wtorek, 29 grudnia 2015

Poświąteczne grzeszki kosmetyczne

Witajcie Kochani, jak minęły Wam Święta? Mam nadzieję, że każdemu w miłej, rodzinnej atmosferze, że napełniłyście brzuszki do granic możliwości i prezenty świąteczne spełniły Wasze oczekiwania.

W tym roku, podobnie jak i w zeszłym, postanowiłam tuż po świętach lekko zaszaleć w perfumeriach, dając się ponieść swojemu "chciejstwu" i oto co trafiło w moje łapki.

Z góry przepraszam za paskudnie odbitą lampę na pudrze MJ, ale niestety taki jest urok tego opakowania, że świeci się niemiłosiernie, a uznałam, że już lepsza odbita lampa, niż obraz na ścianie, moja facjata, albo koty, które wiernie mi towarzyszą przy tworzeniu większości postów :).



Koniecznie napiszcie co znalazłyście pod choinką :).

środa, 23 grudnia 2015

Wesołych Świąt! / Merry Christmas!

Witajcie Kochani! Jako, że pewnie zawitam tu dopiero w drugi dzień Świąt, albo i chwilę później, już dziś chciałam życzyć Wam przede wszystkim dużo zdrowia (bo to najważniejsze!), szczęścia, radości, łaski Bożej, czasu przepełnionego miłością i spędzonego w gronie bliskich Wam ludzi oraz tego, aby w Nowym Roku spełniły się Wasze wszelkie marzenia, plany i cele jakie sobie założycie, a także aby każdy Wasz dzień obfitował w optymistyczne, niezapomniane chwile i nowe możliwości!

(źródło: grafika Google)


WESOŁYCH ŚWIĄT! / MERRY CHRISTMAS! :* :* :*

sobota, 19 grudnia 2015

Jagodowa uczta dla zmysłów - wosk Goose Creek Blueberry Cake Donut

Hej Kochani! Jak Wasze przygotowania do Świąt? Idą pełną parą? U mnie choinka już stoi, a zaraz po napisaniu tego postu, będę się zabierać za pieczenie pierniczków, czego już nie mogę się doczekać, ponieważ w każdym roku, to właśnie pierniki i lepienie uszek sprawiają mi zdecydowanie najwięcej frajdy :D.

Aby dodatkowo umilić sobie czas oczekiwania na ten najpiękniejszy dzień w roku, ostatnio kilkukrotnie sięgałam po wosk, który choć swoim zapachem nie przypomina stricte zapachu przedświątecznych wypieków, to jednak kojarzy się równie przyjemnie. Mowa o "smakowitym" wosku marki Goose Creek - Blueberry Cake Donut.



Już sama nazwa produktu, jego "smerfny" kolor oraz obrazek na opakowaniu, jasno sugerują, że mamy tu do czynienia z zapachem, mającym przywodzić na myśl pyszny, jagodowy wypiek i tak jest w rzeczywistości! Ale zanim przejdę do opisu zapachu, warto najpierw skupić się na samym sposobie "podania", zaproponowanym przez producenta. Inaczej, niż w przypadku Yankee Candle, tutaj cały wosk mamy umieszczony w plastikowym opakowaniu i podzielony na 6 równych części, które możemy odłamać, resztę ponownie chowając. Rozwiązanie to z jednej strony jest super, ponieważ nie musimy martwić się, że coś nam się przypadkiem ukruszy, wypadnie, czy rozleci, gdyż całość jest szczelnie zamknięta, choć z drugiej, wyjmując wosk należy się solidnie uwijać, gdyż pod wpływem ciepła dłoni, niemal natychmiastowo się topi, oblepiając je plastelinową warstwą, bardzo trudną do usunięcia. Tego problemu nie mamy w przypadku wosków YC, które z natury swojej są raczej kruche i suche.





Jeśli chodzi o zapach, jak na mój szczególnie wyczulony nos, jeden kawałek spokojnie wystarcza, aby cieszyć się intensywnym aromatem, rozprzestrzeniającym się niemal po całym mieszkaniu przez kilka godzin. Nie jest on jednak na tyle mocny i przeszywający, aby po kilkunastu minutach rozbolała od niego głowa, jak to już nie raz miało miejsce w przypadku innych wosków. Zapach jest bardzo przyjemny i naturalny, przez co odnosi się wrażenie, że w domu faktycznie akurat ktoś zabrał się za pieczenie jagodzianek :). Zauważyłam również, że w moim przypadku działa także na zmysł smaku, ponieważ ilekroć go odpalę, niemal z miejsca mam ochotę przekąsić sobie coś słodkiego, dlatego dziewczyny będące na diecie - uważajcie! ;)



Generalnie sądzę, że woski Goose Creek mogą śmiało konkurować z popularnymi Yankee Candle. Co prawda cena GC jest nieco wyższa, gdyż wynosi 22 zł, ale za to odpowiada wielkości wosku, który ma aż 59g.

