środa, 25 lutego 2015

Moje kosmetyczne hity!

Cześć! To, że jestem wielbicielką wszelkiego rodzaju kolorówki wiadomo nie od dziś. Kosmetyki do pielęgnacji nigdy specjalnie mnie nie fascynowały, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, jak wielki wpływ mają na nasz finalny wygląd. W końcu nawet najlepszy i najdroższy podkład nie będzie ładnie wyglądał na zaniedbanej cerze. Mimo wszystko, to właśnie produkty do makijażu zdecydowanie zdominowały mój kosmetyczny świat, szafki w moim pokoju oraz oczywiście tego bloga, dlatego też w dzisiejszej notce to właśnie na nich postanowiłam się w głównej mierze skupić i przedstawić Wam swoich ulubieńców.

Poznajcie zatem złotą dziesiątkę (kolejność całkowicie przypadkowa):



1) Szampon BabyDream ułatwiający rozczesywanie włosów z ekstraktem z kiełków pszenicy.



Miała być sama kolorówka, ale jak widać zdarzył się wyjątek ;). Szampon ten jest nowszą wersją standardowego BabyDream, dostępnego w Rossmannie. Rzeczywiście, zgodnie z obietnicami producenta świetnie radzi sobie zarówno z rozczesywaniem włosów, ale też genialnie zmiękcza włosie pędzli, jeśli akurat zamierzamy używać go do ich mycia. Do tego nie szczypie w oczy i bez problemu nada się dla także dla delikatnych włosków dzieci, którym w założeniu jest dedykowany. Na razie mój niekwestionowany hit z racji swojej wielofunkcyjności.

2) Rozświetlacz Mary Lou Manizer (pisałam o nim: TU i TU)



Już dwa razy zachwycałam się nim na blogu, pozachwycam i trzeci ;). Jest to zdecydowanie najlepszy rozświetlacz z jakim w życiu miałam do czynienia, tworzący piękną, jednolitą taflę błysku, bez paskudnych drobin brokatu. Polecam go każdemu, bez względu na rodzaj cery i jej koloryt, gdyż nie spotkałam dotychczas osoby której by on nie pasował. Jeśli jednak jakimś cudem dana osoba źle czułaby się z nim w roli rozświetlacza, bez problemu może posłużyć także jako cień do powiek. Ideał i ulubieniec w jednym!

3) Podkład Lancome Miracle Air de Teint




Moje niedawne odkrycie, zgodnie z obietnicami producenta - 25 razy lżejszy od standardowego podkładu. Ma bardzo leistą konsystencję, jest w zasadzie jak woda, a przy tym zaskakuje w miarę niezłym kryciem od lekkiego w stronę średniego. Zachwycił mnie przede wszystkim tym, jak wygląda na mojej twarzy (a wygląda przepięknie!), trwałością i meeega wydajnością. Czas na osobną recenzję przyjdzie niebawem, ale na razie mogę powiedzieć tyle, że póki co jestem nim zafascynowana i coś czuję, że nie prędko ta fascynacja minie.

4) Farbka do brwi Make Up For Ever Aqua Brow (pisałam o niej TU i TU)



Kosmetyk, którego początkowo w ogóle nie byłam pewna z uwagi na obawy dotyczące wysychania. Jak wiecie, miałam kilka sporej wielkości odlewek, które w próbnikach wytrzymywały ok 2 tygodni, po czym zasychały na wiór, przez co obawiałam się, że w oryginalnym opakowaniu sytuacja może mieć się podobnie, ale na szczęście były to tylko płonne obawy. Po zużyciu kilku próbek, tak mocno przyzwyczaiłam się do używania tej farbki, że kupiłam w końcu pełnowymiarówkę i dziś nie wyobrażam sobie jej nie mieć. Cudownie podkreśla brwi i możemy dzięki niej uzyskać efekt zarówno delikatny, dzienny, jak i zdecydowanie bardziej wyrazisty. W swojej dziedzinie nie ma równych, a to że posiada parę wad, jestem w stanie jej wybaczyć ;).

