czwartek, 29 stycznia 2015

Satynowo - holograficzny manicure / lakiery od Flormar

Hej, hej moi Drodzy! Dzisiaj szybciutka notka z racji tego, że wczoraj przeżywałam ciężkie chwile związane ze złapaną jelitówką, która całkowicie mnie rozłożyła :(. Dziś już jest nieco lepiej, ale wciąż jestem na diecie, do tego mocno osłabiona, zatem pokażę Wam tylko swój niedawny manicure, pokrótce opiszę i zmykam dalej odpoczywać :).

Oba lakiery udało mi się zdobyć ponad tydzień temu, w promocji na wyspie Flormar w SCC w Katowicach. Przy zakupie jednego produktu, na drugi - tańszy, obowiązywała zniżka - 70% z której oczywiście nie mogłam nie skorzystać :D.



Uważam, że oba lakiery są dość niespotykane, a do tego fantastycznie kryją przy 2 warstwach (co zwłaszcza jeśli chodzi o jasne kolory jest rzadkością), które widzicie poniżej na zdjęciach. Tym razem nie dawałam żadnego top coatu, gdyż chciałam zobaczyć jak będą się prezentowały solo, a do tego obawiałam się, że w przypadku satynowego lakieru, top zepsuje tylko efekt.



Konsystencja obu lakierów jest średnio gęsta, idealnie rozprowadzająca się na paznokciach pędzelkiem standardowej wielkości. Lakier holograficzny o numerze 392 Holographic Silver jest kompletnie innym rodzajem holosia, niż lakier marki Gosh, który pokazywałam TUTAJ. Przede wszystkim flormarowski holograf jest znacznie bardziej błyszczący i mocno drobinkowy, przez co nie najlepiej schodzi z paznokci podczas zmywania, jednak nie jest to na tyle uciążliwe, jak przy zmywaniu standardowego brokatu. Efekt holograficzny jest tu mocniejszy i zdecydowanie ładniejszy, niż w przypadku Gosha, bo rozproszony i widoczny na pierwszy rzut oka, a nie tylko w określonym świetle.



Satynowy lakier o numerku SS 11 Linen jest pierwszym tego typu w mojej małej kolekcji. Półmatowe wykończenie z bardzo subtelnym, prawie niewidocznym błyskiem daje efekt... no właśnie... po prostu satyny :). Jest kobiecy, elegancki i mimo krótkiego czasu posiadania zdążył zebrać kilka komplementów, ponieważ miałam ten manicure na sobie podczas obchodów 90-tych urodzin mojego dziadka, na które zjechała się spora część rodziny. Moim zdaniem będzie pasował na wszystkie małe i większe okazje okazje, a przez to, że nie jest typowym matem i nie ma płaskiego wykończenia, prezentuje się na prawdę przepięknie!



Cały manicure utrzymał się nienagannie na łapkach przez 3 dni, po czym zmuszona byłam go zmyć, gdyż uderzając się ręką w drzwi sprawiłam, że lakier na palcu serdecznym odprysł i nie wyglądał już estetycznie, stąd postanowiłam zmyć całość chociaż myślę, że gdyby nie ten wypadek wytrzymałby jeszcze z dzień, może dwa...







Za oba lakiery po zniżce zapłaciłam 15 zł, co uważam w stosunku do efektu i ogólnej jakości jest ceną baaardzo satysfakcjonującą i zastanawiam się teraz, czy aby nie wrócić po kolejne sztuki, zwłaszcza z satynowej kolekcji :)

Jestem ciekawa czy znacie lakiery Flormar, a jeśli tak, to czy jesteście zadowolona?

Jednocześnie chciałam Was zaprosić na małą wyprzedaż swoich kosmetyków na Facebooku, z których część jest całkowicie nowa i nieużywana. Ceny starałam się dać atrakcyjne, aby znalazły się osoby, którym rzeczy te jeszcze posłużą :) Aby przenieść się na stronę wystarczy kliknąć tu i nie trzeba mieć przy tym założonego konta ---> KLIK KLIK KLIK. Jeśli któryś kosmetyk Was zainteresuje, piszcie na maila lub na fejsie w komentarzu, albo wiadomości prywatnej. Zapraszam :)

sobota, 24 stycznia 2015

Chanel Joues Contraste Powder Blush - 55 In Love

Cześć! Wiem, że ta recenzja była mocno wyczekiwana, dlatego też dziś postaram się w jak najszerszy sposób opowiedzieć Wam o moich wrażeniach odnośnie stosowania najlepszego (i zarazem najdroższego) różu w mojej wielobarwnej kolekcji.

Róże uwielbiam głównie ze względu na fakt, że jako jedyny kosmetyk poza szminką, potrafią kilkoma pociągnięciami zmienić cały makijaż, nadając mu indywidualnego charakteru. Możemy wybierać pośród całej palety przeróżnych odcieni, oferowanych przez chyba wszystkie marki, posiadające w swojej ofercie kolorówkę, różowych - dających głównie dziewczęcy efekt, brzoskwiniowych - podkreślających przede wszystkim ciepły typ urody, albo nawet czerwonych - imitujących naturalny rumieniec. Mnogość wyboru odcieni i wykończeń sprawia, że codziennie możemy wyglądać inaczej i tylko od nas zależy na jaki wariant w danym dniu postawimy - romantyczny, a może charakterny?