Jestem ciekawa, czy znacie już woski tej marki, a jeśli tak, to jakie zapachy możecie mi polecić? Na okres zimowy wpadł mi w oko Holiday Embers z wizerunkiem rozpalonego kominka na opakowaniu i kto wie, czy się na niego nie skuszę - zobaczymy ;). 

Póki co lecę pichcić moje pierniki, życząc Wam udanego, przyjemnego weekendu :*.

piątek, 11 grudnia 2015

Beżowe botki na słupku od StukStuk.pl

Witajcie! Pomimo, że grudzień w pełni i pewnie niedługo większość z nas będzie przygotowywała się do obchodów Świąt Bożego Narodzenia, bezsprzecznie kojarzących się ze śniegiem, czy też lepieniem bałwana, to jednak póki co białego pyłu mamy tyle, co na lekarstwo. Z racji tego faktu, w mojej szafie wciąż króluje obuwie jesienne, gdyż zimowe, z mocno wyścielanym, puchatym środkiem, nadal czeka na możliwość założenia.

Jako, że przy wyborze butów zawsze staram się kierować perfekcją wykonania, jak i wygodą noszenia, tym razem postawiłam na botki, które sklep StukStuk.pl postanowił mi przesłać w ramach naszej współpracy i które nie tylko pięknie wyglądają, ale też doskonale nadadzą do noszenia, zarówno podczas ostatnich podrygów jesieni, którą wciąż mamy za oknem, jak i wiosną.

Przez to, że uwielbiam chodzić w butach na obcasie (mimo, że aktualnie nie jest to wskazane przy moich problemach ze stawem kolanowym), również i tym razem nie mogłam się oprzeć i zdecydowałam właśnie na tego typu wariant, który prezentuje się następująco:



Wybrane przeze mnie botki >>>KLIK<<< wykonane są z eko zamszu, w kolorze ciemnego beżu, z brązowymi wstawkami nad kostką i gumową podeszwą. W praktyce prezentują się dość elegancko, ale zarazem lekko, przez co pasują do wielu moich ubrań w stylu semi casual. Obcas może wydawać się dość wysoki, ponieważ mierzy 8.5 cm, jednakże delikatna platforma z przodu wynosząca 1,5 cm, automatycznie go skraca, przez co nawet po kilkugodzinnym spacerze w tych butach, moje nogi nie odczuwają znacznego przemęczenia.



Buty wiązane są z przodu, dlatego w ich przypadku szerokość cholewki nie będzie miała żadnego znaczenia, ponieważ dopasuje się zarówno do szczuplejszej, jak i szerszej nogi, co jest świetnym rozwiązaniem dla takiego "szczupłonożnego" człowieka jak ja, który pod tym kątem ma nie lada problem z odpowiednim dopasowaniem obuwia.



Jeśli chodzi o wnętrze butów, w środku nie znajdziemy futerka, ani innego ocieplacza, który byłby w stanie ogrzać nasze stopy, a jedynie przyjemny w dotyku materiał, dlatego jeśli zechcemy je nosić np. w obecne dni, kiedy na dworze jest już dość zimno, ale jeszcze nie na tyle, by zakładać zimowe buty, warto zainwestować w porządne, ocieplane wkładki (ja zakupiłam sobie polarowe i sprawdzają się idealnie). Jednak taka delikatna wyściółka ma też swoje plusy, ponieważ dzięki temu buty możemy nosić również w cieplejsze, wiosenne dni, nie ryzykując tym samym przegrzania stóp.



Podobnie, jak poprzednim razem, tak i tym, udało mi się idealnie trafić z rozmiarem! Buty nie są ani za duże, ani za małe i nawet po włożeniu polarowej wkładki nie cisną mnie w palce. Przy wyborze rozmiaru, kluczową kwestią jest odpowiednie wymierzenie długości wkładki i jeśli zrobicie to poprawnie (instrukcja "krok po kroku" znajduje się na stronie), wtedy nie powinnyście mieć problemu z doborem odpowiedniego rozmiaru. U mnie, choć zazwyczaj noszę rozmiar 37 wyszło, że powinnam zamówić 38 i był to strzał w dziesiątkę! :)

Decydując się na dane obuwie, za każdym razem w znacznej mierze skupiam się na precyzji jego wykonania, dlatego po dłuższym przypatrzeniu się, mogę śmiało powiedzieć, że podobnie, jak poprzednim, tak i tym razem się nie zawiodłam. Buty wykonane są REWELACYJNIE, z solidnym przywiązaniem uwagi do szczegółów. Nigdzie nie odstają żadne nitki, nic nie jest zrobione krzywo lub niechlujnie, z resztą zobaczcie same:




Wyraźnie widać, że podczas ich powstawania, musiano włożyć dużo serca, aby każdy detal był w pełni dopracowany, co kolejno przekłada się na zadowolenie wymagającego klienta, jakim jestem chociażby ja :).



Aktualnie buty te możecie dostać w atrakcyjnej cenie wynoszącej 113 zł i moim zdaniem jest to cena bardzo atrakcyjna, jak na jakość, którą otrzymujemy.