5) Róż Sleek Blush Life's A Peach (pisałam o nim TU)



Mocno wyeksploatowany i pomału dobijający końca, mój ukochany od pierwszego użycia róż, o którym wyśpiewałam już tyle pieśni pochwalnych (głównie na Waszych blogach), że wystarczy. Nie wiem dlaczego nie doczekał się osobnej recenzji, ale koniecznie muszę to nadrobić, póki jeszcze jestem w stanie go używać. Bez wątpienia zakupię kolejną sztukę, gdyż efekt, jaki daje na moim licu jest nie do podrobienia. Na ogromny plus kolor, trwałość i genialna z nim współpraca bez zacieków i plam. Jest po prostu cudowny!!!

6) Bronzer W7 Honolulu (pisałam o nim TU)



Początkowo nie byłam do niego przekonana, co możecie przeczytać w recenzji na jego temat, jednak po półtora roku od pierwszego użycia stwierdzam, że tak - nauczyłam się z nim współpracować i teraz uważam, że jest to na prawdę dobry produkt za niewielkie pieniądze. Nauczyłam się go rozcierać, tworząc ładny, zadowalający efekt na policzku, choć nadal uważam, że gdyby był nieco jaśniejszy i trochę łatwiejszy w obsłudze, z pewnością zyskałby jeszcze większą liczbę zwolenników. Z pewnością do ideału mu sporo brakuje, ale generalnie jest fajny i spokojnie mogę go polecić bardziej wprawnym rękom :).

7) Baza pod makijaż Max Factor Face Finity (pisałam o niej TU)



Ukochana baza, jak dla mnie bez żadnych wad! Jeśli kiedyś ją wycofają - depresja pewna ;) Więcej rozpisałam się w recenzji do której Was odsyłam, gdyż tam zostało powiedziane już wszystko na jej temat.

8) Pomadka Rimmel Airy Fairy (pisałam o niej TU)



Nie do końca doskonała szminka, ale za to posiadająca wyjątkowy kolor, który w 100% pokochałam. To on mnie zachwycił i absolutnie do niej przekonał, ponieważ sama szminka jest dość sucha i tępawa, więc z pewnością nie zdobyłaby mojego uznania gdyby nie sam odcień, który dla mnie jest wprost idealny!!!

9) Pomadka Catrice 240 Hey Nude



Mój nowy nabytek. Bardzo kremowa i pięknie kryjąca szminka w kolorze jasnego (nie trupiego) różu, wspaniale pasująca do większości typów urody. Niedługo pojawi się jej osobna recenzja, ale już dziś zachęcam Was do przyjrzenia jej się z bliska w drogeriach, gdzie znajdują się szafy Catrice. Uwielbiam ją!

10) Eyeliner Wibo



Tani i bardzo, ale to bardzo dobrej jakości produkt, który podobnie jak brzoskwiniowy róż Sleek'a nie doczekał się osobnej recenzji na moim blogu :(. Kosztuje ok 7 zł, ale jego jakość spokojnie wyceniłabym na 3 razy tyle. Precyzyjny pędzelek, głęboka czerń, trwałość oraz przystępna cena sprawiają, że jestem mu wierna od lat (był to mój pierwszy eyeliner w życiu!) i jeśli kiedykolwiek chciano by go wycofać, pierwsza będę protestować :D. Bez wątpienia najlepszy w swojej dziedzinie i nie mający sobie równych!!!


Uff, dobrnęliśmy do końca :). Jestem ciekawa, czy na Waszych prywatnych listach ulubieńców znalazł się któryś z kosmetyków, które dzisiaj pokrótce opisałam. Jeśli nie, to bez dwóch zdań , koniecznie musicie przyjrzeć się im z bliska, bo są zdecydowanie warte uwagi i kto wie, może dzięki nim Wasz świat makijażu ulegnie małej rewolucji?  Koniecznie dajcie znać w komentarzach :).

sobota, 21 lutego 2015

Spóźniony makijaż karnawałowy - maska karnawałowa

Cześć! Co prawda parę dni temu rozpoczął się okres 40-dniowego postu i oczekiwania na święto, jakim jest Wielkanoc, jednak mimo wszystko chciałam się z Wami podzielić swoją propozycją makijażu, który stworzyłam jeszcze w okresie karnawałowym, głównie z myślą o niedawnym konkursie, jaki miał miejsce na kanale Maxineczki. Konkursu co prawda nie wygrałam, jednak nieskromnie przyznam, że ogólnie rzecz biorąc, byłam z mojej pracy dość zadowolona :).

