwień lub opornego szkliwa trzeba go powtórzyć. Po zabiegu należy przez kilka dni całkowicie unikać spożywania kolorowych dań i napoi, a przez ok. 2 tygodnie zrezygnować z kawy, herbaty i soków na rzecz wody. Po tym czasie można już wszystko normalnie spożywać, pamiętając jednak, że im więcej i częściej mamy w ustach kolorowych substancji, tym efekt intensywnego wybielenia będzie się skracał.

 zdjęcie zapożyczone ze strony www.tourmedica.pl

Do tej pory jedyną osobą, jaką znam, która poddała się wybielaniu jest moja sis, będąca bardzo zadowolona z przebiegu całego procesu i u której efekt utrzymuje się dość długi czas (dokładnie jak długo Wam nie powiem, bo nie pamiętam), ale powtarza go mniej więcej co rok i przy tym nie oszczędza specjalnie zębów (tzn, pije kolorowe napoje, je kolorowe dania itd.). Efekt był widoczny od razu po, ponieważ ja nie wiedząc o tym, ze wybiera się na zabieg, niemal natychmiast zauważyłam różnicę i przyznam, spodobało mi się na tyle, że poczułam się skuszona :). Teraz tylko trzeba oszczędzać kasę z wypłaty i może niedługo również będę świeciła jaśniutkimi, bielutkimi, piękniutkimi ząbkami :D.

 zdjęcie zapożyczone ze strony www.tourmedica.pl

Jestem niezwykle ciekawa Waszego zdania odnośnie wybielania zębów. Przechodziłyście taki zabieg, macie w planach, czy też nie jest to dla Was jakaś szczególnie istotna kwestia? Na wszystkie komentarze czekam pod notką i liczę, że wyrazicie swoją opinię w tym temacie. Buziaki :*

środa, 10 września 2014

Essie Madison Ave-Hue

Hej Kochani! Ależ mnie tu długo nie było! Niestety praca, zawalone weekendy (prawie co tygodniowe pobyty na wsi bez dostępu do Internetu) robią swoje, ale nie myślcie nawet, że o Was zapomniałam! Ani się obejrzałam, a lato się skończyło, dni stają się coraz krótsze, dzięki czemu jest coraz mniej czasu, aby móc robić sensowne zdjęcia do prezentacji na blogu i obawiam się, że wkrótce będzie to możliwe jedynie weekendami :(. Niemniej staram się jak mogę i robię co w mojej mocy, aby utrzymać regularne prowadzenie stronki, w którą od początku istnienia wkładam masę serca i zaangażowania, co mam nadzieję, mimo małych poślizgów, wciąż jest odczuwalne :).  Dzisiaj przychodzę do Was z notką na temat kolejnego egzemplarza mojej ulubionej, tytułowej marki lakierów, których z pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać.

Lakiery Essie uwielbiam przede wszystkim za doskonałą trwałość oraz piękne, nasycone, czasem nietypowe kolory, niedostępne nigdzie indziej. Wybór jest na prawdę ogromny, przez co zawsze mam problem, na który się skusić, ponieważ najchętniej przygarnęłabym wszystkie :D. Ostatnio będąc w Ustroniu i zaglądając do mojej ulubionej drogerii, zaciekawił mnie nietypowy róż, o bardzo wymownej nazwie Madison Ave-Hue. Czy czegoś Wam ona nie przypomina? :D Oczywiście, że tak! Nawiązuje bowiem do jednej z najpopularniejszych alej na Manhatanie w Nowym Yorku, czyli Madison Avenue.



Kolor ten lubię określać mianem fioletowego różu, ponieważ na pewno nie jest to czysta fuksja. Zawiera w sobie rzadkie, srebrne drobinki, które szczerze przyznam, nie bardzo wiem, jaką mają spełniać rolę, ponieważ nie dość, że prawie wcale ich nie widać, to do tego w świetle, czy też słońcu migoczą baaardzo delikatnie i generalnie nie do końca domyślam się co autor miał na myśli, umieszczając je w środku, ale nieważne. Ważne, że lakier wygląda ślicznie na paznokciach, choć jego właściwy kolor bardzo trudno uchwycić na fotkach.



Na poniższych zdjęciach mam nałożone dwie warstwy lakieru oraz top High Gloss z Essence. Sama nie do końca wiem, jak określić wykończenie. Jest to taka niby żelka, niby krem, jednak skłaniam się bardziej ku kremowi. Pędzelek standardowy dla Essiaków, szeroki i spłaszczony, taki jak lubię. Świetnie się nim maluje.







