sobota, 29 listopada 2014

Baza po makijaż The POREfessional by Benefit

Cześć! Jak zwykle nadaję do Was w weekend, tym razem Andrzejkowy. Mam nadzieję, że dzisiejszy wieczór upłynie Wam pod znakiem dobrej zabawy i wróżb, bo w końcu to Wigilia Św. Andrzeja. Ja na dziś co prawda większych planów nie mam, ale za tydzień o tej porze zapewne będę już w Krakowie, powoli szykując się z moją ekipą na... ale o tym opowiem przy innej okazji ;).

Dzisiaj za to mam przygotowaną dla Was recenzję, chyba najpopularniejszej bazy w blogosferze, a mianowicie POREfessional marki Benefit. Bazę tą można zakupić w dwóch pojemnościach - 7,5 ml za 45 zł i 22 ml za ok 120 zł.

Opakowanie to kartonowe pudełeczko, o schludnej i przejrzystej szacie graficznej, skrywające w środku niewielką tubkę z bazą.





Sama baza jest koloru cielistego, a jej konsystencja przypomina gęsty krem, bardzo gładko sunący po skórze i pozostawiający na niej matowy film. Zapach jest przepiękny! Perfumowany, ale nie nachalny, cudowny! Baza nadaje się do stosowania zarówno na wybrane partie, jak i całą twarz. Ja lubię używać ją zwłaszcza na strefę T, która niestety lubi się u mnie mocno przetłuszczać :(.



Jeśli chodzi o efekty, baza ta rzeczywiście przedłuża trwałość makijażu, jednak mimo to w ciągu dnia make up wymaga poprawek. Jest to trochę irytujące, ponieważ w moim odczuciu baza z założenia powinna na tyle długo trzymać makijaż w ryzach, by poprawki nie były konieczne. To, co przede wszystkim obiecuje producent po użyciu tego kosmetyku to zminimalizowanie widoczności porów i tutaj faktycznie spisuje się całkiem nieźle, choć również nie idealnie. Niestety moja skóra ma tendencje do rozszerzonych, chociaż na szczęście mało widocznych porów, dlatego też miałam nadzieję, że po użyciu tego produktu, przynajmniej wizualnie problem ten całkowicie pójdzie w zapomnienie, ale nie do końca tak się stało, ponieważ po ok 4h od nałożenia, pory ponownie było widać i trzeba było nałożyć kolejną porcję bazy, by je optycznie ukryć. Wydajność produktu jest bardzo dobra, ponieważ wystarczy maleńka ilość, by równomiernie pokryć całą twarz, jednak konieczność minimum dwukrotnego nakładania bazy w ciągu dnia powoduje, że jej wydajność w tym wypadku nieco spada. Na koniec dodam, że podczas jej używania nie odczułam ściągnięcia skóry, przesuszenia lub zapchania, przy czym używam jej raz na kilka dni, nie codziennie.

Generalnie przyznam, że jestem z niej dość zadowolona, aczkolwiek porównując ją do bazy Max Factor Face Finity Primer wypada słabo. Jeśli chcecie, mogę Wam przygotować recenzję bazy Max Factor, ponieważ aktualnie to najlepsza baza z jaką do tej pory miałam styczność, aczkolwiek myk jest taki, że jest nie do dostania w Polsce (chyba, że w sklepach internetowych lub Allegro). Koniecznie dajcie znać w komentarzach.

Życzę Wam Kochani udanych Andrzejek, ściskam mocno :*

niedziela, 23 listopada 2014

Mała Księżniczka - lakier P2 Volume Gloss 010 Little Princess

Witajcie! Leniwa niedziela już w połowie minęła, mam nadzieje, że Wam równie sympatycznie, jak mnie :). Na dworze coraz zimniej, dlatego też w piątek wybrałam się z moją Mamą na spore zakupy ubraniowe, co by solidnie przygotować się do nadchodzących mrozów, dlatego też myślę, że pod koniec nadchodzącego tygodnia uda mi się pokazać Wam swój niedawny haul :).