Do tej pory moim niekwestionowanym faworytem w kwestii róży był Sleek Life's A Peach, który przepięknie podkreśla mój typ urody, idealnie z nim współgrając, a do tego utrzymując się niemal cały dzień w niezmienionym stanie. Wspominałam o nim w TYM POŚCIE i swoją drogą nie wiem, dlaczego nie doczekał się osobnej recenzji, ale o tym kiedy indziej.

Dzisiaj natomiast będzie parę słów o konkurencie mojego ukochanego sleekowego przyjaciela, który okazał się być również niemalże ideałem w swojej dziedzinie i bezsprzecznie stanął na pierwszym miejscu podium ex aequo z Life's A Peach :).

Cudo to zostało opakowane w błyszczący kartonik z informacjami od producenta odnośnie marki, wybranego koloru oraz z tyłu - składu. Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z nie byle jakim produktem.



W środku znalazłam welurowe etui (zapomniałam sfotografować :(((), w którym znajdowała się przepiękna, czarna, plastikowa kasetka z logo producenta, skrywająca właściwy kosmetyk.



Trzeba przyznać, że sam sposób "podania" jest wspaniały! Elegancka kasetka skrywa nie tylko róż, ale także pędzelek i lusterko. Tak, jak pędzelków dołączonych do wszelakich kosmetyków zazwyczaj nie używam, tak ten muszę przyznać, że jest wykonany bardzo porządnie i w taki sposób, że zarówno bardzo dobrze nakłada, jak i rozciera róż, nie pozostawiając przy tym plam.

Kolor różu jaki wybrałam to 55 In Love, czyli brzoskwinka ze złotymi drobinkami. Na początku nieco obawiałam się, że drobinki będą za nadto widoczne i będą migrowały po twarzy tworząc efekt bombki, ale na szczęście nic takiego nie ma miejsca.





Róż jest mocno napigmentowany i aby uzyskać efekt, jaki zobaczycie poniżej na zdjęciu mojej twarzy, wystarczyło zaledwie 1,5 pociągnięcia pędzla. Efekt oczywiście można stopniować. Świetne jest to, że jak wspomniałam wyżej, pomimo obecności drobinek, nie są one mocno widoczne, a po roztarciu kosmetyku, tworzą subtelny efekt rozświetlenia. Ja jednak i tak używam dodatkowo Mary Lou Manizer na szczyty kości policzkowych, aby błysk był większy, bo tak po prostu lubię :). Nie sposób również nie zauważyć podobieństwa chanelowego różu, do róży z Bourjois, albo może to Bourjois jest podobne do Chanel, hmm... ;).

In Love nie tworzy plam i sprawdza się nawet na słabym jakościowo podkładzie. W ciągu dnia trzyma się ładnie, jednak po ok. 8h zauważyłam, że jego intensywność blednie, niemniej ja mam duża tendencję do podpierania twarzy rękoma, a ponad to w pracy odbieram mnóstwo telefonów, w związku z czym jego żywotność może być w moim przypadku słabsza.

Pasuje niemal do każdego rodzaju makijażu, zarówno wieczorowego, jak i dziennego, a uniwersalny odcień powinien być dobry zarówno dla blondynek (nakładany w niewielkiej ilości) jak i oczywiście brunetek do których się zaliczam.

Tak prezentuje się w całej okazałości, bez użycia rozświetlacza:



Osobiście jestem nim zachwycona i używam prawie codziennie! Jest piekielnie wydajny, dlatego powinien starczyć na lata mimo, że data przydatności wynosi 18 miesięcy od otwarcia.  Nie sądzę, że zużyję go do tego czasu. Zapomniałabym wspomnieć, że mimo pięknego wyglądu i cudownego efektu jaki daje, dodatkowo jeszcze pachnie delikatnie różami, zatem Chanel o wszystkim pomyślało! :).

Chyba nie muszę Was dodatkowo zachęcać. Pomimo, że cena jest wysoka, to jednak jakość, sposób wykonania i efekty wizualne wynagradzają wszystko. Ja swój egzemplarz zakupiłam w Sephorze w cenie bodajże 180 zł i pomału przymierzam się do innych odcieni :P.

A Wy o nim myślicie? :)

środa, 21 stycznia 2015

Sally Hansen Xtreme Wear - 300 White On

Hej Kochani! Jakiś czas temu zagościła moda na białe paznokcie. Ja niestety od początku nie do końca byłam przychylna temu trendowi, głównie z uwagi na to, że wydawało mi się, iż w ten sposób pomalowane paznokcie wyglądają, jakby były pociągnięte korektorem.

Biały lakier Sally Hansen początkowo kupiłam z myślą stosowania go jako bazę pod mój ulubiony, neonowo żółty lakier, aby biel dodatkowo mocniej podbijała kolor. Jednak na mój pech, końcowy efekt wydał mi się dużo za mocny, a w formie bazy podbijającej zdecydowanie lepiej sprawdzała się Biała Fabryka od Color Alike. Co było robić, White On na pewien wylądował na samym dnie mojego lakierowego kuferka, aż do momentu, kiedy to pewnego razu zauważyłam białe paznokcie na dłoniach samej Edyty Górniak, którą jak wiecie uwielbiam nie od dziś. W kontraście z jej śniadą karnacją, efekt mi się spodobał i choć nadal miałam uraz do bieli na pazurkach, to kiedyś od niechcenia w lato, postanowiłam nałożyć swój Hansenowy lakier solo i co?! Olśnienie! Całkiem fajnie wyglądał!!! Łapki były nieco opalone, więc kontrast był świetny. I tak oto ostatecznie przekonałam się do "korektorowej" emalii, którą chętnie nakładam po dziś dzień :).




