czwartek, 30 stycznia 2014

Płyn micelarny Garnier 3w1 do skóry wrażliwej

Hej! Dzisiaj długo wyczekiwana recenzja płynu Garnier, który ostatnio zdobywa wiele pochwał na blogach. U mnie jednak będzie troszkę mniej kolorowo, co bynajmniej nie od razu znaczy, że się z nim całkowicie  nie polubiłam. A dlaczego? Zapraszam do lektury.

Jak zawsze zacznę od opakowania i konsystencji, które jakie są, każdy widzi, plastikowa butelka o pojemności 400 ml, zawierająca przezroczysty, płyn który ma wystarczyć na 200 zastosowań. Po dotychczasowym stanie zużycia jestem zgodna co do tego, że jest on bardzo wydajny. Wygodny dozownik aplikuje odpowiednią ilość płynu, przez co żadna kropla się nie marnuje.



Płyn ten przeznaczony jest do demakijażu zarówno twarzy, oczu, jak i ust, co miło mnie zaskoczyło, bo chociaż i tak później zawsze dodatkowo myję twarz żelem, to kiedy po umyciu zobaczę, że jakieś resztki zostały mi pod oczami, niekoniecznie lubię czuć przymus, by ponownie chlustać się wodą (taka konieczność jest np. w przypadku zielonej Biodermy Sebium, którą koniecznie należy zmywać właśnie z okolic oczu). Na opakowaniu pisze, że płyn jest bezzapachowy, jednak ja wyraźnie wyczuwam w nim delikatną nutę świeżej cytryny/limonki.

Tak producent piszę o swoim produkcie:



Pewnie ciekawe jesteście, jak micel spisał się u mnie. Niestety średnio. Piszę niestety, ponieważ przyznam, że po genialnym micelku od L'Oreal, miałam nadzieję, że płyn do demakijażu Garnier sprawdzi się równie świetnie, a tu spotkało mnie jednak niezbyt miłe zaskoczenie.

Jestem posiadaczką tłustych powiek, na których nie wszystkie cienie nawet z bazą trzymają się w nienaruszonym stanie. Kiedy zdarzyło się, że pod koniec dnia dany cień zrolował mi się na powiece, ten micel zamiast dokładnie go usunąć, niestety tylko rozmazał, przez co konieczne było mocniejsze i dłuższe tarcie, które w następstwie mocno podrażniło mi skórę pod oczami, przez co aktualnie każdy nałożony korektor wygląda, jak słabo rozwałkowane ciasto ;/. Nie do końca też radzi sobie z podkładami, ponieważ nie wszystkie zostają dokładnie usunięte (o zmyciu Revlon ColorStay można pomarzyć), tylko zawsze część zostaje rozmazana tworząc nieestetycznie placki ;/. Świetnie natomiast zmywa eyeliner, mascarę (chociaż przy mascarze też jest nieco dłuższa zabawa, ale jednak wszystko ładnie schodzi) i cień/żel z brwi, jednak mimo wszystko czuję spory niedosyt, ponieważ od płynu micelarnego przeznaczonego do kompleksowego oczyszczania oczekuję znacznie więcej. Jestem bardzo zdziwiona tak dobrymi opiniami na jego temat, bo chwilami mam wrażenie, jakbym czytała o zupełnie innym kosmetyku. U mnie w każdym razie nie do końca się sprawdził, a podrażnienia po tarciu sprawiły, że całkowicie eliminuję go jako produkt, którego celem jest pielęgnacja cery wrażliwej, skoro na mojej niewrażliwej na żadną chemię twarzy, wywołał brzydkie zaczerwienienia pod oczami. Osobiście go nie kupię i z podkulonym ogonem wrócę do L'Oreal, ale Wam polecam zapoznanie się z tym produktem, ponieważ większość opinii, które o nim czytałam świadczą, że chyba jestem jakimś wyjątkiem, któremu nie podpasował :P. Dostać go możecie w niemal każdej drogerii w tym kraju za cenę ok 15 zł. :)



Miałyście go? Też macie mieszane uczucia, czy podbił Wasze serducha? Jestem bardzo ciekawa, miłego wieczoru :*

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Zapowiedzi, czyli co w niedługim czasie pojawi się na blogu (woski, metamorfoza, recenzje)

Hej Kochani! Dzisiaj post chwalipięcki (ostatnio ich dość sporo, wieeeeeem), ponieważ wreszcie dotarły do mnie przesyłki na które niecierpliwie czekałam, śledząc z uwagą każdy krok Pana Listka (do mnie, czy nie do mnie? Idzie?... Nie... jednak nie... Ooo już jest! Mamooo, odbierz, bo ja nie mogę - akurat byłam w trakcie makijażu jednego oka :D). Szerzej o ich zawartości będziecie mogli wkrótce przeczytać u mnie na blogu, bo dzisiaj post wyłącznie poglądowy.

W ramach przystąpienia do programu partnerskiego od sklepu Goodies otrzymałam 4 woski w wybranych przeze mnie zapachach, w tym skusiłam się na 2 nowości z edycji letniej, czyli Under The Palms (właśnie pali się w kominku - zapach jest obłędny!!!) i Champaca Blossom.



Od sklepu Hairstore dostałam dwa produkty, dzięki którym już wkrótce przeprowadzę swoją włosową metamorfozę, oczywiście wraz ze szczegółową relacją. Pewnie jesteście ciekawe jaką :). 



Otóż ja - pasjonatka włosów prostych, która od 10 lat nie uświadczyła grama loka na swojej łepetynie, dzięki niemal codziennemu prasowaniu włosów żelazkiem (czyt. prostownicą), postaram się wrócić do swoich naturalnych skrętów wyłącznie za pomocą tych dwóch kosmetyków i ew. olejku, bez użycia lokówki. Jako, że moje naturalne włosy są bardzo podatne na układanie i jako dziecko byłam posiadaczką burzy loków, powinno się to udać, chociaż nie mam zielonego pojęcia jaki będzie efekt końcowy. Będziecie mogły śledzić go razem ze mną i ocenić, jak mi wyszedł i czy w ogóle się to udało na przyzwyczajonych do prostowania od tylu lat włosach. Do przeprowadzenia metamorfozy wybrałam sobie kosmetyki, które mi to ułatwią, czyli pomadę i piankę marki Biosilk. Już nie mogę się doczekać kiedy wreszcie je wypróbuję i będę mogła się z Wami podzielić rezultatami!