Dzisiaj jednak zaprezentuję Wam jeden z moich ulubionych ostatnio lakierów do paznokci. Śliczną księżniczkę, która jak to panienka z wyższych sfer jest subtelna, elegancka i bardzo dziewczęca. Już w buteleczce przykuwa uwagę, a co dopiero na paznokciach :D.



Do pełnego krycia spokojnie wystarczą 2 cienkie warstwy, na które ja dodatkowo nałożyłam top z Color Club. Pędzelek jest z kategorii szerszych, języczkowych, którym bardzo dobrze nakłada się emalię. Nie wiem jak długo lakier trzyma się na paznokciach, ponieważ zazwyczaj zmywam go po 3-4 dniach, mając jedynie starte końcówki i ewentualnie jakieś małe odpryski. Całkiem prawdopodobne, że wytrzymałby dłużej, niemniej nie sprawdzałam, dlatego wolę się nie wypowiadać w tej kwestii, aby nie wprowadzić Was w błąd.

Moim zdaniem lakier jest przepiękny i absolutnie elegancki. Idealny na śluby, spotkania biznesowe, randki i każdą inną okazję. Uwielbiam go nosić całkowicie solo, jak widać na zdjęciach poniżej. Bez żadnych dodatków i urozmaiceń, aby nie odebrać mu uroku.




Little Princess to odcień stonowanego, bladego różu, który jest bardzo wyważony. Nie jest ani trupi, ani Barbie'owy, a po prostu w sam raz. Wykończenie kremowe, z wysokim lustrzanym połyskiem. Jak lakiery P2 kształtują się cenowo niestety nie mam pojęcia, ponieważ swój egzemplarz otrzymałam na spotkaniu blogerek. Są do dostania w drogeriach DM, niestety wciąż niedostępnych w Polsce, chociaż na DM'owski asortyment można z powodzeniem polować na stronach internetowych i Allegro, więc jeśli ktoś zakocha się w księżniczce myślę, że spokojnie będzie mógł ją zakupić bez konieczności wyjazdu za granicę ;).



I co myślicie o tym lakierze? Czy Wam również wydaje się, że Little Princess jest dupe Essie Fiji?

Miłego popołudnia :*

poniedziałek, 17 listopada 2014

Limitka Essence - Hello Autumn, Multi Colour Powder, 01 Autumn & The City

Hej Robaczki! Miałam dzisiaj stworzyć dla Was szybką recenzję lakieru do paznokci P2, ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że zalegam z recenzją pudru, pochodzącego z aktualnej edycji limitowanej Essence, czyli Hello Autumn. Nie przepadam za pisaniem o kosmetykach, które są już nie do dostania, ponieważ częściowo taka recenzja mija się z celem, dlatego mimo, iż nie używam tego pudru jakoś spektakularnie długo, dzisiaj podzielę się z Wami swoją opinią na jego temat ;).

Sam puder zamknięty jest w przezroczystym, plastikowym, dość słabo jakościowym, choć nie najgorszego rodzaju opakowaniu. 2 razy spadł mi na podłogę i przeżył bez uszczerbku, więc nie ma tragedii, choć zawsze mogłoby być lepiej ;).



Opakowanie, jak to opakowanie, ma przyciągać oko, jednak i tak zawsze najważniejsza jest zawartość. A ta bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, o czym za chwileczkę. Po otwarciu wieczka ukazuje nam się pięknie tłoczona, różnobarwna mozaika, imitująca opadłe liście. Wygląda to przepięknie, choć wiadomo, nie jest idealnie wykonane. Gdzieniegdzie kolory lekko zachodzą na wzór sąsiadujący, co np. nie ma prawa mieć miejsca w przypadku wysokopółkowych kosmetyków marek selektywnych, ale że to w końcu tylko Essence, to nie ma się co czepiać i nie wiadomo czego wymagać, płacąc ledwo ok 13 zł za kosmetyk.