Lakier pięknie kryje już przy 2 warstwie i jest bardzo trwały. Na moich pazurkach utrzymuje się do zmycia, czyli ok 4 dni, bo dłużej nigdy nie noszę jednego koloru. Pędzelek jest płaski, ale cienki, bardzo dobrze się nim operuje po całej powierzchni płytki. Lakier nie rozlewa się na skórki i ma idealną konsystencję - nie za rzadką nie za gęstą.




(a na tym zdjęciu za tło robi tułów mojej Misi) :D

Jestem z niego bardzo zadowolona i żałuję, że tak późno zaczęłam dostrzegać jego walory estetyczne. A Wam jak się podoba White On? Lubicie białe lakiery, czy jednak preferujecie kolorowe?

Przyjemnego wieczoru Wam życzę :*

niedziela, 18 stycznia 2015

Garnier Neo - antyperspirant o formule suchego kremu

Cześć! Całkiem niedawno marka Garnier postanowiła zaskoczyć nas czymś nowym wypuszczając na rynek innowacyjny produkt, czyli antyperspirant Garnier Neo, który ma postać kremu, mającego za główny cel chronić delikatną okolicę pach oraz oczywiście zapobiegać poceniu i przykremu zapachowi. Jesteście ciekawi jak sobie poradził w moim przypadku?

Samo opakowanie to miękka, plastikowa tuba, o pojemności 40 ml, schludnie wykonana i kojarząca się z czystością. Szacie graficznej nie mam absolutnie nic do zarzucenia, gdyż jak na Garnier przystało, ma w sobie to coś co przykuwa uwagę :).



Z tyłu opakowania znajdują się informacje od producenta oraz skład, który tym razem wyjątkowo nie będzie zamieszczony na końcu recenzji ;).



Po odkręceniu opakowania, naszym oczom ukazuje się gumowy aplikator z 3 dziurkami, którymi po ściśnięciu tuby, wydostaje się krem. Trzeba przyznać, że rozwiązanie to jest naprawdę nietypowe, jak na produkt antyperspiracyjny i wzbudziło we mnie niemałe zastanowienie, czy działanie będzie równie dobre, tak jak dobrze został zaprojektowany cały wygląd tego produktu.




Zanim przejdę do działania wspomnę jeszcze o zapachach. Mamy tu do wyboru 4 wersje aromatyczne i jedną bezwonną:

- Shower Clean (czysty i świeży zapach cytrusów)
- Fresh Blossom (komfortowy, relaksujący zapach z nutą świeżych kwiatów)
- Soft Cotton (lekki zapach o bawełnianej świeżości)
- Fruity Flower (zmysłowy, kwiatowy zapach ze świeżą nutą owocową)
- Fragrance Free (bez substancji zapachowych)

Ja wybrałam wersję Shower Clean, która bynajmniej z cytrusami mi się nie kojarzy, a pachnie świeżo i przyjemnie, jak skóra po kąpieli, więc nazewnictwo jak najbardziej trafne. Obwąchałam już także inne wersje i wiem, że jeśli ktoś zdecyduje się na zakup tego kosmetyku, może mieć problem z wybraniem ulubionej, bo każda jest ładna i może się podobać.

Jeśli chodzi o aplikację, jest ona bezproblemowa. Krem bardzo dobrze wydostaje się z tubki i nie trzeba używać przy tym siły, chociaż ciekawa jestem, jak sytuacja będzie wyglądała, kiedy zacznę dobijać dna. Z pewnością nie uda mi się wykorzystać tego produktu do samego końca, jak np. w przypadku antyperspirantów z tłokiem, który wyciska zawartość do zera, ale cóż - pożyjemy, zobaczymy.

Krem nakłada się na skórę bardzo przyjemnie, a nałożony w niewielkiej ilości szybko się wchłania, pozostawiając na skórze delikatny, ochronny film. Musimy pamiętać, by nie przesadzać za nadto z ilością, gdyż wtedy nie ma opcji, by krem wchłonął się w kilka chwil, tylko co najmniej kilka minut, wydłużając tym samym czas naszego szykowania, zwłaszcza gdy akurat gdzieś się spieszymy.

Jeśli chodzi o działanie określiłabym je na poziomie typowo średnim. Nie mam dużych problemów z nadpotliwością, ale też nie jest tak, że pocę się w minimalnej ilości. Antyperspirant ten nie sprawdzał się w każdej sytuacji i bywało, że zawodził, zwłaszcza przy wyższej temperaturze lub podczas stresu. Dobrze chronił przez ok 2-3 h, a później odnosiłam wrażenie, jakby słabiej działał. Nie pozostawiał jednak białych plam na odzieży (tzn. ja tego nie zauważyłam na swoich ubraniach), ani też na szczęście po kilku godzinach od użycia, nie zmieniał zapachu na nieprzyjemny. Pachy były rzeczywiście bardziej nawilżone, niż podczas używania standardowych antyperspirantów, jednak z tą okolicą ciała nie mam akurat najmniejszych problemów pod względem przesuszania, wrastających włosków itp. zatem nie mogę być w tej kwestii wyrocznią, choć myślę, że dla osób z wrażliwymi pachami i słabą potliwością będzie jak znalazł i do tej grupy odbiorców głównie bym go dedykowała.