To by było na razie na tyle. Kiedy tylko lepiej zapoznam się zarówno z zapachami, jak i kosmetykami na których przyjdzie mi pracować, na pewno dam Wam znać, co jest warte zakupu.

Ściskam Was mocno na miły wieczór, ja zaraz odpalam jakąś komedię i spróbuję się maksymalnie zrelaksować, bo brakuje mi tego ostatnio :(. Buziaki :*

niedziela, 26 stycznia 2014

Morskie oko

Hej Kochane! Tytuł odrobinę przewrotny, ponieważ zamiast wycieczki nad Morskie Oko (fajnie by było, chociaż ja góry preferuję latem, a nie zimą), przygotowałam dla Was propozycję makijażu w odcieniu morskim z domieszką zieleni. Całość wykonana paletką Sleek Original, do której ostatnio namiętnie powracam. Ponieważ karnawał mamy w pełni chciałam postawić na nieco wibrujące kolory, ale jednocześnie sprawić, by makijaż był na tyle spokojny by móc w nim wyjść do ludzi, co mam nadzieję mi się udało, gdyż w takiej kolorystyce czuję się znakomicie i żałuję, że codziennie nie mam na tyle czasu rano, by móc się tak malować częściej. Zapraszam do oglądania :).





Cienie których użyłam to:



Pozostałe:
* czarna kredka - Essence Long Lasting
* mascara - L'Oreal False Lash Wings
* brwi - Noir z paletki Sleek Au Naturel/OSS, żel stylizujący Wibo Eyebrow Stylist

Jestem strasznie ciekawa na jakie kolory Wy stawiacie podczas karnawału, malujecie się jak zwykle, czy jest to dla Was okres w którym można zaszaleć? Czekam na Wasze opinie, buziaki :*

piątek, 24 stycznia 2014

Skincode Essentials - świetny krem na noc dla mieszanego typu skóry

Cześć! Parę dni mnie tu nie było, ale już wyjaśniam dlaczego (chwalę się). Otóż wreszcie udało mi się kupić swój pierwszy w życiu samochód :D Juhuu! Jak wspominałam, kasę zbierałam na niego długo i wytrwale, większość sumy udało mi się uskładać, ale i tak część musieli mi pożyczyć rodzice, u których teraz mam dług - niestety ;/. Ale najważniejsze, że autko jest, dzięki czemu od niedzieli wreszcie mogę się "wozić" i być kompletnie niezależna pod tym względem od nikogo (jedynie od funduszy na paliwo) :P Chętnie pochwaliłabym się Wam moim cackiem, ale blog nie jest od tego, więc przechodzę do rzeczy, czyli tematu dzisiejszej notki :).

Krem o którym Wam dzisiaj opowiem otrzymałam na Mikołajkowym Spotkaniu Blogerek w grudniu ubiegłego roku. Zaczęłam go używać jeszcze tego samego dnia, więc po niespełna 2 miesiącach mam już wyrobione o nim zdanie.

Krem ten znajduje się w mniejszym, czyli 25 ml opakowaniu. Standardowe zawiera 50 ml i kosztuje 138 zł. Jest to plastikowa, miękka tubka, co moim zdaniem jest o wiele bardziej higieniczne, niż słoiczek, w którym musimy gmerać paluchami by wydobyć produkt.



Kilka słów od producenta + skład:




Konsystencja kremu jest dość gęsta, ale bardzo łatwo rozprowadza się na twarzy, wchłania się jednak powoli i nie do matu, błysk zostaje, ale mnie osobiście jest to bez różnicy, skoro i tak idę spać :). Zapach jest specyficzny, wyczuwam w nim spirytusową nutę, ale tylko przez chwilę, podczas aplikacji, później jest niewyczuwalna.



Krem bardzo fajnie nawilżył moją buźkę i spowodował przyspieszenie gojenia się wyprysków. Nie wysuszył przy tym, nie podrażnił i nie zapchał, a tego ostatniego bałam się najbardziej ze względu na tłustawą konsystencję. Obawiałam się także zwiększonego przetłuszczania cery na codzień, ale po jego użyciu nic takiego nie nastąpiło. Oczywiście nie zauważyłam wygładzenia zmarszczek, ale w takie cuda nie wierzę, więc rozczarowania nie było :). Uważam, że krem wart jest swojej ceny, ponieważ nie pogarsza, a rzeczywiście polepsza stan skóry mieszanej, powoduje że wszelkie niespodzianki szybciej się goją, cera ma bardziej wyrównany koloryt i strukturę oraz wygląda na zdrowszą i bardziej wypoczętą, niż w rzeczywistości. Zdecydowanie Wam go polecam! Dostać go można na stronie Skincode klikając TU. W stacjonarnych drogeriach jeszcze go nie uświadczyłam.

Miłego wieczoru :*

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Lake Sunset i Red Apple Wreath - moja opinia

Cześć! Dzisiaj już ostatnia część mojej woskowej przygody (mam nadzieję, że tylko na jakiś czas), zatem chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami co do zapachów z tytułu posta. Wszystkie woski, łącznie z Midsummer's Night i Baby Powder kupiłam na stronie Goodies, w cenie 6 zł. za sztukę.

Zacznijmy od zapachu który mniej polubiłam, czyli Red Apple Wreath. Producent opisuje go następująco:

"Wosk Red Apple Wreath to – dosłownie i w przenośni – wianuszek świątecznych aromatów. Kompozycja zainspirowana zapachem wieszanej na drzwiach, witającej bożonarodzeniowych gości dekoracji to miszmasz ciepłych, domowych, zapraszających nut. Znaleźć tu można kilka soczystych, czerwonych jabłek, garść dekoracyjnych orzechów i szczyptę esencjonalnego cynamonu. Wszystkie te składniki zostały zmieszane, naturalnie spreparowane i obficie polane słodkim syropem klonowym. Świąteczny, pachnący wianuszek wprowadza do domu atmosferę celebracji i zapowiada rychłe nadejście wigilijnych gości."