Chociaż nie udało mi się tego ująć na zdjęciach przez paskudne światło, puder ten zawiera bardzo drobniusieńko zmielone drobinki, widoczne w zasadzie tylko w sztucznym świetle lub słońcu. Po nałożeniu produktu dają bardzo lekki efekt glow, przez co buzia wydaje się być wypoczęta i naturalnie promienna. Uwielbiam stosować go na cała twarz, nie ryzykując przy tym efektu bombki, gdyż rozświetlenie jest bardzo, bardzo subtelne i prawie niewidoczne. Oczywiście nałożony w większej ilości potrafi także dawać efekt solidnej tafli, ale tutaj już musimy się nieco mocniej namachać, by takowy uzyskać. Pomimo dość wyrazistych kolorów w opakowaniu, po nałożeniu nie przyciemnia, tudzież nie rozjaśnia naszej twarzy, gdyż zmieszane kolory są bardzo neutralne i w żaden sposób nie kolidują z nałożonym podkładem. Puder ten nie nadaje się do konturowania pomimo, iż zawiera w sobie odcienie brązu, bo jest zbyt mało napigmentowany samym kolorem.



Na poniższym zdjęciu możecie zobaczyć, jaki kolor daje po zmieszaniu wszystkich odcieni i nałożeniu palcem 3 grubych warstw (chciałam, aby cokolwiek było widać).



Ogólnie rzecz ujmując za 13 zł dostajemy produkt dobrej jakości, który można stosować na kilka sposobów - do delikatnego rozświetlenia całej twarzy lub nakładając solidniejszą ręka na policzki, do ich podkreślenia. Najjaśniejszy odcień (biały) pięknie wygląda nałożony pod łuk brwiowy. Myślę,że ta wielofunkcyjność również przemawia na jego korzyść. Z pewnością nie można sobie zrobić nim krzywdy i przesadzić nakładając zbyt dużo, co jest kolejną jego zaletą, przydatną zwłaszcza osobom dopiero zaczynającym przygodę z makijażem. Ponad to świetnie zbalansowane kolory, nie zmieniają odcienia nałożonego uprzednio podkładu, o czym wspomniałam wyżej.

Jednak jak sama nazwa wskazuje jest to puder, a puder ma przede wszystkim utrzymywać makijaż w ryzach i najlepiej, jeśli przy tym matuje przetłuszczającą się cerę. Tutaj niestety należy mu się minus, gdyż pod tym względem jego trwałość jest słaba - na mojej mieszanej cerze efekt matu (przy jednoczesnym rozświetleniu - nie zapominajmy o drobinkach) to max 2h, czyli kiepsko :(. Mimo to i tak polubiłam ten kosmetyk, który polecałabym do użytku zwłaszcza osobom początkującym i tym, które lubią bardzo dziewczęce, a przy tym ślicznie wyglądające rozświetlenie (coś mocno zbliżonego do meteorytów Guerlain). Na końcu dodam jeszcze, że wydajność jest świetna, gdyż przy codziennym stosowaniu, ledwo udało mi się zetrzeć wierzchnią warstwę, a kształty listków wciąż są widoczne :). Jak za taką cenę moim zdaniem warto się na niego połasić, choćby dla samego faktu, że wygląda po prostu uroczo :D.

Życzę Wam udanego wieczoru, a ja tymczasem mykam na spacerek po Waszych blogach ;).

czwartek, 13 listopada 2014

Moje nowe perfumiarskie dziecko - Lalique, Perles de Lalique

Hej! Lubię pisać o perfumach. Możliwość opisywania doświadczeń węchowych, które dla każdego nosa są indywidualne, sprawia mi niemałą przyjemność :). Każdy zapach przywołuje inne wyobrażenia, kojarzy się z inną sytuacją, pasuje do innego stroju. Może dlatego nie jestem przywiązana na stałe do jednych, konkretnych perfum, a lubię je zmieniać, by co jakiś czas móc poczuć się inaczej. Tym razem przywabiły mnie do siebie Perły, choć nie byle jakie. Perły sygnowane przez markę Lalique do której mam ogromną słabość, już po pierwszym doświadczeniu, jakie przyniosły mi perfumy L'amour o których wspominałam TU.