Antyperspirant Garnier Neo generalnie jest produktem niezłym i z pewnością znajdzie swoich fanów, jednak ja potrzebuję mocniejszej ochrony i w tej kwestii chyba odnalazłam już swojego ulubieńca. Kosmetyk ten jest raczej wydajny, gdyż wystarczy użyć na prawdę niewielką ilość, by poczuć się komfortowo, dlatego jeśli nie macie problemu z nadpotliwością, a dodatkowo jesteście posiadaczkami wrażliwych okolic pach, to myślę, że jest to produkt dla Was.

Jestem ciekawa co myślicie o takiej innowacji i jak u Was sprawdził się ten kremik? Koniecznie napiszcie mi Wasze spostrzeżenia w komentarzach :).

Przyjemnej niedzieli! :*

czwartek, 15 stycznia 2015

Nudziak doskonały! Pomadka Yves Saint Laurent Volupte Sheer Candy - 1 Coco Givree/Lush Coconut

Hej! Kolorówka to zdecydowanie ta kategoria kosmetyków, którą najbardziej lubię. Uwielbiam kolekcjonować wszelkie mazidła do ust, których aktualnie mam w okolicach ponad 30 sztuk i co najlepsze - wszystkich staram się używać z takim samym zaangażowaniem, co jak można się domyślać, wychodzi mi raz lepiej, raz gorzej.

Dzisiejszego ulubieńca upodobałam sobie szczególnie. Już nawet nie chodzi o sam wygląd, który jak zobaczycie poniżej, jest wyjątkowy (!) ale o właściwości, które są wprost genialne i wspaniale działają na moje usta.

Zacznijmy jednak dobrym zwyczajem od opakowania, które już po samym kartoniku widać, że zapowiada piękną zawartość. W końcu komu z nas złoty kolor nie kojarzy się z bogactwem i przepychem? ;)



W środku znajdziemy przepiękne, szalenie eleganckie, metalowe cacko, skrywające jeszcze lepszą zawartość, o czym zaraz się przekonacie. Pozłacane, grawerowane litery z logiem producenta zdecydowanie wybijają się na tu pierwszy plan. Całość jest dość ciężka i pewnie leży w dłoni. Od razu można poznać, że mamy do czynienia z kosmetykiem luksusowym z najwyższej półki. Kocham taki design!



Zaczerpnięte z wizaz.pl:

"Szminka Volupte Sheer Candy to połączenie trwałości pomadki, z lekkością balsamu i migotliwymi drobinkami błyszczyka. Kosmetyk posiada wyjątkowo komfortową i bogatą konsystencję, która idealnie łączy się ze skórą i perfekcyjnie pokrywa powierzchnię ust. Intensywne nawilżanie przez 8 godzin zapewniają mikrokuleczki kwasu hialuronowego, które posiadają zdolność wychwytywania wody w górnych warstwach naskórka, wypełniają najmniejsze nawet bruzdki i modelują usta, nadając im kuszący kształt. Skuteczna ochrona ust jest gwarantowana dzięki antyoksydacyjnym właściwościom granatu, rozmarynu i gamma - oryzanolu, składnikom zapobiegającym procesom starzenia się. 
Dostępna jest w 6 odcieniach."

Sama pomadka wygląda nie mniej pięknie, jak cała reszta. Jest to wysuwany lip balm w sztyfcie, dający subtelny kolor nude. We wcześniejszej wersji pomadki, kolor ten był znany jako Lush Coconut, jednak ubogacając nową wersję, producent postanowił przemianować ten odcień nazywając go tym razem Coco Givree. Być może pomyślicie, że to głupota wydawać taką kwotę błyszczyk w formie pomadki, ale to co się dzieje z moimi ustami po jej nałożeniu to jakieś czary :D. Szminka sunie lekko jak masełko. Najdelikatniejsze masełko rozświetlające moje usta migotliwymi drobinkami, które optycznie lekko je powiększają. Oprócz delikatnego koloru i pięknego blasku, dodatkowo wspaniale nawilża, odżywia i wygładza usta. Często lubię ją nakładać nawet przed snem, ponieważ rano budzę się z ustami gładkimi jak dupka niemowlaczka, wciąż czując szminkę na wargach i odnosząc przy tym wrażenie mega nawodnienia. Do tej pory mimo, że miałam już w swoim życiu naprawdę wiele pomadek, błyszczyków itp., to jednak żadna nie dawała mi tak wyjątkowego komfortu noszenia. Doceniam to tym bardziej, że u mnie w pracy temperatura pomieszczenia oscyluje w okolicach 26 st. C, stąd o wiele łatwiej o szybsze przesuszenie wszystkich odsłoniętych partii ciała, a dzięki tej pomadce moje usta mogą czuć się absolutnie bezpiecznie. Jedynym mankamentem może być fakt, że z uwagi na taką, a nie inną konsystencję, dość krótko utrzymuje się na moich ustach, gdyż w ciągu dnia jest to ok 2h, ale tak mocno ją lubię, że z przyjemnością sięgam po nią kilkukrotnie w ciągu doby, co niestety również przekłada się na jej szybszy ubytek. Co prawda cena nie należy do najniższych, ale w tym przypadku wiem, że płacę za jakość i ją otrzymuję, dlatego jestem w 100% na wielkie TAK!



A tutaj już swatche naustne :D:



Pomadkę tą dostaniecie stacjonarnie lub internetowo w Sephorach w cenie 135 zł.