Jako, że w tym roku śniegu jak na lekarstwo, nie miałam możliwości wczuć się całkowicie w klimat Świąt. Do tego z powodu zepsutej choinki, nawet ona zawitała do nas dopiero w 2 Dzień Świąt, cudem upolowana na wyprzedaży. Może też dlatego nawet pomimo odpalenia wosku, świąteczny zapach i zapał gdzieś uleciał. Wyczuwam w nim jedynie dojrzałe jabłka połączone z cynamonem, natomiast orzechów nie czuję wcale. Jako, że zapachu cynamonu nie trawię za nic w świecie, natomiast zapach jabłek lubię i miałam nadzieję, że wybiją się na pierwszy plan, wosk trafia w mój gust gdzieś pośrodku. Jest on bardzo, bardzo intensywny, dlatego odpalam go po maleńkim kawałeczku, a mimo to potrafi chwilami przygniatać intensywnością w moim malutkim pomieszczeniu. Na pewno nie skuszę się na niego po raz kolejny, jednak fanki wyrazistych aromatów z przeważającą nutą jabłek i cynamonu w proporcji 50/50 powinny być zadowolone :). 


Jeśli chodzi o Lake Sunset, to jest to mój zdecydowany faworyt ze wszystkich czterech wosków, które miałam okazję przetestować. Zapach jest przepiękny! Ciepły, otulający, wprowadzający w nostalgię i wspomnienie ciepłego lata. Nazwa idealnie się z nim komponuje, bo dokładnie tak pachnie dla mnie zachód słońca nad jeziorem. Wyobrażam sobie taką scenkę - dwoje zakochanych, dziewczyna z wiatrem we włosach, w lekkim sweterku pomyka sobie po piaszczystej plaży nad jeziorem, obok stoi chłopak i czeka na nią, by za chwilę zasiąść wspólnie na ławce i wspólnie przytuleni oglądać zachód słońca chowający się za horyzont :). Zapach jest również intensywny, jak w przypadku innych wosków, ale nie przytłaczający, świeży i ciepły, idealny na wiosenne dni, lub chłodniejsze, kiedy chcemy wprowadzić się w nostalgiczny nastrój :).



Tak pisze o nim producent:
"Świeże powietrze, ciepłe promienie przygotowującego się do snu słońca i kalejdoskop aromatów natury – tak maluje się aura spokojnego, spędzanego nad brzegiem jeziora wieczoru. W ten sam sposób prezentuje się też pomysł na domową sesję aromaterapeutyczną – uspokajającą, dającą ukojenie i przywodzącą na myśl najpiękniejsze, wakacyjne chwile. Wosk Lake Sunset to wielka moc zamknięta w drobnej formie i propozycja idealna dla wszystkich osób, które – walcząc z jesienną pluchą – marzą o wejściu do wehikuły czasu, który zabierze je wprost na sierpniowe, przyjeziorne molo."

Zdecydowanie i w 100% polecam Wam ten zapach, bo jest rzeczywiście przepiękny i działający na wyobraźnię :).

Podsumowując moją przygodę z woskami powiem tak - na 4 tylko 2 trafiły w mój gust, przez co używam ich z przyjemnością, natomiast z pozostałymi dwoma (Baby Powder i Red Apple Wreath) się męczę i sama nie wiem kiedy uda mi się je wykończyć. Zapach to sprawa na tyle indywidualna, że nigdy nie ma tak, by dogodzić każdemu. Druga kwestia to intensywność, woski są dla mnie za mocne. Tzn lubię je, ale muszę odpalać po minimalnym kawałeczku i w szoku jestem, że ktoś jest na tyle odważny, by palić całość na raz! W moim pokoiku udusiłabym się na bank, dlatego lepszą alternatywą dla bardzo małych pomieszczeń są moim zdaniem samplery, które dają tylko - jak ja to mawiam - "mgiełkę" zapachu, co bardzo mi odpowiada i nie powoduje przytłoczenia. Mimo to mam nadzieję, że będę miała okazję wypróbować jeszcze kilka innych zapachów wosków, by móc wyrobić sobie opinię dostatecznie, ponieważ słyszałam że intensywność, również w ich przypadku potrafi być zróżnicowana.



Miłego dnia Wam życzę :*

sobota, 18 stycznia 2014

Skin79 BB Cream Miniature Set

Witam! Jestem BB-holiczką. Tym skromnym wyznaniem zapraszam Was na recenzję setu, który kupiłam już dość dawno temu, by mieć możliwość przetestowania bardzo zachwalanych BB kremów koreańskiej marki Skin79. Kremów BB zarówno "oryginalnych" - koreańskich, jak i europejskich zamienników wypróbowałam już na prawdę ogromną ilość, przenajróżniejszych marek, stąd też wiedziałam czego mogę się spodziewać i czego oczekiwać. Czy któraś z miniaturek podbiła moje serce na tyle, by zdecydować się na pełnowymiarową wersję?



Opakowanie - tutaj nie ma się co rozwodzić nad tematem, bo każda z miniaturek ma dokładnie tak samo wyglądającą tubkę zakończoną precyzyjnym dziubkiem, przez który wydobywa się krem. Niemożliwością jest jednak wydostanie go do końca, bez przecinania opakowania w momencie, gdy krem przestaje się wydobywać. Jedyna różnica jest w kolorze opakowań i oczywiście opisie charakteryzującym dany kremik.