"Czarodziejski eliksir miłosny… przygotowany wg sekretnej receptury z bułgarskiej róży, burbońskiego pieprzu i paczuli. Skórę kobiety pieści… jak jedwabna pościel, jak najbardziej czuły kochanek, jak wyrafinowana biżuteria… jak najpiękniejsze perły. Tak zmysłowy, że przywołuje na myśl jedwabne czarne pończochy i bordową, uwodzicielską kredkę do ust.  Zapowiedź wielkiego szampańskiego wieczoru..."

Kartonowe opakowanie Perles de Lalique, jak i sam flakon są bardzo proste, minimalistyczne, wręcz surowe. Podoba mi się takie zamierzenie, ponieważ dominującą rolę ma tu odgrywać sam zapach. Perły, niczym bryła lodu, już samym wyglądem sugerują, czego można się po nich spodziewać.




Zapach ten z całą pewnością jest trudny w odbiorze. Spryskując nimi nadgarstki widzę elegancką kobietę, opatuloną w futro, idącą w szpilkach po marmurowej posadzce w ogromnej posiadłości, przypominającej mały zamek. Stukot szpilek odbija się echem od ścian pokrytych arcydziełami najdroższych przedstawicieli różnych nurtów malarstwa oraz misternej sztukaterii wypełniającej każde pomieszczenie...

Tak właśnie jawią mi się Perles de Lalique. Zimne, stonowane, a przy tym szalenie wytworne. Niepokojące i wielowymiarowe. Na pewno nie dla nastolatki i osób z tzw. lekkim podejściem do życia. To perfumy, które widziałabym na kobiecie władczej, wiedzącej czego chce. Pewnej siebie i swojej kobiecości, nie znoszącej sprzeciwu, nie ulegającej wpływom. Myślę, że świetnie mogłaby się w nich czuć np. Margaret Thatcher.

Jako, że zapach jest z kategorii szyprowej jestem pewna, że nie każdemu przypadnie do gustu. W moim otoczeniu ma on tyle samo zwolenników, jak i przeciwników. Dla przykładu, moją koleżankę z pracy ich intensywny aromat męczy na tyle, że dziewczyna ma dość, kiedy tylko się nimi spryskuję, jednak nie ma ze mną łatwego życia, bo w moim mniemaniu są one po prostu piękne i używam ich z ogromną przyjemnością :). Mężczyźni z kolei w większości za nimi przepadają. Osobiście uważam, że perfumy te doskonale nadadzą się jako uzupełnienie stroju przy okazji ważnej uroczystości, ale też i randki, kiedy chcemy czuć się jak kobiety z klasą. Mimo, że w moim odczuciu nie są najlepszą propozycją na codzień, właśnie w taki sposób lubię ich używać, ponieważ uwielbiam opatulać się nimi, zwłaszcza przed wyjściem z domu. Mogę w danym dniu wyglądać i czuć się średnio, ale po kilku naciśnięciach Perles de Lalique, samoistnie unoszę głowę do góry, wypinam pierś do przodu i jestem tym samym gotowa na podbój świata!

Nuty:
głowy - róża
serca - pieprz, irys, nuty pudrowe
bazowa - paczula, korzeń irysa, mech dębowy, wetyweria, drzewo kaszmirowe.