Jestem bardzo zadowolona z tego lakieru i zarazem ciekawa, jak się Wam podoba ta propozycja Essie oraz czy pośród całej gamy macie swoje ulubione kolory. Dla mnie póki co numerem jeden jest Go Ginza, która zachwyciła mnie pod każdym względem i gdy tylko dorwę gdzieś jakiś egzemplarz (w końcu to limitka) to kupię bez zastanowienia. Powoli też przymierzam się do zakupu kolejnych sztuk, choć nie chcę przesadzać, gdyż wiadomo, że lakiery te do najtańszych nie należą.

Przepraszam za moje dość rozległe wywody i tym samym szeroki merytorycznie post, ale po ponad tygodniowej nieobecności musiałam się wygadać, a teraz już uciekam spać (piszę tę notkę w okolicach 23, Wy przeczytacie ją zapewne następnego dnia koło 12.00, kiedy ja będę siedziała w biurze).

Ściskam Was mocno i oczywiście czekam na Wasze komentarze, buziaki :*

poniedziałek, 1 września 2014

Kokosowa uczta dla duszy i ciała

Cześć! Przychodzę dzisiaj do Was z niedawno zapowiadaną notką na temat peelingu, który ostatnio robi istną furorę w mojej pielęgnacji. Jak już niejednokrotnie podkreślałam, jestem zagorzałą fanką mocnych, a nawet bardzo mocnych peelingów cukrowych. Im mocniej drapie, tym bardziej czuję, że działa i że porządnie złuszcza moje ciało.

Dzisiejszego bohatera wylookałam któregoś dnia całkowicie przypadkiem, będąc na zakupach w markecie, kiedy to przyciągnęła mnie do siebie etykieta z apetycznym nadrukiem kokosu na opakowaniu (ach ta kokosowa mania ;)). Przez to, że uprzednio ktoś już gmerał w środku paluchami, zrywając metaliczną membranę chroniącą kosmetyk (nigdy tak nie róbcie, to paskudny zwyczaj) miałam możliwość zapoznania się z zapachem owego peelingu na miejscu. Ujął mnie na tyle mocno, że bez większego zastanowienia wrzuciłam go do koszyka i natychmiast po przyjściu do domu, przy okazji wieczornej kąpieli, postanowiłam go wypróbować.




Powiem tylko tyle - ten peeling jest na prawdę świetny!!! Jeden z najlepszych jakie miałam nie licząc naturalnego, kokosowego peelingu z Bielendy, który niezmiennie pozostaje moim numerem jeden, chociaż przyznam, że powyższa propozycja Polleny solidnie depcze mu po piętach :).

Począwszy od zapachu, a skończywszy na działaniu, spisuje się w moim mniemaniu idealnie! Zapach określiłabym jako pomieszanie migdałów oraz kokosa (zapewne wiecie, jaki aromat posiada olejek migdałowy dodawany do ciasta, tutaj ta nuta zapachowa jest dominująca). Mimo, że podoba mi się takie połączenie, jestem przekonana, że nie każdemu przypadnie do gustu, ponieważ jest specyficzne i po prostu trzeba je lubić, aby mogło przypaść do gustu.

Konsystencja ma postać gęstej, oleistej pasty (witaj parafinum liquidum), która co prawda zostawia po użyciu tłustawą warstewkę na skórze, jednak nie oblepia jej w takim stopniu, jak przykładowo peelingi Dax Cosmetics. W owej paście wyraźnie widać drobinki orzecha kokosowego, które rewelacyjnie ścierają martwy naskórek.




W skali 10 stopniowej, moc peelingu określiłabym na 8 - jest mocny, chociaż miałam już mocniejsze, niemniej używa się go bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Zapach długo pozostaje na skórze, dlatego lubię go wykonywać po uprzednim wyszorowaniu się gąbką, aby już później niczym poza wodą go nie zmywać. Skóra po jego użyciu jest mocno wygładzona, apetycznie pachnąca, pięknie nawilżona i doskonale przygotowana do dalszych zabiegów pielęgnacyjnych. Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się aż tak dobrych rezultatów po marce, która do tej pory była przeze mnie traktowana mocno po macoszemu. Jednak zostałam mile zaskoczona i jestem przekonana, że jeszcze nie raz i nie dwa do niego wrócę.

Na koniec jak zawsze wrzucam skład. Może i jest w nim trochę świństwa, ale w końcu who cares skoro tak świetnie działa ;D.



Miłego wieczoru Wam życzę :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...