Dajcie mi znać, co myślicie o moim nowym nabytku, a za jakiś czas postaram się przygotować stylizację z ich wykorzystaniem, abyście mogły zobaczyć jak ślicznie prezentują się na nogach ;).

sobota, 5 grudnia 2015

Catrice Defining Blush - 090 Mandy-rine i 020 Rose Royce

Cześć Dziewczyny! Ostatnio mam trochę kłopotów ze zdrowiem, dlatego też nie przygotowałam żadnych postów do przodu i nadaję do Was w czasie obecnym. Tak sobie pomyślałam, że po tym jak niedawno porównywałam dla Was róże marki Sleek, teraz przedstawię inne, choć myślę, że równie popularne, a przede wszystkim tanie i dobre jakościowo róże marki Catrice.

Z różami tymi spotkałam się podczas promocji w Naturze już kilka miesięcy temu. W praktyce okazały się być na prawdę przyjemnymi produktami, dlatego uznałam, że warto o nich wspomnieć i bliżej Wam je przedstawić.

Oba egzemplarze, które posiadam mieszczą się w plastikowym, bardzo schludnym, choć niestety podatnym na zarysowania opakowaniu, zamykanym na klik. Szata graficzna jest prosta, przejrzysta, nie mam jej nic do zarzucenia. Minimalizm przede wszystkim!




Kolory na jakie się zdecydowałam to Mandy-rine, czyli delikatny pomarańcz i Rose Royce, czyli lekko przydymiony, brudny róż.

Mandy-rine w moim odczuciu jest mocno zbliżony kolorystycznie do mojego ulubieńca Sleek Life's A Peach i równie podobnie wychodzi na licu. Pomimo, że pigmentacja jest dobra, nie musimy się obawiać, że nałożymy go za dużo. Oczywiście intensywność koloru jak najbardziej można budować, ale żeby wyglądać jak matrioszka, trzeba by go nałożyć na prawdę solidną ręką. Pomimo dość intensywnego odcienia w opakowaniu, na twarzy wychodzi bardzo naturalnie, dlatego też będzie pasował nie tylko brunetkom i szatynkom, ale także rudowłosym dziewczynom i blondynkom o ciepłym kolorycie cery.




Rose Royce jest już jednak bardziej podstępny, niż powyższy kolega. W opakowaniu wydaje się być spokojniejszy, natomiast podczas aplikacji trzeba na niego uważać, ponieważ zbyt mocne przyłożenie pędzla może skutkować nabraniem zbyt dużej ilości produktu i jeśli nie strzepniemy nadmiaru, tylko przeniesiemy do od razu na twarz, to plamy na policzkach a'la klaun, będziemy mieć niemal gwarantowane, także o tym trzeba pamiętać przede wszystkim.




Jeśli chodzi o właściwości, to oba róże poza kolorem i intensywnością, nie różnią się praktycznie wcale. Choć w opakowaniu wyglądają na całkowite maty, na twarzy, jak też i po naniesieniu na palec, wyraźnie widać, że są delikatnie satynowe, pomimo, że nie sposób dostrzec w nich jakichkolwiek drobinek.



Rozcierają się fantastycznie, nie tworzą plam (chyba, że nałożymy je w zdecydowanie zbyt dużej ilości) i pięknie trwają na twarzy w niezmienionym stanie ok. 3/4 dnia, aczkolwiek pod wieczór zauważyłam, że tracą nieco na intensywności, choć wtedy zawsze możemy je dołożyć.

Niestety oba róże nie pachną ładnie. Zamiast tego posiadają dość specyficzny, chemiczny, pudrowy smrodek, aczkolwiek wyczuwalny tylko po przytknięciu nosa do opakowania, co wiem, że mimo wszystko dla kosmetycznych estetek może okazać się minusem. Jednak myślę, że za cenę 15 zł za sztukę nie ma co wybrzydzać, bo to przecież nie Chanel (o różu Chanel pisałam TU).

Generalnie z obu kosmetyków jestem zadowolona i sięgam po nie dość często (choć ostatnio trochę rzadziej, ponieważ na okrągło używam sleekowych paletek - Lace i Pink Lemonade, o których wspominałam TU). Myślę jednak, że jak na tak niską cenę, jakość jest na bardzo przyzwoitym poziomie, dlatego też śmiało mogę Wam je polecić :).