Zapomniałam dodać to, o czym powinnam była wspomnieć na początku. Twórczynią tego zapachu, który powstał w 2006 roku jest Nathalie Lorson, czyli ten sam "nos", który stworzył moje ukochane L'amour. Flakon perfum jest inspirowany pudernicą z motywem kaktusa, która została stworzona przez Rene Lalique'a w 1928 roku. Tutaj żaden szczegół nie jest przypadkowy, więc pewnie dlatego między innymi tak bardzo lubię ekskluzywne zapachy, ponieważ każdy z nich niesie inną, indywidualną opowieść.

Na koniec, w ogólnym podsumowaniu jeszcze wspomnę, że perfumy te są bardzo trwałe i niekoniecznie bliskoskórne. Piszę niekoniecznie, ponieważ na początku mają spory rozstrzał i są wyczuwalne praktycznie w całym pomieszczeniu do którego wejdziemy, by kolejno uspokoić się i wyciszyć podczas dalszej projekcji. Po kilku godzinach (ok 8-10) zapach jest wyczuwalny głównie przy skórze lub w niedalekiej od niej odległości. Cóż mogę jeszcze rzec - z mojej strony w 100% są godne uwagi, chociaż nie radziłabym kupować ich w ciemno lub na prezent, oj nie. Najpierw zapoznajcie się z nimi, zobaczcie, jak się będziecie w nich czuły, ponieważ po czasie potrafią stać się męczące, więc czasem zdarza się, że ja również biorę od nich wolne, by później na nowo się w nich rozkochać :) Ich cena jest dość wysoka, ale cóż... za luksus się niestety płaci. 100 ml przyjemności kosztuje 399 zł, natomiast 50 ml - 299 zł. Do dostania jedynie w Douglasach.




Znacie Perles de Lalique? Lubcie szyprowe perfumy, czy wolicie mniej skomplikowane zapachy? Jakie są Wasze ulubione i do których chętnie powracacie? Jak zawsze zapraszam do dyskusji :*

środa, 12 listopada 2014

Poduszka antyroztoczowa Sova Blue

Hej Kochani! Jak Wam minął długi weekend? Mnie standardowo, czyli intensywnie, ale nie ma się co rozpisywać, bo sami wiecie jak to u mnie z czasem. W piątkowy wieczór byłam z koleżanką na znakomitym, mistrzowskim spektaklu Grzegorza Jarzyny pt. "Druga Kobieta", z cudowną Danutą Stenką w roli głównej i przeżyłam jedne z najpiękniejszych, kulturalnych doświadczeń w moim życiu. Wiem, że miałam się z Wami podzielić wrażeniami, jednak najpierw wolałabym dowiedzieć się, czy taka tematyka w ogóle Was zainteresuje. Jeśli tak to stworzę na ten temat osobny post typu "off top", co by oderwać się trochę od typowo kosmetycznych notek, ot tak dla urozmaicenia ;).

Dzisiaj natomiast, opowiem Wam co nieco o poduszce antyroztoczowej, którą otrzymałam na niedawnym spotkaniu blogerek. Podusia ta jest idealna dla alergików, którym co prawda nie jestem, ale mimo to mam nadzieję, że jak najdokładniej uda mi się przedstawić walory tego produktu.


Może na początek kilka słów od producenta: 

"Poduszka SOVA wykonana jest z materiału Evolon® - bariery ochronnej dla roztoczy i ich odchodów (alergenów). Specjalna technologia uszycia poduszki zabezpiecza przenikanie alergenów również na szwach.

Poduszka SOVA wykonana jest z następujących rodzajów materiału Evolon® :
- linia SOVA BLUE - waga 100 g/m2 - o właściwościach antyroztoczowych, 
- linia SOVA SILVER - waga 130 g/m2, zawartość włókien srebra 5% - o właściwościach antyroztoczowych i antybakteryjnych.

Evolon® cechuje wysoka przepuszczalność pary wodnej, odporność na wielokrotne pranie w wysokich temperaturach oraz lekkość i miękkość w dotyku. W procesie produkcji materiału zrezygnowano z wszelkiego rodzaju nakładanych warstw oraz laminowania. 

Evolon® zapobiega także rozwojowi grzybów.