Jak Wam się podoba taki cielaczek? :D

Ps. Dołączajcie do mojego FANPAGE'a NA FACEBOOKU aby być na bieżąco i nie przegapić żadnej notki :).

wtorek, 13 stycznia 2015

Blogi, które polecam!

Cześć! Przygotowując się do napisania tego postu zrobiłam niemały research, dokładnie przeglądając i wybierając te blogi, na które odkąd je odkryłam, niemal zawsze zaglądam w pierwszej kolejności, nie mogąc doczekać się kolejnego wpisu. Chcę, abyście również mieli okazję je poznać, wraz z ich autorkami, będącymi w większości nietuzinkowymi babeczkami z mnóstwem pomysłów :). Ciekawa jestem, czy Waszym zdaniem pojawiły się tu jakieś zaskoczenia, ale jakby nie było mam nadzieję, że dzięki temu zestawieniu odkryjecie nowe miejsca w blogosferze, gdzie warto zaglądać szukając przede wszystkim inspiracji, bądź rzetelnych informacji - zależy kto, co w danej chwili potrzebuje znaleźć :).

Zatem startujemy (kolejność całkowicie przypadkowa):

1. http://agatabielecka.pl/



Agata to niekwestionowanie jedna z moich ulubienic :D. Bardzo ładna dziewczyna, w pięknych zdjęciach przedstawiająca kosmetyki zarówno kolorowe, jak i pielęgnacyjne. Często możemy u niej spotkać serie, takie jak np. "Tanie a dobre", albo porównania popularnych kosmetyków, podczas których obnaża wszelkie wady i zalety konkretnych produktów. Prywatnie świetna babka z jajem, z którą uwielbiam dyskutować na wszelkie tematy ;).  Buziak Agu :*.

2. http://mallene.blogspot.com/



Podobnie, jak Agu, właścicielka pięknego bloga na którym rzetelnie recenzuje wybrane kosmetyki zarówno kolorówkowe, jak i pielęgnacyjne. Zdecydowanie warto tam zajrzeć. Bardzo sympatyczna z dziewczyna z którą czasem lubimy sobie pogadać mailowo o różnych sprawach :).

3. http://beautyness.pl/



Marti moja! Kolejna prześwietna kobitka z dużą dawką mega pozytywnego humoru. Prezentuje kosmetyki luksusowe, z najwyższej półki. Zawsze, ale to zawsze wypatruję kolejnego postu, zanim jeszcze dobrze nie przeczytam poprzedniego, bo po prostu wpisy Marti uzależniają! Wchodzicie na własną odpowiedzialność :D. 

4. http://fashionak-sklep.blogspot.com/



Z autorką Fashionak'a - Karoliną znamy się od czasów, kiedy to jeszcze dinozaury w najlepsze hasały sobie po ziemi :D. No dobra, może przesadziłam, ale w każdym razie nasza znajomość narodziła się na długo, długo przed powstaniem naszych blogów :D. Przez te lata, miałam okazję poznać ją między innymi jako miłośniczkę mody, którą podobnie jak poprzedniczki, prezentuje w przepięknych zdjęciach na swoim blogu, który koniecznie musicie odwiedzić. Warto nadmienić, że Karolina otworzyła także swój sklep stacjonarny, mieszczący się w Dąbrowie Górniczej, na fanpage którego serdecznie Was zapraszam TUTAJ.

5. http://olfaktoria.pl/



Dorota to kopalnia wiedzy o perfumach! Jak mało kto potrafi opisywać zapachy i robi to z ogromną pasją. Miłośniczka bardzo drogich kosmetyków. Jej blog charakteryzuje się elegancją i przede wszystkim rzetelnymi, wyczerpującymi postami, nie traktującymi tylko o perfumach ;).




Jedna z ikon blogosfery. Piękne makijaże i ich perfekcyjne wykonanie to jedna z jej domen. Do tego ciekawe posty i co pewnie nie będzie zaskoczeniem - piękne zdjęcia oraz śliczna właścicielka :).




Pierwszy blog kosmetyczny, na jaki trafiłam w blogosferze. Serio, zakładając swojego bloga byłam pewna, że jest nas - blogerek kosmetycznych - dość niewiele, a tu jednak zaskoczenie :D. Na blogu Riki Tiki... Kosme - Tiki znajdziemy misz-masz wszystkiego. Zdobienia pazurków, śliczne makijaże oraz recenzje kosmetyków, czyli dla każdego coś dobrego :).

8. http://fraise26.blogspot.com/


Truskawkowy blog to po prostu miejsce stworzone dla mnie, w którym kosmetyki z wysokiej półki przeplatają się z tymi na każdą kieszeń. Fajne zdjęcia i sympatyczna autorka sprawiają, że chce się tam zaglądać :).

To już niestety koniec. Jestem ciekawa, które z tych blogów znacie, na które zaglądacie i które jeszcze możecie mi polecić. POD TĄ NOTKĄ W KOMENTARZACH, MOŻECIE MI TAKŻE WKLEJAĆ LINKI DO WASZYCH BLOGÓW, BĄDŹ TYCH, KTÓRE CHCECIE ABYM ODWIEDZIŁA. Kto wie, może znowu odnajdę jakieś zagubione perełki? :D

Dajcie również znać, czy przygotować podobne zestawienie z moimi ulubionymi kanałami na Youtube :).