Przyjemnego weekendu Kochane! Też już czujecie zbliżające się wielkimi krokami Święta? :D

poniedziałek, 30 listopada 2015

"Kochany Święty Mikołaju..." - moja mikołajkowo-świąteczna wishlista

Hej! Lada moment, w pełni rozpoczniemy okres przedświąteczny. Jak zwykle co roku, większość z nas z pewnością zetknie się (nawet jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio na pewno) ze świąteczną gorączką zakupową, pełnymi sklepami, galeriami handlowymi oraz ludźmi mknącymi w pośpiechu za swoimi sprawami.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na ten czas nie przygotowała swojej prywatnej listy rzeczy, które sprawiłyby mi ogromną przyjemność i wywołały niemały uśmiech na mojej buźce :). W tym roku moja wishlista prezentuje się dość skromnie i o dziwo próżno szukać na niej kosmetyków, czy ubrań, gdyż na razie pod tym względem, moje "chciejstwo" zostało całkowicie zaspokojone. Co do kosmetyków to powiem Wam, że zawzięłam się mocno i postanowiłam nie kupować nic, poza rzeczami stanowiącymi dla mnie absolutną konieczność i wreszcie sukcesywnie zacząć zużywać zapasy, które przybrały już zbyt pokaźne rozmiary i zagracają większość mojej przestrzeni :). Trzymajcie za mnie kciuki, by skutecznie udało mi się zrealizować to postanowienie, a tymczasem looknijcie niżej, co w tym roku przyprawiłoby mnie o szybsze bicie serca. Kolejność jak zawsze przypadkowa.

1. LAKIERY HYBRYDOWE MARKI SEMILAC/INDIGO + PYŁEK EFEKT SYRENKI

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.allegro.pl)

Lakierów hybrydowych mam póki co sztuk 6, ale wciąż mi mało :). Na razie jednak nie mam sprecyzowanych konkretnych kolorów, jakie chciałabym otrzymać, ale myślę, że niedługo zrobię konkretny rekonesans w tym temacie, żeby Mikołaj dokładnie wiedział w które najlepiej celować, aby idealnie wpasować się w mój gust. Jeśli z kolei chodzi o efekt syrenki, to tego oryginalnego, dającego tak piękny i unikatowy rezultat, jaki mogłam nie raz zaobserwować na Waszych blogach, szukałam jakiś czas temu w Internecie, ale z moich obserwacji wynika, że jest on praktycznie nieosiągalny, bo poza stroną Indigo, nigdzie indziej nie udało mi się go znaleźć :(.

Spytacie pewnie, dlaczego zatem nie zamówię go wprost ze strony producenta? I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, bo tak, jak sam pyłek kosztuje ledwie 7 zł, tak koszt przesyłki z tego co się orientowałam, wynosi bagatela 15 zł, przez co natychmiast odezwał się mój wewnętrzny wąż w kieszeni, każąc popukać w czoło i zastanowić, czy warto na samą przesyłkę wydawać dwukrotnie tyle, ile kosztuje sam pyłek. Moim zdaniem nie warto, ale jeśli ktoś mi go sprezentuje to na pewno bardzo się ucieszę, niemniej sama nie kupię, bo zwyczajnie szkoda mi za taki gadżet przepłacać :P.


2) BILET NA KONCERT EDYTY GÓRNIAK W KRAKOWIE + PŁYTA (JEŚLI ZDĄŻY UKAZAĆ SIĘ PRZED ŚWIĘTAMI)


(zdjęcie zaczerpnięte ze strony: www.gwiazdosfera.pl)

Stali czytelnicy mojego bloga z pewnością wiedzą, że Edytę Górniak odkąd sięgam pamięcią, szczerze podziwiam za jej niesamowity talent, charyzmę i osobowość sceniczną, idącą w parze z ponadprzeciętną urodą oraz przedsiębiorczością. Zarówno jej muzyka, jak i teksty piosenek, w 100% trafiają do mnie, jako odbiorcy, dlatego też kiedy tylko padła informacja, że wyrusza w tym roku w pierwszą od 16 lat trasę koncertową wiedziałam, że koniecznie muszę się na niej pojawić. Udało mi się to dwukrotnie, zarówno w Kielcach, jak i Wrocławiu (pisałam o tym TUTAJ), ale jako że 2 miesiące temu trasa została poszerzona o dodatkowe miasto, czyli Kraków, znajdujące się ledwie parędziesiąt kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, bardzo chętnie wybrałabym się po raz trzeci i mam nadzieję, że mi się to uda, gdyż usłyszeć potęgę jej głosu na żywo, to po prostu coś nie do opisania...

Drugą sprawą jest płyta, która z tego co mi wiadomo jest już na etapie kończenia prac, choć nikt tak na prawdę nie wie, kiedy ukaże się na rynku, gdyż Edyta wielokrotnie wspominała, że chce, aby była to niespodzianka dla fanów. Ależ byłoby zaskoczenie, gdyby tak krążek zdążył ukazać się przed Świętami! :D


3) HAPPY PLANNER BY MADAMA

Mój absolutny must have tego roku! Jako, że jestem osobą lubiącą mieć dobrze zaplanowany każdy dzień, jestem pewna, że planner skutecznie posłużyłby mi do jak najbardziej efektywnego wykorzystywania wolnego czasu, który ostatnio bywa przeze mnie mocno naruszany, z uwagi na tendencję którą ostatnio u siebie dostrzegłam czyli, że zbyt wiele uwagi przywiązuję do spraw błahych, te ważniejsze niestety mimowolnie pomijając. Czas najwyższy to zmienić i ponownie stać się lepiej zorganizowaną!