Skuteczność Evolon® dla alergików potwierdzają certyfikaty wydane przez ECARF (Fundacja Europejskiego Centrum Badań nad Alergiami) oraz TÜV NORD, jak również wyniki badań przeprowadzonych przez niezależne instytucje: Hygiene-Institut des Ruhrgebiets, Gelsenkirchen (Niemcy), IBT Reference Laboratory (USA). Evolon® zatrzymuje ok. 97% cząstek o średnicy 1,0 mikrometra (odchody roztoczy są znacznie większe:10-40 mikrometrów). Przepuszczalność powietrza wynosi 20,0 l / (dm2 * min).

Właściwości antybakteryjne materiału zostały pozytywnie ocenione przez Hohenstein Research Institute, Bönnigheim (Niemcy). 

Niebieski kolor poduszki to efekt barwienia, któremu został poddany materiał Evolon® W procesie tym wykorzystano certyfikowane barwniki (Oeko-Tex 100). 

Wypełnienie poduszki stanowi kulka silikonowa o średnicy 0,6-07 mm wykonana w 100% z włókien silikonowych. Sprężystość włókniny silikonowej gwarantuje, iż poduszka przez długi czas zachowa właściwy kształt. Szczególną właściwością takiego wypełniania jest zdolność dopasowywania się do kształtu głowy tak, aby zapewnić jak największy komfort snu. Wysoka jakość zastosowanego wypełniania została potwierdzona certyfikatem Oeko-Tex 100."



Brzmi zachęcająco, prawda? Ze swojej strony dodam tyle, że poduszka ta jest niezwykle przyjemna, miękka i idealnie dopasowuje się do ułożenia głowy podczas snu. Porównałabym ją do pluszowego misia, który wystarczy, że jest i od razu ma się ochotę go przytulić :). Śpi się na niej bardzo przyjemnie i przede wszystkim komfortowo. Podczas zmiany ułożenia głowy, natychmiast wraca do swojego pierwotnego stanu, co jest dla mnie dużym plusem, bo nienawidzę, kiedy standardowe poduszki po przespanej nocy, rano są ugniecione w taki sposób, że na górze znajduje się cała ich zawartość, a na dole nie ma nic. Nie wiem, jak ta poduszka sprawuje się w kwestii redukcji alergenów, bo jak wspomniałam wyżej, szczęśliwym trafem nie mam pojęcia co to znaczy doświadczać alergii na cokolwiek, niemniej tutaj staram się wierzyć producentowi na słowo.

Osobiście jestem z tej podusi bardzo, ale to bardzo zadowolona i odkąd ją otrzymałam codziennie towarzyszy mi podczas snu. Aktualnie myślę nad zakupem większego formatu, bo bardzo przyzwyczaiłam się do jej używania, ale z racji rozmiaru, ta, którą mam teraz jest dla mnie troszkę za mała :). Koszt poduszeczki pokazanej powyżej to 59 zł. Moim zdaniem warto! Idealny kompan snu nie tylko dla dorosłych, ale przede wszystkim dzieci i osób z problemami zdrowotnymi.

Miłego wieczoru Wam życzę :*

wtorek, 4 listopada 2014

Savon Noir - naturalne, czarne mydło z Maroka

Cześć moi Drodzy :) Kurcze, tydzień dopiero się zaczął, a ja już marzę o tym by się skończył, booo... nareszcie będę mieć urlop :D! Całe 9 dni wolnego przede mną, które zamierzam wykorzystać bardzo intensywnie i między innymi wreszcie spełnić jedno z moich mniejszych marzeń (kiedyś wspominałam Wam o mojej liście postanowień noworocznych, którą skrupulatnie wypełniam), czyli spotkać się z pewną niesamowicie inspirującą, znaną zapewne większości z Was osobą, jedną z ikon współczesnego teatru. Jeśli mi się to uda, nie omieszkam wspomnieć Wam o tym na blogu, ale na razie nie uprzedzajmy faktów ;).