Buziaki!

niedziela, 11 stycznia 2015

Iconic 3 MakeUp Revolution, czyli słów kilka o bliźniaku słynnej Naked 3 Urban Decay + makijaż

Hej, zgodnie z obietnicą złożoną w poście na moim facebookowym fanpage'u, pogadam dziś do Was o paletce Iconic 3, nazywanej wiernym odpowiednikiem Naked 3 marki Urban Decay. Całkiem niedawno, kiedy byłam już niecałe pół milimetra od zakupu oryginału, w ostatniej chwili rozsądek doszedł do głosu i potulnie odłożyłam urbanowską paletę na półkę postanawiając, że najpierw wypróbuję propozycję od MUR, co by się przekonać, jak w ogóle będę się czuła w takiej dość nietypowej kolorystyce. A dlaczego nietypowej? Otóż jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, zarówno Iconic 3, jak i Naked 3 są zachowane w różowej kolorystyce, z którą odcień mojej karnacji bardzo się lubi, niemniej jednak trzeba pamiętać, że nie są to odcienie czyste, gdyż większość jest "przybrudzona", bądź też przełamana innym odcieniem, stąd z pewnością nie każdemu będzie dobrze w takich wariacjach. Jak sprawdziła się u mnie taka kombinacja? O tym poniżej.

Paletka prezentuje się bardzo ładnie, mimo słabej jakości opakowania. Jest to dość tandetny plastik, który mam wrażenie, że przy pierwszym, lepszym upadku mógłby solidnie ucierpieć. Fajnym rozwiązaniem jest za to przezroczyste okienko, przez które widzimy wszystkie poszczególne cienie. Do całości dołączona jest także pacynka, która mnie osobiście do niczego się nie przyda i najprawdopodobniej niebawem wyląduje w koszu.




W przeciwieństwie do oryginału, tutaj producent nie nazwał poszczególnych cieni, zatem możemy je sobie umownie ponumerować, aby było wiadomo o którym z nich akurat jest mowa.

Idącąc od lewej:



1. Matowy, biały cień. Lubię go używać nałożonego na bazę, aby inne cienie lepiej się rozcierały. Pigmentacja niezła.
2. Różowy cień z rodzaju sparkle. Nałożony solo nie daje prawie żadnego efektu, poza migoczącymi drobinkami brokatu, ale przyjemnie wygląda kiedy nałożymy go na inny cień, któremu zapewnia mocne rozświetlenie.
3. Satynowy cień fajnie prezentujący się na całej powiece. Trzeba z nim uważać, bo może dawać efekt chorej skóry z racji lilowych podtonów.
4. Matowy, różowo-lilowy cień, który podobnie jak poprzednik bardzo ładnie wygląda zarówno nałożony solo, jak i w towarzystwie któregoś z migoczących braci.
5. Wrzosowy, perłowy cień o bardzo dobrej pigmentacji.
6. Brudno-złoty cień, nieco miedziany, o perłowym wykończeniu. Pigmentacja bardzo dobra.

I dalej:



7. Z tym kolorem mam problem. Jest mocno przykurzony, ni to fiolet, ni to szarość, ni to trochę w nim też różu, ot taki dziwak. Nawet na zdjęciu wyszedł całkowicie niefotogenicznie i w oderwaniu od rzeczywistości. Matowy w każdym razie :).
8. Kolejny przydymiony kolor tym razem fiolet, pomieszany nieco z różem. Perła.
9. Kolor w odcieniu mlecznej czekolady, również perłowy.
10. Metaliczny brąz, odcień coś jak On and On Bronze Color Tattoo Maybelline :).
11. Jeden z moich ulubieńców w tej paletce. Satynowy dymek, przełamany delikatnie różowymi podtonami pomieszanymi z fioletem i szarością.
12. Również ulubieniec. W świetle dziennym niemal czarny, w sztucznym śliwka węgierka z czerwonymi drobinkami - przepiękny kolor, bardzo nietypowy.

Jak widzicie paletka jest dośc trudna do opisania pod względem kolorystycznym i jest także nieco kontrowersyjna, bo jak wspomniałam wyżej, nie są to kolory dla każdego typu urody.

Ja odnalazłam się w niej świetnie każdego cienia używam niemal z taką samą częstotliwością, chociaż ulubieńców jest kilka. Odcienie perłowe są znakomicie napigmentowane, natomiast dwa z pozostałych - satyna i sparkle - sprawiają mi problem. Najciężej pracuje się z cieniem oznaczonym jako nr. 3, bo nie najlepiej nabiera się go na pędzel, przy czym nie jest to wina pędzla - Hakuro H70. Mam wrażenie, że pigmentacja jest tutaj znikoma, więc bez bazy niemal nie byłoby go widać, jednak na bazie sprawuje się dość fajnie i nie blednie dodatkowo w ciągu dnia, zatem narzekam na niego tylko troszkę ;). Trudno też nakłada się cień typu sparkle, oznaczony przeze mnie nr. 2 z racji jego bardzo mocnego osypywania i trochę za dużych drobinek. Jeśli planujecie akurat jego użyć w danym dniu, najlepiej zacząć makijaż od oczu, po czym zmyć go z policzków i całej reszty, a następnie dalej przejść do rzeczy :).