Od lewej:
1. Vip Gold Collection Super+ BB Whitening
2. BB Diamond Collection The Prestige BB Cream
3. Super+ BB Triple Functions Whitening
4. BB Diamond Collection Pearl Luminous




Konsystencja - jest różna. W Vip Gold najbardziej treściwa, natomiast w Pearl Luminous wyjątkowo leista, dlatego trzeba uważać, by się nie wylała z opakowania, przy najmniejszym naciśnięciu. W pozostałych raczej rzadka, typowa dla azjatyckich BB kremów.

Kolor - niestety aż 2 z 4 kremików (złoty i ciemnoróżowy) zawartych w secie jest wybielająca, co przy mojej nienajbledszej karnacji wygląda komicznie, jakbym się wysmarowała zbyt dużą ilością filtru przeciwsłonecznego, lub wypacykowała białym pudrem. Mimo, iż kolory na ręce wydają się być dość ciemne, zwłaszcza w przypadku Vip Gold, to podczas rozprowadzania wyraźnie ujawniają się białawe tony, przez co twarz wygląda dokładnie tak, jak opisałam. Jasnoróżowy BB Diamond mimo, iż nie jest typowo wybielający, dla mnie i tak mocno za jasny, przez co zyskuję dzięki niemu efekt trupiobladej twarzy, co bardzo niefajnie kontrastuje się z moimi naturalnymi, czarnymi włosami. Bynajmniej nie osiągam dzięki niemu efektu "Królewny Śnieżki" :(.  Dla mega bladziochów kolor będzie idealny, bo jest faktycznie bardzo, bardzo jasny. Pearl Luminous natomiast nie może być używany jako bebik na cała twarz, ponieważ zawiera mnóstwo rozświetlających drobinek, przez co twarz błyszczy się niemiłosiernie, za to rewelacyjnie sprawdza się jako rozświetlacz wybranych partii twarzy, np kości policzkowych i tak też go stosuję. Sam w sobie kolor jest niemal przezroczysty. Zdjęcia można powiększyć.



Zapach - w każdym z kremów jest bardzo przyjemny, świeży i nie duszący, chwilę po nałożeniu już niewyczuwalny.

Inne właściwości - kremy trzymają się bardzo dobrze cały dzień, jednak po każdym z nich moja twarz natychmiast wymagała przypudrowania, ponieważ efekt "glow" był nieco za mocny, przez co buzia wydawała się być przetłuszczona. Ponad to jasnoróżowy krem lubi włazić w zmarszczki mimiczne, dlatego co jakiś czas trzeba kontrolować sytuację w lusterku. Żaden z nich mnie nie zapchał, nie spowodował uczulenia, czy innych reakcji. Kremy ładnie nawilżały buzię, nie powodowały przesuszenia, nie rolowały się (tylko troszeczkę jasnoróżowy) i ogólnie dobrze współpracowały z cerą. Krycie było słabiutkie, w zasadzie cera została tylko ujednolicona, ale jakiekolwiek drobne przebarwienia, czy wypryski nie zostały zakryte żadnym z nich.

Podsumowując - kremów używałam wyłącznie w domu, ponieważ każdy z nich okazał się być dla mnie za jasny. Nie żałuję jednak, że miałam możliwość wypróbowania słynnych BB i jeśli jesteście osobami o bardzo jasnej karnacji to myślę, że mogłyby dla Was okazać się idealne pod względem kolorystycznym. Dla mnie takim ideałem pod względem koloru i właściwości był Peach Sake Pore marki Skinfood o którym pisałam TUTAJ. Mimo, że mógłby być ciut, ciut ciemniejszy, to  krycie i działanie było rewelacyjne i przede wszystkim bardzo, bardzo mi odpowiadające.

Za set zapłaciłam 39 zł. nie pamiętam czy już z przesyłką, czy bez, ale warto szukać okazji na Allegro. Jeśli miałyście z którymkolwiek z nich do czynienia jestem bardzo ciekawa Waszych opinii, czy macie podobne odczucia do moich, czy zgoła inne. Może mogłybyście mi polecić krem BB do średniociemnej karnacji? Miłego dnia Kochane, buziaki :*

czwartek, 16 stycznia 2014

Było Glossy, było Shiny, teraz czas na PinkJoy!

Cześć! Idea pudełek z kosmetykami jest znana w blogosferze już od długiego, długiego czasu. Dotychczas niejednokrotnie korciło mnie by któreś zamówić, ponieważ wizja niespodzianki, a tym bardziej możliwość przetestowania drogich (tak początkowo myślałam) i słabo dostępnych kosmetyków kusiła bardzo, ale niestety najczęściej zawartość okazywała się rozczarowaniem na tyle dużym, że nawet tych 50 zł. byłoby mi mocno żal. Kosmetyki w większości były z kategorii łatwo dostępnych i nie ukrywajmy, na kieszeń przeciętnego Polaka, czyli bez fanfarów, których się spodziewałam, do tego też często nie pasowały pod mój typ skóry, czy kolorystykę, jaką preferuję. Często też zdarzało się, że dany box był zasypany w większości próbkami, lub też saszetkami przedstawianymi, jako kosmetyk pełnowymiarowy.

Przed dosłownie kilkunastoma dniami, jak zwykle przeglądając blogi, po raz pierwszy zdarzyło mi się trafić na wzmiankę o nowej serii pudełek tym razem pod nazwą PinkJoy. Pierwsza myśl - "znowu jakiś badziew chcą ludziom wcisnąć", ale z ciekawości weszłam i zaczęłam czytać, cóż to nowego powstało. Opinia blogerki na temat kosmetyków, sposobu zapakowania i wysyłki była bardzo pochlebna, przejrzałam zawartość boxa, która mnie również bardzo się spodobała  i zainteresowałam się tym głębiej.

Po kliknięciu w banner przeniesiecie się na stronę producenta.

www.pinkjoy.pl


To co wyczytałam i przekonało mnie do PinkJoy to bardzo fajny pomysł, aby w każdym pudełku przedstawiać kosmetyki z innego kraju, które są bardzo słabo osiągalne na naszym rynku, albo nie ma ich wcale, lecz także wspierać przy tym nasze polskie marki.