Dzisiaj poopowiadam Wam co nieco o kosmetyku, który od wielu tygodni bardzo korzystnie wpływa na stan mojej skóry. Mowa o czarnym mydle z Maroka, znanym bardziej pod nazwą Savon Noir, które jest produkowane wyłącznie na bazie naturalnych składników, czyli wody, czarnych oliwek oraz oleju oliwnego.



Producentem Savon Noir, którego akurat ja używam jest marka Organique. Cieszę się, że firmowe stoisko, w otwarciu którego miałam przyjemność uczestniczyć, jest nareszcie dostępne stacjonarnie w moim mieście, gdyż dzięki temu mogę regularnie zaopatrywać się w to cudo, a ponieważ jest dostępne na wagę, więc sama decyduję ile w danej chwili jest mi potrzebne.

Samo mydło przypomina gęstą maź, która na myśl nie przywodzi mi nic innego jak tylko smar lub smołę. Do tego śmierdzi przeokrutnie, ale cóż, warto jest się trochę przemęczyć dla efektów, jakie daje. Konsystencja jest dość toporna i słabo pieniąca, a samo mydło ciężko rozprowadza się na ciele, bo jest klejące, niczym żelka :). Na fotkach poniżej widzicie akurat końcówkę, która mi pozostała i która jednocześnie dobrze oddaje koloryt tego produktu. Dlaczego jednak mimo tych wad, które wymieniłam jestem z jego używania bardzo zadowolona?




Odpowiedź jest prosta - dzięki efektom, a te są na prawdę spektakularne. Mój sposób na używanie tego mydła jest nieskomplikowany: nabieram trochę na rękę i masuję wilgotne ciało do momentu uzyskania niewielkiej pianki, zostawiam tak na kilka/kilkanaście minut i następnie spłukuję. Już podczas spłukiwania wyraźnie czuć, ze skóra została doskonale oczyszczona z wszelkich paskudztw i jest aż wręcz skrzypiąca. Ciężko określić to uczucie, ale mam nadzieję, że wiecie co mam na myśli ;). Niestety mam tendencję do powstawania czasowych, drobnych krostek na ramionach i dekolcie, a dzięki temu mydłu pozbyłam się ich na dobre, bo bardzo ładnie łagodzi wszelkie stany zapalne skóry, zarówno te mniejsze, jak i większe. Próbowałam też używać go do mycia twarzy i tutaj również sprawdza się świetnie, przy czym cerę suchą lub z tendencją do suchej może dodatkowo wysuszać, w związku z czym, polecałabym to mydełko raczej osobom z cerą tłustą lub ewentualnie mieszaną.

Na pewno jesteście ciekawi, czy ten specyfik jest drogi. Otóż nie. Nie dość, że mydło jest bardzo wydajne i działa, to do tego ma śmiesznie niską cenę, ponieważ za swoje 52 gramy zapłaciłam niecałe 10 zł. Tak właściwie jedynym minusem do którego mogę się przyczepić jest nieprzyjemny, duszący zapach, ale z drugiej strony jest to w końcu produkt w 100% naturalny, więc pewnie gdyby pięknie pachniał, nie miałby już tak dobrego działania.

Podsumowując, jest to kolejna perełka w moich kosmetycznych zbiorach, którą mogę z czystym sumieniem polecić! Ciekawa jestem, czy znacie mydła Savon Noir, a jeśli tak to jakich marek? Lubicie markę Organique? Jak zawsze ze zniecierpliwieniem czekam na Wasze komentarze :D. Przyjemnego wieczoru, buziaki :*

sobota, 1 listopada 2014

Dzbanek filtrujący Dafi

Hej! Dzisiaj nie będzie postu kosmetycznego, zamiast tego postanowiłam podzielić się z Wami jednym z akcesoriów, otrzymanym na niedawnym spotkaniu blogerek, który ostatnio znacznie ułatwia mi życie w kuchni, ale i nie tylko ;).