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.pinterest.com)


4) KSIĄŻKI

Temat rzeka. Książek u mnie nigdy dość, bo uważam, że jeśli ktoś dobrze mnie zna, doskonale wie, że choć uwielbiam zarówno przeróżne powieści romantyczne, czy obyczajowe np. Nicholasa Sparksa, albo Elizabeth Haran, to tak samo potrafią wciągnąć mnie również historie oparte na faktach, np. kobiet, żyjących w krajach arabskich oraz Indiach, gdyż wiele z nich jest tak fascynująca, że trudno pozostać obojętnym. Generalnie tematyka po jaką sięgam jest bardzo szeroka i ciężko zamknąć ją w ścisłych ramach. Konsekwentnie jednak pomijam fantastykę (w tym sci-fi), horror i kryminał, gdyż te rodzaje literatury zwyczajnie do mnie nie przemawiają.

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.zakiraluna.pinger.pl)


5) PĘDZLE ZOEVA ROSE GOLDEN VOL. II (WERSJA DO OCZU)

Tutaj komentarz jest w zasadzie zbędny :). Chętnie przygarnęłabym poniższy zestaw pędzli, aby mieć po prostu większy wybór i zarazem ułatwioną pracę, jeśli chodzi o wykonywanie makijaży. A dlaczego akurat ten? Bo jest porządnie wykonany, starczy na lata, a do tego zjawiskowo się prezentuje :).

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.zoeva-shop.de)


Dajcie mi koniecznie znać w komentarzach, jakie są Wasze typy jeśli chodzi o prezenty na Mikołajki i Święta. Co najbardziej chciałybyście otrzymać i co sprawiłoby Wam największą radość :). Oczywiście pomijam takie priorytety, jak zdrowie, czy szczęście swoje i najbliższych, bo to chyba dla każdego z nas oczywista oczywistość :). Udanego dnia Robaczki!

czwartek, 26 listopada 2015

Lakier hybrydowy Semilac - 032 Biscuit. Nie do końca taki ideał, jak go malują.

Witajcie! Jak już wiecie z moich poprzednich postów, całkiem niedawno rozpoczęłam swoją przygodę z lakierami hybrydowymi. Niedawno też otrzymałam w ramach współpracy paczkę od marki Diamond Cosmetics z 4 wybranymi przeze mnie kolorami lakierów marki Semilac, podkładką oraz specjalnym topem, którego po utwardzeniu lampą nie trzeba już przemywać cleanerem, gdyż nie pozostawia na sobie lepkiej warstwy dyspersyjnej. Całkiem fajna rzecz, a przy okazji przydatna, jednak o tym napiszę może innym razem.

Dziś natomiast chciałam pokazać Wam, jakie kolorki do mnie przywędrowały i który z nich, jako pierwszy wylądował na moich paznokciach. Ciekawe jesteście moich wrażeń? :)




Jako pierwszy postanowiłam wypróbować lakier, który pośród naszej blogowej społeczności zyskał już miano kultowego i określany jest przede wszystkim, jako lakier ślubny z uwagi na swój piękny, elegancki kolor.

Jest to odcień Biscuit. Faktycznie, w ostatecznym rozrachunku prezentuje się niesamowicie, pasując do każdej okazji, bardziej lub mniej formalnej, jak np. szkoły, pracy, na ślub, wesele, komunię, randkę itp. Jego kolor określiłabym jako biszkoptowy, z minimalnym dodatkiem różu. Jest szalenie uniwersalny, zmysłowy i wygląda wprost bajecznie zarówno na bledszych, jak i lekko opalonych dłoniach. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że przy moich białych końcówkach paznokci, do pełnego krycia potrzebowałam aż 3 cienkich warstw. Niby to nic takiego, gdyż niejeden jasny kolor potrzebuje 3, a czasem nawet i więcej warstw, aby w pełni pokryć płytkę, jednak przez to, że doszła mi właśnie ta kolejna warstwa, sam mani wykonywałam dość długo, bo ok. 2,5 h, wraz z przygotowaniem płytki. Pamiętajcie jednak, że było to dopiero moje drugie podejście do Semilaców i że wciąż jestem na etapie wprawiania się :).



Wracając jednak do lakieru. Nie lubię długo cackać się z wykonywaniem manicure, ponieważ zmuszona jestem zmieniać hybrydy co tydzień, gdyż moje paznokcie rosną w tak zastraszającym tempie, że po tygodniu mam odrost, jaki niektórym udaje się wyhodować dopiero po 2, albo i 3 tygodniach noszenia i zwyczajnie mnie on wkurza. Przez to, że do pełnego krycia w przypadku tego konkretnego koloru potrzebuję 3 warstw, cały proces zostaje wydłużony o paręnaście minut na każdą dłoń, przez co trochę zniechęciłam się do tego odcienia mimo, że sam w sobie jest na prawdę piękny i pod względem jakości nie można mu nic zarzucić.