Tak PinkJoy pisze o przyświecających mu celach:



W każdym pudełeczku znajdziemy od 5 do 8 produktów, z czego zawsze minimum 3 będą pełnowymiarowe. W cenę jest już wliczona przesyłka, więc nie trzeba ponosić dodatkowych kosztów. To co jednak urzeka mnie najbardziej, to możliwość odbycia kosmetycznej podróży przez przeróżne kraje. Na sam początek poszła Rosja, więc w "rosyjskim" pudełku znalazło się aż 5 kosmetyków pełnowymiarowych! Zawartość możecie obejrzeć TUTAJ. Jak dla mnie jest ona przekonywująca, ponieważ jest różnorodna. Mamy coś dla ciała, włosów, rąk i twarzy, zatem nie wieje nudą :).

Złożenie zamówienia jest dziecinnie proste i odbywa się przez stronę internetową. Póki co, nie ma żadnej subskrypcji, co moim zdaniem jest na ogromny plus, ponieważ nie lubię czuć się zobligowana do konieczności pamiętania, by w danym czasie zdążyć się wycofać, zanim kolejne pudełko do mnie trafi. Ilość boxów jest ograniczona, dlatego kto pierwszy, ten lepszy.

Osobiście czuję się bardzo zachęcona propozycją PinkJoy i jestem przekonana, że jeśli każde pudełko będzie się prezentowało równie dobrze, co pierwsze, to spokojnie będzie w stanie przebić konkurencję. Jak tylko otrzymam swojego pierwszego Pinkusia (bardzo podoba mi się nazwa) podzielę się z Wami swoją opinią odnośnie kosmetyków, opakowania i całej reszty, bo dziś opisałam jedynie swoje pierwsze wrażenia i przemyślenia co do nowych boxów. Kraje do jakich chciałabym się udać podróżując z PinkJoy to na pewno Maroko, Korea, Indie, Francja i Anglia - każdy z nich ma w swoich kosmetycznych zasobach perełki, które z wielką przyjemnością chętnie bym wypróbowała, co mam nadzieję będzie mi dane :).

www.pinkjoy.pl


Jestem ogromnie ciekawa Waszego zdania odnośnie PinkJoy, tego co myślicie o tych pudełkach i czy zdecydujecie się złożyć zamówienie? Koniecznie dajcie znać w komentarzach :).

wtorek, 14 stycznia 2014

Makijaż (nie do końca) w odcieniach ziemi

Witam! Dawno już na moim blogu nie było żadnej propozycji makijażu. Przyznam, że odkąd maluję się znacznie delikatniej, niż jeszcze jakiś czas temu, praktycznie nie nakładam cienia na oczy, już nie wspominając o makijażu bardziej pracochłonnym, składającym się np. z kilku połączonych kolorków. Na co dzień w  kwestii oczu zostałam wierna jedynie czarnej kresce i tuszowi - tyle :).

Wczoraj jednak naszła mnie ochota na zmalowanie czegoś mocniejszego ot tak, dla przypomnienia, dzięki czemu powstał makijaż, jak dla mnie w odcieniach ziemi pomijając fakt, że kolory nie nawiązują do niego w 100%, tylko w części, to jednak mimo to tak właśnie mi się kojarzy.

Mamy tutaj odcienie takie jak ciemny brąz, jasny brąz, czerń, czy stalowy niebieski, przypominający mi zachmurzone niebo. Na potrzeby tego postu nie doklejałam sztucznych rzęs, ponieważ chciałam, aby efekt był nie przekombinowany, jak najbardziej naturalny i taki, jaki można zaobserwować na co dzień, gdyż nie jestem profesjonalistką w dziedzinie makijażu i nie maluję np. do sesji zdjęciowych, zatem moje propozycje mają trafiać przede wszystkim do przeciętnego "zjadacza chleba". Mimo to muszę przyznać, że po zrobieniu zdjęć, kiedy spróbowałam dokleić sztuczne rzęsy, całość prezentowała się lepiej, ale też przez to bardziej teatralnie, co nie do końca mi odpowiada, choć to już rzecz gustu. Ok, koniec gadania, czas oglądania :).






Cienie jakich użyłam to:
* czerń w zew. kąciku - Noir (Sleek Au Naturel)
* ciemny brąz - połączone Mineral Earth i Bark (Sleek AN)
* jasny brąz - Moss (Sleek AN)
* niebieski w wew. kąciku - Glitz (Sleek Oh So Special)

Pozostałe:
* podkład - Bell CC w odcieniu 022 Beige
* róż - Astor Skin Match Peachy Coral
* błyszczyk - AA Love and Kiss
* mascara - Mary Kay Ultimate Mascara (najbardziej problematyczny tusz, jaki dotychczas miałam, raz maluje super, raz beznadziejnie)
* eyeliner - Wibo
* brwi - Noir i żel stylizujący do brwi Eyebrow Stylist Wibo


Jakie kolorki najbardziej lubicie nosić i w jakich czujecie się najlepiej? Miłego dnia Wam życzę, a ja tymczasem uciekam na wycieczkę po Waszych blogach :).

niedziela, 12 stycznia 2014

Apokalipsa na ustach / 201 SOLSTICE

Cześć! Na początku chciałam wszystkim bardzo serdecznie podziękować za tyle ciepłych słów pod poprzednim postem. Czytanie ich było bardzo mobilizujące i dało mi mocnego kopa do tworzenia kolejnych prac (rysunek tygrysa powoli idzie naprzód ;)). Na pewno będę się starała rozwijać dalej, na tyle, ile czas pozwoli i być może za jakiś czas znowu coś tutaj wrzucę, ale póki co musi się tego trochę uzbierać, co na pewno niestety potrwa kilka ładnych miesięcy. W każdym razie dziękuję każdemu kto zechciał wyrazić swoje zdanie i tym samym połechtał lekko moje artystyczne ego ;) muak :*.