Mowa o dzbanku filtrującym, który jak sama nazwa wskazuje ma za zadanie filtrować wodę kranową, w taki sposób, aby była zdatna do picia, bez konieczności jej uprzedniego przegotowywania.



Może zacznę od tego, że jestem nałogową i nieuleczalną herbaciarą. Herbatę pije się u mnie non stop i podobnie jak ja, przepadają za nią wszyscy członkowie mojej rodziny. Cały rytuał zaparzania zaczynał się dotąd standardowo, od wlania wody do czajnika i zagotowania jej. Teraz przed tą czynnością najpierw filtruję kranówę w dzbanku Dafi, co zajmuje nie więcej niż dwie minuty, dzięki czemu mój ulubiony napój mocno zyskał na jakości i jest po prostu jeszcze smaczniejszy :).

Jednak poprawa smaku napoi i potraw przygotowywanych na bazie wody to nie jedyna zaleta tego produktu. Poza samym faktem, że dzbanek Dafi eliminuje z wody charakterystyczny posmak chloru, przez co znacznie zwiększają się walory smakowe, to do tego ma korzystny wpływ na nasze zdrowie, ponieważ zatrzymuje także znajdujące się w wodzie detergenty, pestycydy oraz metale ciężkie, jak również zmiękcza twardą wodę i tym samym zapobiega osadzaniu się kamienia w czajniku.

Samo filtrowanie przebiega w dziecinnie prosty sposób i zajmuje dosłownie chwilkę. Wlewamy wodę kranową do pierwszej komory znajdującej się w górnej części dzbanka i już w tym samym momencie możemy zaobserwować pracę filtra, który przelewa nam oczyszczoną wodę do dolnej części dzbanka. Taka woda nadaje się od razu do spożycia.



Podczas używania dzbanuszka należy jednak pamiętać, że wkład filtrujący nie jest wieczny, a jego żywotność jest ściśle określona, ponieważ wystarcza na miesiąc lub 150 litrów przefiltrowanej wody. Producent wpadł jednak na sprytny pomysł przypominania nam daty wymiany filtra, umieszczając wysuwany datownik w pokrywie dzbanka, na którym zaznaczamy dzień i miesiąc wymiany. Każdorazowo nalewając wodę do dzbanka, przesuwamy ruchomy suwak do siebie, otwierając tym samym wlew, dzięki czemu datownik jest od razu widoczny, przez co nigdy nie zapomnimy, kiedy trzeba będzie wymienić stary filtr na nowy.



Pewnie zapytacie jak się sprawa ma z dostępnością. Jest ona w miarę szeroka, gdyż zarówno dzbanki, jak i filtry można zakupić przez Internet, na stronie Dafi lub stacjonarnie np. w Rossmannach, które znajdują się praktycznie w każdym większym mieście.

Na zakończenie dodam jeszcze, że sam dzbanuszek jest lekki i poręczny przez co nawet dzieci nie będą miały problemu z jego korzystania. Dodatkowo jest po prostu ładny i przyjemnie prezentuje się na kuchennym blacie. Cieszę się, że otrzymałam wersję ciemno niebieską, ponieważ kolor idealnie wstrzelił się w kolorystykę mojej kuchni :). Oczywiście do wyboru jest również wiele innych, ciekawych wariantów, przez co z pewnością każdy znajdzie idealny kolor dla siebie.
Ogólnie podsumowując, muszę przyznać, że jestem z dzbanka Dafi bardzo zadowolona, a przefiltrowana woda na dobre zagościła w moim domu. Jak wspomniałam na początku używam jej do nie tylko do przygotowywania potraw oraz napoi, ale także przemywania twarzy podczas wieczornego rytuału oczyszczania, podlewania kwiatów oraz pojenia moich kotów, które również bardzo polubiły "nowy smak" wody :).

Serdecznie Wam go polecam! :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...