Czy go polecam? Hmm... jeśli nie macie konieczności częstego zmieniania Waszego manicure lub nie denerwuje Was nakładanie 3 warstw samego lakieru i tym samym wydłużenie czasu, jaki zmuszone jesteście na to poświęcić, to jak najbardziej. Trwałość jest wspaniała przez cały okres noszenia, kolor też wygląda szałowo, a jeśli jeszcze przy okazji macie jakąś ważniejszą uroczystość przed sobą, to już całkiem nie ma się co zastanawiać. Jeśli chodzi o mnie, na pewno będę go używała, jednak nie tak często, jak inne kolorki, które kryją po 1 lub 2 warstwach, bo po prostu sam proces schodzi mi wtedy szybciej, a że jestem człowiekiem o krótkiej cierpliwości, to nie lubię poświęcać tak dużo czasu, na tego typu dość prozaiczne czynności, kiedy w międzyczasie mogłabym zrobić coś bardziej efektywnego ;).

Biszkopcika dostać możecie na stronie Diamond Cosmetics w cenie 29 zł za 7 ml. Napiszcie mi proszę, jakie inne kolory poza tymi co wybrałam możecie mi polecić i które z nich kryją po max. 2 warstwach. Buziaki :)

wtorek, 24 listopada 2015

Kosmetyki, które pamiętam z czasów dzieciństwa i lat nastoletnich, czyli powrót do szalonych lat 90!

Cześć! Całkiem niedawno polecałam Wam na swoim Facebooku (kto jeszcze nie lubi, klikać prędko!), filmik Karoliny z kanału Stylizacjetv, w którym to postanowiła cofnąć się na chwilę do lat 90, aby przybliżyć nam ówcześnie panującą modę w makijażu i fryzurach. Tak bardzo mnie ten filmik zainspirował (a przy tym rozczulił i wprawił w nostalgię), że sama postanowiłam wejść w podobne klimaty i przypomnieć sobie, a także i Wam, jak było w czasach, kiedy o takim wyborze kosmetyków, jaki mamy dziś, mogliśmy jedynie marzyć.

Jako, że urodziłam się w roku 1987 i okres mojego dzieciństwa oraz lat nastoletnich przypadł właśnie na lata 90, mając sporo starszą siostrę i oczywiście mamę, dużo zapamiętałam z trendów kosmetycznych, jakie w tamtym okresie były na absolutnym topie, dlatego dziś zapraszam Was na taką retrosentymentalną podróż w kolorowe lata 90 :).


SZAMPONY


Z moich najwcześniejszych lat dziecięcych doskonale pamiętam szampon Bambi z narysowaną kaczuchą, polskiej marki Pollena. To właśnie nim myło się włosy najmłodszym członkom rodziny. Nikt wtedy nie analizował składu, nie skupiał się na obecności SLS czy SLES, bo wtedy był to bodajże jedyny, dostępny szampon kierowany typowo do dzieci.


Kiedy już trochę podrosłam i miałam jakieś 9-10 lat pamiętam, że mama zaczęła myć mi włosy szamponem, jakiego używali rodzice. A był to najzwyklejszy na świecie szampon Familijny, do wszystkich rodzajów włosów i do stosowania zarówno przez kobiety, mężczyzn, czy dzieci również. Po prostu dla każdego. W tamtym okresie, stał chyba w każdym polskim domu! Później weszła jeszcze wersja pokrzywowa, którą pamiętam do dziś, bo zapach strasznie mi się podobał i nawet po tylu latach, wciąż budzi przyjemne wspomnienia :).


Już całkiem później, gdzieś w okolicach mojej późniejszej podstawówki, wszedł z rynku zachodniego szampon Johnson's Baby z formułą No More Tears, która z założenia była czymś "wow", bo szampon miał nie szczypać w oczy i chyba nie było dziecka, które by tego każdorazowo nie sprawdzało podczas kąpieli. Jak się możecie domyślać, szczypał okropnie :P.


Pamiętam, że jeszcze były dostępne szampony Elseve, ale one akurat nie wiedzieć czemu, najmniej zapadły mi w pamięć.


PIELĘGNACJA TWARZY


Tutaj niestety szału nie było. Do mycia twarzy używało się po prostu zwykłego mydła (Fa, Lux, Palmolive), kończąc na wklepaniu kremu Nivea w metalowym, niebieskim opakowaniu. Ciekawa jestem, czy jeszcze ktoś pamięta piosenkę reklamującą mydło Fa, śpiewaną przez Marka Kondrada? "Szaba da, szaba da, Ty i ja, uuuu mydełko Fa". Hehe to były czasy! :D


Kiedy już byłam nieco starsza i chodziłam do którejś z ostatnich klas podstawówki pamiętam, że wówczas był już dostępny pierwszy tonik antybakteryjny, pod zagraniczną nazwą Clearasil i miał cudowny, niebieski kolor. Kiedy mama mi go kupiła skakałam pod niebiosa, bo chociaż nie miałam problemów z pryszczami, to marzyłam, żeby moja buzia wyglądała tak idealnie, jak u modelek z reklam. Jak już pewnie wiecie - tonik nie zdziałał cudów, na które wtedy tak bardzo liczyłam :).