Generalnie jestem z palety bardzo zadowolona, kolorystyka bardzo mi odpowiada i poza małymi minusikami, świetnie się z nią pracuje. Cienie nałożone na bazę trzymają się na niej cały dzień, bez osypywania i rolowania (co przy moich tłustych powiekach jest nie lada wyczynem). Blendują się również bardzo dobrze i nie trzeba w tym przypadku nie wiadomo jak namachać się pędzlami, by uzyskać spektakularny efekt. I wiecie co? Cieszę się, że odłożyłam Naked 3 na półkę, bo teraz mam praktycznie takie same cienie w  niebotycznie niższej cenie, które są równie fajnej jakości, więc nie mam powodu by na nie narzekać.

Poniżej prezentuję przykładowy makijaż, wykonany wyłącznie przy pomocy cieni z Iconic 3:





I jak Wam się podoba? Jestem strasznie ciekawa Waszych opinii. Te z Was które mają zarówno oryginalną Naked 3, jak i Iconic 3, proszę o wypowiedzi w komentarzach, lub na fb, czy zauważacie dużą różnicę. Ja z pewnością już nie skuszę się na oryginał, ale może Wasze sugestie pomogą w wyborze moim czytelniczkom :).



Piszcie, piszcie, bo uwielbiam czytać Wasze wypowiedzi :D Buziaki :*

piątek, 9 stycznia 2015

Gąbka do makijażu Yves Rocher - godny następca Beauty Blendera?

Cześć! Słynną gąbkę Beauty Blender kojarzy chyba każdy. Różowe jajo, które pokochali zarówno wizażyści, jak i blogerki. Swojego czasu, kiedy zaczął się ogromny boom na to drogie, bo kosztujące ok 80 zł akcesorium, zaczęło powstawać mnóstwo podróbek, jak i inspiracji słynnym jajeczkiem. Dziś już niemal każda szanująca się marka ma w swoim dorobku gąbkę stylizowaną na oryginalny Beauty Blender i jak to przy tego typu sytuacjach bywa, jedne są bardziej, inne mniej udane.

Osobiście jestem posiadaczką oryginału (swojego czasu skusiłam się na drugą sztukę, będącą do dziś w użyciu), który jak dla mnie jest ok, ale za tą cenę liczyłam chyba na cuda (recenzja TUTAJ), później postanowiłam przetestować gąbkę od Ebelin (porównanie z BB TUTAJ) która mimo, że szybciej ulegała zniszczeniu, całkiem fajnie dawała sobie radę, a dziś przyszedł czas na kolejny jajopodobny wytwór, tym razem od Yves Rocher.

Gąbeczka ta nie ma swoistej nazwy. Jak dla mnie jest po prostu "jajem" (mimo, że jaja za nic w świecie nie przypomina). Płaciłam za nią 20 zł i początkowo podchodziłam mocno sceptycznie sądząc, że za taką cenę pewnie pożyje chwilę, po czym ulegnie samozniszczeniu jak Ebelin, a przy tym uprzednio zdążę się powkurzać, bo jest biała, przez co wszystkie podkłady i choćby najmniejsze niedomycia będą widoczne gołym okiem.



Moje jajuszko jest w zasadzie tych samych rozmiarów co oryginalny Beauty Blender, z tą różnicą, że dupka jest minimalnie szersza, a czubek bardziej precyzyjny. Poza samym kształtem niewiele się różnią, ale... w życiu nie pomyślałabym, że gąbeczka za 20 zł może być o wiele przyjemniejsza w dotyku, niż taka za 80! BB jest bardziej porowaty i przez to szorstki, natomiast YR ma zdecydowanie gładszą strukturę, o wiele milszą dla dłoni i oczywiście twarzy. YR jest także zdecydowanie bardziej mięsista i zbita, ale absolutnie nie jest przy tym twarda. Dłużej trwa odsączanie wody, ale aplikacja podkładu jest czystą przyjemnością, gdyż podczas nakładania nie czuć "bicia" po twarzy, a uczucie jest identyczne jak w przypadku oryginału. Gąbka w zasadzie nie wypija fluidu, tylko ładnie stempluje go na twarzy, bardzo równomiernie rozprowadzając. Pomimo ciągłego używania (ok 2,5 miesiąca prawie codziennie) jest w świetnym stanie i prawie nie widać po niej zużycia, gdzie w przypadku Ebelin, po tym czasie dało się zauważyć znacznie mocniejsze wyeksploatowanie. Ponad to ładnie domywa się z niej wszelkie pozostałości, używając w tym celu szamponu Baby Dream. Wiadomo, że przez mocniej zbitą strukturę, wymywanie resztek trwa dłużej, ale generalnie wszystko schodzi bez większych problemów.



Jeśli miałabym porównać oba zamienniki, czyli jajo od YR i Ebelin, bez dwóch zdań wygrywa YR, które w zasadzie jest na równi, a może nawet i ma więcej plusów (w tym przede wszystkim cena i struktura), niż BB. Myślę, że mój drugi oryginał jest tym samym ostatnim, gdyż - mówię to z pełną odpowiedzialnością - sądzę, że znalazłam świetny zamiennik, za zdecydowanie niższą cenę. Jedyny minus jaki zauważam, to fakt, że gąbeczka YR dużo dłużej schnie, niż Beauty Blender, jednak ja często przyspieszam ten proces suszarką i póki co jeszcze nie zauważyłam negatywnych skutków ;).



Jak na razie jestem bardzo, bardzo zadowolona, zatem jeśli tylko będziecie mieli możliwość jego zakupu lub przetestowania nie wahajcie się. Kwota nie jest na tyle zawrotna, by w razie porażki było bardzo żal, więc myślę, że spokojnie można czuć się skuszonym :).