Ok, teraz przechodząc już do właściwego tematu, przedstawię Wam szminkę, którą zapewne wiele z Was już doskonale zna, ponieważ od dość dawna było o niej sporo słychać w blogosferze. Zdecydowałam się na odcień Solstice, czyli stonowany, lekko miedziany, przybrudzony róż, który przykuł moją uwagę jako drugi (pierwsza była Nova, ale po obejrzeniu swatchy na żywo, kolor prawie mnie zabił swoją intensywnością, czego nie było widać w necie, serio ktoś jej używa na codzień?).

To co bardzo mi się podoba, to interesujące opakowanie przechodzące stopniowo od czerni do koloru szminki (błyszczyka? pomadko-błyszczyka? lakieru do ust? Dla mnie to zdecydowanie pomadka w płynie, więc niech takowe nazewnictwo na potrzeby postu pozostanie) oraz ciekawie tłoczona nakrętka, nieco na wzór nieobrobionego kryształu.




W środku znajdujemy gąbeczkowy aplikator, który w przypadku mojej wersji pomadki nabiera jej wystarczającą ilość, pozwalając w pełni pokryć całe usta kolorem. Czytałam na innych blogach, że konsystencja oraz rozprowadzanie są podobno uzależnione od koloru, jaki posiadamy. W przypadku Solstice nie ma najmniejszych problemów ani z samym nakładaniem, które co prawda jest bardzo wygodne, jednak bez lusterka niewykonalne z uwagi na wymaganą przy tym precyzję, ani z równomiernym rozprowadzaniem.



Kolor na ustach jest wyrazisty, lecz nie krzykliwy. Moim zdaniem elegancki, pasujący zarówno na dzień np. do pracy, lub na wieczór, jako dopełnienie wieczorowego looku. Lubię taki uniwersalizm, więc tutaj szminka zebrała kilka punktów na plus. Minusem natomiast jest trwałość. Przyznam, że po zapewnieniach producenta, jakoby był to lakier do ust (mhm jaaaaasne), liczyłam co najmniej na kilkugodzinne utrzymywanie się bez uszczerbku, a tu zonk. Pomadka trzyma się ładnie się ok 2h bez jedzenia i picia, przy czym jeśli cokolwiek piję odbija się na wszystkim jak popadnie, czy to brzeg szklanki, brzeg puszki, czy słomka, gubiąc przy tym cały kolor. Na szczęście w miarę równomiernie schodzi i nie pozostawia nieestetycznych smug na ustach. Lubi jednak je wysuszać przy częstym i długotrwałym używaniu. Co do zapachu, to jak dla mnie jest to klej biurowy i nikt mnie nie przekona, że pachnie arbuzem, czy jakimś innym owocem, jak zdarzyło mi się czytać na wielu blogach ;). Jednak po nałożeniu nie jest długo wyczuwalny, a nawet jeśli by był, to mnie akurat nie drażni, bo chociaż jest chemiczny to nie przytłaczający, a tego nie lubię najbardziej.

Usta solo:



I z Apokalipsiątkiem:



Co jeszcze mogłabym dodać. A no to, że pomadka przepięknie błyszczy, praktycznie jak mało która w moim dorobku szminkowym (na zdjęciu dobrze tego nie widać, jednak na żywo lustrzany blask jest bardzo widoczny). Nie klei się, ale podobnie, jak w przypadku błyszczyków, kiedy zawieje wiatr, możemy być więcej jak pewne, że włosy nam się przykleją.

Mimo, że ta pomadka nie jest pozbawiona wad, to jednak mimo wszystko lubię ja za całokształt, za to że podoba mi się opakowanie i kolor. Może to niewiele, ale mnie przekonuje, bo ostatnimi dniami niemal codziennie ląduje na moich ustach, więc coś musi w niej być, że przyciąga jak magnes :). Zakupiłam ją na promocji w Superpharm za 14 zł. i jak na taką cenę to zdecydowanie się opłaca. W normalnej bym jej nie kupiła, bo jest zdecydowanie zawyżona (ok 25 zł.). A Wy co myślicie o Apocalips? Lubicie je, czy niespecjalnie?


sobota, 11 stycznia 2014

Obiecanki-rysowanki, czyli drugi post o moim podejściu do rysowania

Hej! Nareszcie udało mi się sporządzić ten post i na prośby mailowe kilku osób, wrzucić go tutaj w ramach przerywnika. Jak wiecie nie lubię pisać wyłącznie suchych recenzji o kosmetykach, jakby nie było innych tematów do poruszenia, dlatego też dzisiaj będzie odrobina prywaty, co by człowiek nie wyszedł na pustaka, że tylko samymi mazidłami żyje ;).

 źródło: www.demotywatory.pl


Jak wspominałam już w poprzednim tego typu poście, rysować zaczęłam w sierpniu 2013 r., przez absolutny przypadek i z totalnej nudy, jaka mnie w tamtym dniu owładnęła, także aktualnie leci mój 5 miesiąc powiedzmy że samodoskonalenia w tej kwestii. Uwielbiam podglądać rysunki innych artystów i za ich zgodą oczywiście odtwarzać moją ręką część z nich, ucząc się tym samym rodzajów pociągnięć ołówka, sztuki cieniowania, nadawania głębi, odzwierciedlania rysów twarzy itp. W życiu nie sądziłam, że to aż tak może wciągać :). Aktualnie, czuję się już na tyle pewnie w tym temacie, że powoli i nieśmiało zaczynam rysować z "natury", a nie tylko ze zdjęć, czy obrazków, więc efekty na pewno udostępnię Wam przy kolejnym tego typu poście. Na dzień dzisiejszy można powiedzieć, że w rysowaniu zakochałam się na tyle, że nie wyobrażam sobie przestać, dlatego też kiedy tylko mam chwilę staram się maziać ile wejdzie :).

Wiem, że moje prace są pełne niedociągnięć, błędów itp. ale wszystkie wykonuję wyłącznie dla siebie, by czegokolwiek móc się nauczyć na przyszłość, a nie w celu jakiejkolwiek sprzedaży itp. Stąd też wyraźne znaki wodne na moich pracach, ponieważ już raz kilka z nich zostało mi ukradzionych przez jednego chłopaka, którego następnie musiałam ścigać w necie, aż je w końcu usunął ze swojego konta na jednym z portali ;/.