PERFUMY


Oooj tak, tutaj zapamiętałam sporo zapachów, zarówno tych używanych przez moją mamę, siostrę, czy babcię, jak i tych, których używał mój tata :).

Miałam może z 5-6 lat, kiedy marzyłam by pachnieć, jak moja starsza siostra, która miała już wtedy prawdziwie dorosłe perfumy, czyli dezodoranty Impulse. Matko kochana, do dzisiaj pamiętam kilka z nich, a szczególnie zapach tych w czerwonym opakowaniu z uwodzicielską Panią, które wtedy dla mnie - przedszkolaka - były takie wspaniałe i zarazem niedostępne. Uwielbiałam psikać się nimi po kryjomu i udawać dorosłą, kiedy rodzice i siostra nie widzieli :D. Kiedy byłam już nieco starsza i chodziłam do podstawówki, doczekałam się własnych Impulse, które wyszły jako edycja limitowana, sygnowana przez ówcześnie najbardziej rozpoznawalny girlsband, czyli Spice Girls! Pamiętam również dezodoranty, kierowane typowo do nastolatek, o nazwie Rap Dance z czaderskimi czapeczkami zamiast standardowych zatyczek, które chciał mieć każdy, aby być "jazzy" i "cool" oraz Exclamation z wykrzyknikiem, które z kolei były już dość drogie, przez co mało kto mógł sobie na nie pozwolić.






Z okresu przedszkola równie doskonale pamiętam zapach mojej mamy, która posiadała luksusowe wówczas perfumy Gabrieli Sabatini, mieszczące się w jakimś ciemnym opakowaniu (fioletowym, czarnym?). Uwielbiałam momenty, kiedy siadając jej na kolanach, wdychałam ten zapach z jej bluzki. Niezapomniane chwile, jednoznacznie kojarzące się z czasami bezpiecznego dzieciństwa.

Moja babcia z kolei lubiła używać perfum Być Może, które podobno były inspirowane światowymi zapachami. Były one bardzo intensywne i tak trwałe, że nawet po wypraniu zdarzało się, że odzież wciąż nimi pachniała. Dziś nadal są do dostania za kilka zł w niektórych kioskach.


Natomiast mój tata miał kilka flakoników perfum, z których zapamiętałam najbardziej Old Spice, Hattrick i Makler. Do tej pory umiem zaśpiewać fragment piosenki reklamującej Hattricka - "ten zapach za mą chodzi, nie mogę się uwooolniiić... Hattrick, Hattrick! Hattrick, Hattrick!" :D.





KOSMETYKI KOLOROWE


W mojej wczesnej młodości dostęp do nich był bardzo ograniczony, bo pamiętajmy, że były to czasy jeszcze przed erą Rossmannów i innych drogerii, a kosmetyki kupowało się najczęściej w kiosku Ruchu lub dostawało w paczce od rodziny z zagranicy, albo już nieco później - kupowało jako dodatki do gazet.

Praktycznie wszystkie dostępne podkłady były sporo za ciemne, dlatego prawie każda z dziewczyn chodziła z pomarańczową twarzą i o dziwo, nikt nikogo nie wyśmiewał z tego powodu, co jest nie do pomyślenia w czasach obecnych, gdzie "idealny" wizerunek jest wyznacznikiem "fajności". Ja podkładu zaczęłam używać późno, bo dopiero w gimnazjum, wcześniej podbierając jedynie puder mojej mamie. Puder oczywiście marki Constance Carrol, który znajdował się w chyba każdej damskiej torebce.


Korektor, jakiego używało się na wypryski był bodajże jeden i pamiętam, że był w sztyfcie oraz miał zielony kolor, ale marki już sobie raczej nie przypomnę. Nie muszę dodawać, że nic nie zakrywał, a czerwone krostki przebijały spod niego tak, że lepiej już było sobie darować jego nakładanie, choć legenda głosi, że niby potrafił łagodzić stany zapalne skóry, jeśli ktoś akurat takowe posiadał.

Jeśli chodzi o makijaż oczu to będąc nastolatką, cieni używało się wyłącznie na ważniejsze okazje, a królowały przede wszystkim odcienie niebieskiego i szarości (wszystkie rzecz jasna perłowe, bo innych wtedy nie było). Nikt nie słyszał o żadnym blendowaniu, a makijaż kończył się przeważnie na nałożeniu jednego koloru na cała powiekę ruchomą i to tyle. Nikt nie malował dolnej powieki, ani nie bawił się w żadne rozświetlanie, czy przyciemnianie kącików. Kto miał taką paletkę, jak ta poniżej śmiało mógł się czuć wybrańcem losu, ponieważ tego rodzaju dobra były dostępne jedynie za granicą i jeśli ktoś nie miał tam rodziny lub chociaż kogoś, kto mógłby taką paletę wysłać, to po prostu używał cieni typu mono, o ile akurat były dostępne rzecz jasna w kioskach. Moja siostra do dziś wspomina, jak mając 4-5 lat, rozwaliłam jej jedną taką paletkę (którą bardzo dbała i ją sobie szanowała), bo kolorowe pyłki tak mi się spodobały, że postanowiłam je pomieszać, przez co później do niczego się nie nadawała :P. Tak samo, nie mieliśmy wówczas pędzli do makijażu, więc wszystkie cienie nakładało się albo palcem, albo pacynkami, o ile były dołączone.