Znacie już "jajo" od Yves Rocher? :)

wtorek, 6 stycznia 2015

Maskara Maybelline Mega Plush

Cześć! Wolne w środku tygodnia! Jak ja to kocham, dzisiaj cały dzień się relaksuję, domek wysprzątany, porządki w szafkach porobione, żyć nie umierać :D.

Przygotowałam dla Was recenzję najnowszego tuszu, który jak widziałam po recenzjach, wiele z Was miało już okazję wypróbować. Jest to tusz pogrubiający marki Maybelline o wdzięcznej nazwie Mega Plush Volume Express.

Kosmetyk zamknięty jest w seledynowym opakowaniu (na zdjęciach odcień wyszedł jaśniejszy, niż jest w rzeczywistości, gdyż aparat za nic w świecie nie chciał uchwycić właściwego koloru) z fioletowymi dodatkami. Przyznam, że bardzo podobają mi się opakowania maskar Maybelline, gdyż praktycznie każda z nich na swój sposób potrafi przyciągnąć oko konsumenta i nie inaczej jest w tym przypadku.



To co od razu przykuło moją uwagę to to, że szczoteczka umieszczona jest na rączce, która posiada ruchomą końcówkę. Nie powiem, aby było to dobre rozwiązanie, gdyż przez to nie czuję stabilizacji podczas malowania rzęs i początkowo nie potrafiłam rozdzielić ich na tyle porządnie, jak miało się to w przypadku standardowych maskar.



Sama szczoteczka jest gęsto pokryta syntetycznymi włoskami, które dość dobrze rozprowadzają maskarę na rzęsach. Generalnie pracuje mi się z nią fajnie, aczkolwiek mogłoby być lepiej, ponieważ początkowo lubiła sklejać rzęsy, które następnie musiałam rozdzielać grzebykiem. Najbardziej było to odczuwalne na początku, kiedy tylko zaczęłam używać tego produktu. W miarę upływu czasu coraz ładniej radziła sobie z rozdzielaniem poszczególnych włosków, dlatego od niedawna grzebyk poszedł całkiem w odstawkę, choć myślę, że poszło by to szybciej, gdyby końcówka była całkowicie nieruchoma i tym samym ułatwiała nakładanie kosmetyku.



Od producenta:

"Efekt:
Mega objętość dla rzęs, tak delikatna jak plusz.
Działanie:
• Konsystencja żel musu pielęgnuje rzęsy, nie krusząc ich
• Miękka, elastyczna szczoteczka dopasowuje się do kształtu rzęs, unosząc je od nasady aż po same końce
• Pogrubiająca maskara, która dba o rzęsy, bez kruszenia"

Efekt jaki daje ta maskara jest jak dla mnie zadowalający, chociaż w sumie nie mam większego problemu z tuszami, nawet tymi najtańszymi, gdyż niemal każdy wygląda na moich rzęsach dobrze, a jedyną zmorą jest ich rozmazywanie się pod dolnymi rzęsami i tutaj prawie żaden nie jest wyjątkiem :(. Ostatnio mam ogromne wymagania właśnie w tym zakresie, ponieważ dotychczas tylko jeden produkt (do tego wodoodporny) sprostał temu zadaniu, ale o tym kiedy indziej. Głównym działaniem maskary Mega Plush ma być pogrubienie naszych rzęs. Muszę przyznać, że pod tym względem szału nie ma, ponieważ efekt jest jak dla mnie nieco zbyt mało widoczny, ale trzeba podkreślić, że generalnie nie jest źle. Od maskary pogrubiającej oczekuję jednak bardziej teatralnego, spektaklularnego i rzucającego się w oczy stanu rzeczy, chociaż jestem przekonana, że z pewnością znajdą się zwolenniczki subtelnego pogrubienia.

Drugim plusem i chyba największym jest fakt, że pięknie unosi rzęsy ku górze, zapewniając firanki, niemal do samych brwi. Niesamowicie otwiera oko, co dobrze obrazują poniższe zdjęcia. Co do rozdzielenia bywało różnie, o czym wspomniałam powyżej. Na zdjęciach mam nałożoną jedną warstwę tuszu, bez rozdzielania włosków grzebykiem.




Niestety minusy także się znalazły i jest ich kilka. O ruchomej szczoteczce już pisałam powyżej. Kolejny minus jest taki, że niestety maskara ta lubi rozmazywać się pod dolnymi rzęsami szybciej, niż niektóre inne, których miałam okazję używać :(. W moim wypadku wytrzymuje w stanie idealnym ok 3-4 h po czym tworzy pandę :(. Na górnej powiece też zdarzy jej się czasem odbić, ale dzieje się tak już po dłuższym czasie noszenia (ok 8 h). Przy złym prowadzeniu szczoteczki podczas aplikacji, zdarza jej się także czasem tworzyć nieestetyczne grudki, które nieładnie wyglądają na rzęsach. Maskara ta osypuje się raczej sporadycznie, a w zasadzie wcale. Nie uczuliła mnie i nie spowodowała podrażnienia oczu.


Generalnie nie jest to kosmetyk zły, ale myślę, że za tą cenę producent powinien jeszcze go dopracować, ponieważ osobiście czuję niedosyt. Używam jej i nawet się polubiłyśmy, ale brakuje mi w niej kilka niuansów, które spowodowały by, że sięgałabym po nią częściej. Koszt tego kosmetyku oscyluje w granicach 30 zł. Skusicie się?

Miłego wieczoru! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...