Nie przedłużając zapraszam do oglądania w kolejności od najnowszej po najstarszą:






 to Edyta Górniak jakby ktoś nie poznał itp :P

to "realna" Pocahontas, czyli jak mogłaby wyglądać będąc człowiekiem, a nie kreskówką ;P

Z tej strony jeszcze raz chciałam ogromnie podziękować wszystkim autorom którzy pozwolili mi uczyć się, pozwalając wykorzystać temat i technikę rysowania, za wszlekie rady w tym zakresie, pomoc, doradzanie i czasem długie rozmowy, nie tylko o rysunkach ;) Jeśli czytacie tego bloga, to pozdrawiam Was wszystkich gorąco!

Mam nadzieję, że taki przerywnik się Wam podobał i był miłą odmianą :). Niestety nie będą się one pojawiały często, ponieważ samo narysowanie jednego rysunku zajmuje mi póki co kilka ładnych godzin wolnego czasu (od 2 do max 8), a tygrysa którego aktualnie tworzę ze zdjęcia WWF męczę już ponad dwa tygodnie i skończyć nie mogę (to rysowanie sierści włosek po włosku, a jeszcze ołówki mi się pokończyły i wciąż nie mogę się zebrać do sklepu papierniczego), ale jak w końcu mi się go uda to na pewno nie omieszkam go tu wrzucić o ile wyjdzie coś sensownego.

Ok, czekam na Wasze komentarze, sugestie i wszelkie info w zakresie tego, jak Wam się podoba, co się nie podoba, co poprawić itp. Buziaki dla Was :*

piątek, 10 stycznia 2014

Pierniczkowa uczta od Farmony

Czeeeść! Fanką słodyczy jestem od dziecka, chociaż kompletnie tego po mnie nie widać przy moich 46 kg wagi, to jednak zawsze kiedy nadarza się okazja ugryźć coś słodkiego, nigdy się nie waham ;). Słodycze uwielbiam do tego stopnia, że chętnie sięgam również po kosmetyki, które apetycznie i słodko pachną, choć przyznam, że ciężko na naszym rynku znaleźć takie, bez domieszki chemii drażniącej mój czuły zmysł powonienia.

A jednak Farmonie, od której dostałam przedświąteczny prezent w postaci kilku przecudownie pachnących kosmetyków, ta sztuka się w większej części udała. Zaraz opowiem Wam coś więcej w tym temacie, jednak najpierw raz jeszcze pokażę co otrzymałam:



W paczce znalazłam waniliowy krem do rąk oraz peeling i balsam o zapachu pierniczków z lukrem mmmm. Chyba nie muszę wspominać po co sięgnęłam w pierwszej kolejności ;).

Już tego samego dnia w ruch poszedł najpierw peeling. On pachnie najpiękniej, z całego zestawu, czysto piernikowo, aż ma ochotę się go skosztować, co też zrobiłam (zawsze sprawdzam językiem, czy aby peeling cukrowy, jest na pewno cukrowym, a nie solnym) i... tutaj przyszło małe rozczarowanie, ponieważ peeling okazał się być słony w smaku, więc do końca w pełni cukrowy nie jest. Jednak na szczęście nie podrażnił w żaden sposób mojej skóry i co najważniejsze, o czym wspominałam przy okazji recenzji scrubu od BingoSpa, nie jest sypki, tylko ma postać zbitej pasty, która świetnie rozprowadza się na ciele i nie odpada podczas aplikacji. Drobinki są średnio ostre, więc dla mnie efekt ścierania mógłby być mocniejszy, bo lubię mocne zdzieraki zarówno do ciała, jak  i twarzy. Jedyne co mi się w nim nie podoba to parafina na pierwszym miejscu w składzie, ponieważ osobiście nie cierpię czuć tłustej powłoki na ciele, jednak nie odbieram tego w kategorii dużej wady, ponieważ zaraz po użyciu peelingu, w ruch idzie gąbka i żel, którą ową parafinę ładnie ściąga. Ogólnie się z nim polubiłam głównie z uwagi na cudowny, otulający zapach w sam raz na zimę i całkiem przyjemne, złuszczające  działanie :).

Skład: Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Sucrose, Sodium Chloride, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Petrolatum, Caprylic/Capric Triglyceride, Silica, Propylene Glycol, Zingiber Officinalis (Ginger) Root Extract, Mel Extract, Saccharum Officinarum (Sugar Cane), Inulin Lauryl Carbamate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, BHA, Parfum (Fragrance), Benzyl Alcohol, Eugenol, Cinnamal, Caramel Colour E150d, CI 16255, CI 19140.




Tuż po porządnym wypeelingowaniu ciała podczas kąpieli, nałożyłam balsam z tej samej linii, również o zapachu pierniczkowym. Konsystencja jest przyjemna, balsam dobrze rozprowadza się i wchłania, ale trwa to dość długo, ponieważ jest treściwy. Ma on też wadę w postaci pozostawiania na skórze delikatnie brązowego koloru, przez co obawiam się, że może barwić jasne spodnie, których ja akurat zimą nie noszę. Na mojej skórze zmienia lekko zapach na bardziej chemiczny, przez co mniej go polubiłam niż peeling, ale mimo delikatnej zmiany zapachu jest on wciąż w miarę przyjemny i długo się utrzymujący. Nawilżenie jest na dość wysokim poziomie, skóra po jego użyciu jest ukojona, miękka i przyjemna w dotyku. Po dłuższym stosowaniu efekt jest wciąż wyczuwalny.

Skład: Aqua (Water), Ethylhexyl Stearate, Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Glycerin, Petrolatum, Glyceryl Stearate, Cetyl Alcohol, Dimethicone, Parfum (Fragrance), Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyltaurate Copolymer, Isohexadecane, Polysorbate 80, Propylene Glycol, Zingiber Officinalis (Ginger) Root Extract, Mel Extract, Inulin, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Disodium EDTA, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, BHA, Benzyl Alcohol, Cinnamal, Coumarin, Eugenol, Limonene, E150c, CI 16255.