Z tamtego czasu pamiętam jeszcze pomadki Bell w brązowym opakowaniu, których używały najczęściej nasze mamy i babcie, a my miałyśmy wówczas najzwyklejsze pomadki ochronne Bebe za kilka zł, a już nieco później pierwsze pomadki Nivea, które dawały różowy, perłowy poblask i każda dziewczyna marzyła, by taką mieć. Były również dostępne błyszczyki Bell w mini metalowym słoiczku i pamiętam, że kiedy mama mi taki kupiła, czułam się ważna, bo oto miałam na własność pierwszy kosmetyk "dorosłej" marki, a nie duperele dla dziewczyn w moim wieku (niestety nie udało mi się nigdzie odnaleźć grafiki:(). Dostępne były także "błyszczyki" w kulce, które dawały efekt mokrych ust. Były na bazie jakichś olejków, kosztowały grosze i były prawdziwym hitem tamtych lat :).





CO JESZCZE PAMIĘTAM?


Już pomijając konkretną kategoryzację produktów, doskonale pamiętam trójkolorowe pasty do zębów (możliwe, że były to Aquafresh, chociaż wtedy mogły się inaczej nazywać) i bardzo trudno dostępne pasty dla dzieci z Kaczorem Donaldem i Myszką Mickey, dostępne w Pewexach. W latach 90 bardzo modne były kolorowe mascary do włosów. Kilka moich koleżanek takie miało, ale nie można było przychodzić w nich do szkoły na lekcje, a jak już, to jedynie na dyskotekę, choć mnie wtedy nie podobały się takie kolorowe włosy, dlatego sama nie używałam tego rodzaju produktów. Tuszu do rzęs zaczęłam używać dopiero w gimnazjum, dlatego kompletnie uleciało mi z pamięci, co było wcześniej dostępne. Na pewno mascara Pierre Rene, którą miała moja mama, podobnie jak czarną kredkę tej samej marki, którą później jej podbierałam i malowałam sobie linię wodną oka, oczywiście bez tuszowania rzęs (wiem, dziś to niemal zbrodnia, ale wtedy wydawało się super).

Już całkiem później, pod sam koniec lat 90, zaczęły wchodzić katalogi Avon i Oriflame i zaczął się prawdziwy boom na kosmetyki. Do dziś z sentymentem wspominam, jak kulki brązujące z Avonu były wyznacznikiem luksusu (kosztowały krocie), jak teraz co najmniej posiadanie w swoich zasobach kosmetyków Diora lub Armaniego.

Mój pierwszy fluid zakupiłam już po wejściu Rossmannów i był to podkład Lovely Make Up Brillance w kolorze morelowym. Wtedy go uwielbiałam, ale kiedy parę miesięcy temu do niego wróciłam (wciąż jest dostępny!), kompletnie nie przypadł mi do gustu, że już o kolorze nie wspomnę. Na tym przykładzie widać, jak staliśmy się na przestrzeni lat wymagający i jak to wszystko poszło w międzyczasie do przodu, stawiając milowe kroki.


Z ogromnym sentymentem wspominam czasy mojego dzieciństwa i czasów nastoletnich, bo chociaż nikt nie miał wtedy za bardzo kasy na szaleństwa, a w sklepach prawie nie było wyboru, to jednak potrafiliśmy być na prawdę szczęśliwi. Kosmetyków używało się zazwyczaj po mamie, czy siostrze, czasem tylko kupując coś swojego, kiedy akurat było dostępne i nikt nie czuł się przez to gorszy. Podobnie większość osób mająca rodzeństwo w podobnym wieku, często nosiła po sobie te same ubrania i nikt z nikogo nie szydził, bo tak robili niemal wszyscy. Mieliśmy proste zabawki, prawdziwych przyjaciół, brak telefonów i jak się dziś na to spojrzy z boku... po prostu radosne życie!

Jestem ogromnie ciekawa, co Wy zapamiętaliście z lat 90 i co moi młodsi czytelnicy uważają na ten temat. Napiszcie mi proszę, czy Waszym zdaniem było lepiej wtedy, czy teraz i czy sami urodziliście się w latach 90, czy może Wasze dzieciństwo i lata nastoletnie przypadły na czasy późniejsze. Z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i przemyślenia :))).

Ps. Wszystkie zdjęcia na potrzeby dzisiejszego postu zaczerpnięte zostały z grafiki Google.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...