Na koniec zostawiłam krem do rąk o zapachu wanilii i indyjskich daktyli, z którym polubiłam się ciut mniej, niż z poprzednimi kosmetykami, chociaż działanie jest całkiem przyjemne. Kremik szybciutko się wchłania i ładnie nawilża dłonie, nie pozostawiając nieprzyjemnego, tłustego filmu na skórze. Niestety efekt jest doraźny i nie ma tu mowy o długofalowym działaniu. Zapach jest, jak dla mnie niespecjalnie przyjemny, ponieważ wyczuwam w nim ową wanilię za którą nie przepadam, do tego dość mocno chemiczną, a daktyli nie czuję wcale. Konsystencja jest dość gęsta, jak na krem do rąk, ale mimo to bez problemu się rozprowadza i tym samym wchłania. Mimo to, jednak nie jest to mój ulubieniec w tej kategorii.

Skład: Aqua (water), Paraffinum liquidum (mineral oil), Petrolatum, Glycerin, Cetearyl alcohol, Ceteareth-20, Ethylhexyl stearate, Propylene glycol, Butyrospermum parkii (shea) butter, Cera alba (beeswax), Cocos nucifera (coconut) oil, Temaryndus indica (temarind) extract, Dimethicone, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Gliceryl stearate, Vanilla planifolia fruit extract, Helianthus annuus (sunflower) seed oil, Peg-60 hydrogenated castor oil, Panthenol, Inulin lauryl carbamate, Xanthan gum, Disodium edta, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, 2-bromo-2-nitropropane-1,3-diol, Parfum (fragrance), BHA.



Podsumowując: Myślę, że są to przyjemne kosmetyki, które fajnie sprawdzą się w okresie zimowym. Żaden z nich nie jest pozbawiony wad, ale jednak przewaga zalet jest większa, dlatego spokojnie mogę Wam je polecić. Cena nie jest wygórowana, ponieważ za cały zestaw zapłacimy ok 25 zł, a z dostępnością również nie ma problemów, ponieważ kosmetyki Farmony znajdziemy w niemal każdej popularnej drogerii oraz na stronie firmowego sklepu klikając TUTAJ.

Ps. Współpraca z marką Farmona, która przesłała mi produkty do testów w żaden sposób nie wpływa na moją subiektywną opinię wyrażoną w poście. Zawarłam tu jedynie swoje przemyślenia, Wasze zdanie może oczywiście być odmienne. 


A już w następnej notce podzielę się z Wami moimi pracami rysunkowymi, na które kilka z Was niecierpliwie czeka :). Nowe zdjęcia są, więc mogę Wam pokazać, co tam ostatnio zdarzyło mi się tworzyć :).

wtorek, 7 stycznia 2014

Jeden z najlepszych podkładów, jakie miałam / Max Factor Whipped Cream 55 Beige

Hej! Lubię pisać o kosmetykach, które są dobre, ogólnodostępne i świetnie sprawdzają się w swojej kategorii. Dzisiaj też będzie kilka słów o jednym z takich ulubieńców, którego pokochałam od pierwszego użycia, chociaż mimo moich zachwytów, nie jest jednak pozbawiony wad.

Max Factor Whipped Cream zamknięty jest w szklanym pojemniczku o pojemności 18 ml. Ma on postać musu, silnie pachnącego migdałami, zapach jest taki, że aż ma ochotę się go zjeść, bardzo mi odpowiada. Sam podkład pomimo dość ciemnego odcienia w opakowaniu, idealnie stapia się z cerą tworząc bardzo naturalny efekt, dzięki któremu nie ma mowy o twarzy a'la maska :D.




Podkład ten najlepiej rozprowadza się palcami, lub BeautyBlenderem. Zauważyłam, że przy aplikacji BB efekt krycia jest mocniejszy, a przy tym twarz wciąż wygląda naturalnie, dlatego głównie w ten sposób staram się go nakładać. Samo krycie określiłabym na poziomie średniego. Whipped Cream ma wykończenie lekko pudrowe, które jest całkowicie matowe, ale nie jest to mat płaski, bez wyrazu, tylko bardziej jakby "zdrowy". Trzyma się na twarzy calutki dzień, tylko niestety po kilku h wymaga solidnego przypudrowania, bo jeśli tego nie zrobimy, na mieszanej cerze efekt latarni jest więcej, niż murowany. Po przypudrowaniu jednak wygląda jak świeżo nałożony, więc na kolejne kilka godzin mamy go z głowy. Nie ściera się szybko, jak inne kosmetyki w musie i trzyma się nienagannie do samego wieczoru. Twarz po jego użyciu jest niezwykle miła w dotyku i taka jakaś mięciutka. Jednym słowem uwielbiam ten podkład i odkąd go kupiłam (niespełna miesiąc temu) używam niemal codziennie, a ubytek jest jak widać na zdjęciu, zatem wychodzi na to, że mimo małej gramatury jest wydajny.

Drugą i zarazem ostatnią wadą może być mała gama odcieni. W przypadku Whipped Cream mamy tylko 4 do wyboru, ale mimo to uważam, że większości osób będą one odpowiadały, ponieważ, jak wspomniałam wyżej, kosmetyk ten bardzo ładnie dopasowuje się do kolorytu cery, a najjaśniejszy odcień moim zdaniem jest idealny dla bladziochów. Zdecydowanie i w 100% Wam go polecam, bo to rzeczywiście genialny i wart uwagi produkt.

Tutaj dla porównania na pierwszym zdjęciu buźka solo, a na drugim już po użyciu podkładu (zdjęcia bez żadnej obróbki graficznej, bez użycia korektorów i innych kosmetyków maskuących):




Podkład ten dostaniecie niemal w każdej popularnej drogerii typu Rossmann, Natura, Hebe itp. w standardowej cenie ok 50 zł (mnie udało się upolować go za niecałe 27 zł, dlatego warto czekać na promocje). Moim zdaniem efekt tego wart :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...