źródło: google,pl


Moim zamysłem było stworzenie ażurowej maski, której autorski projekt wykonałam najpierw na kartce papieru, a następnie starałam się odwzorować na swojej twarzy czarnym eyelinerem Wibo. Muszę przyznać, że miałam nie lada frajdę z malowania siebie w ten sposób, gdyż dotychczas jeszcze nigdy nie wykonywałam tego rodzaju makijażu, zatem było to moje pierwsze i póki co ostatnie podejście, chociaż liczę, że jeszcze nie raz będę miała okazję wykonać taki make up, bo nie ukrywam, że bardzo mi się to spodobało ;).

A oto efekt końcowy, same oceńcie jak wyszło (włosy tego dnia wyjątkowo nie chciały współpracować):







Oczy celowo zostawiłam prawie nieruszone, malując wyłącznie cienką kreskę przy nasadzie górnych rzęs, lekko podkreślając linię wodną czarną kredką i delikatnie tuszując rzęsy, gdyż nie chciałam osiągnąć przerostu formy nad treścią. Tu miało być widać przede wszystkim maskę, a nie inne urozmaicenia jej towarzyszące. Wiem, że wykonanie nie jest perfekcyjne, jednak myślę, że jak na pierwszy raz zostanie mi to wybaczone :).


Do wykonania makijażu użyłam:
podkład - Estee Lauder Double Wear 2W1
pomadka - Estee Lauder Pure Color Envy nr 340 Envious
róż - Chanel Joues Contraste nr 55 In Love
tusz - Sexy Pulp Yves Rocher
połyskujące kropki - pigment Kobo Mint Cream
no i oczywiście eyeliner Wibo

Dajcie koniecznie znać co myślicie! :)

środa, 18 lutego 2015

Pędzle Zoeva - rzeczywiście taki rarytas? Moja opinia.

Hej moi Drodzy! Od jakiegoś czasu, jak to często w blogosferze bywa, zaczęła się moda na nowe akcesorium. Mieliśmy już pędzle Hakuro, które swoją drogą są świetne, Real Technics, o których czytałam masę sprzecznych opinii, a od niedawna nastał boom na markę Zoeva. Będąc ciekawa wszędobylskich zachwytów nad rzekomą doskonałością tych pędzli, postanowiłam zakupić na próbę sztuk dwie, aby przekonać się, czy faktycznie są tak świetne, jak można o nich wyczytać/obejrzeć na większości blogów i kanałów na Youtube.

Swoje zamówienie złożyłam w sklepie Let's Beauty, który polecam z uwagi na bogaty asortyment i szeroki wybór. Skusiłam się na pędzel do podkładu nr. 125 - Stippling i różu (lub bronzera) nr. 128 - Cream Cheek.

Po otwarciu paczki, moje zamówienie wyglądało jak na zdjęciu poniżej, a same pędzle znajdowały się w dołączonych do nich plastikowych, praktycznych kosmetyczkach, które z pewnością przydadzą się na wyjazd.




Dodatkowo oba pędzelki zostały opatulone w ochronne, plastikowe etui, które prawdopodobnie ma zapobiegać zniszczeniu włosia w trakcie transportu, jak i jego odkształceniu.



Teraz parę słów na temat samych pędzli. Używam ich sobie już kilka dobrych tygodni i jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl, każdorazowo kiedy po nie sięgam, to po prostu WOW. Pędzle te posiadają tak miłe w dotyku włosie, że mam ochotę się nimi miziać nie tylko podczas wykonywania makijażu, ale również i po ;). Jest niesamowicie przyjemne i przy tym tak dobrze rozprowadza kosmetyki do których jest przeznaczone, że to po prostu bajka! Co prawda nie mam dużego porównania z pędzlami innych marek, bo używam głównie Hakuro i Elite, a także kilka "noł nejmów" zdobytych gdzieś przez przypadek, jednak Zoeva zdecydowanie wyróżnia się na ich tle przede wszystkim doskonałą jakością, jak również elegancją wykonania.

Trzonek pędzli to piękne, lakierowane, czarne drewno z wygrawerowanym numerkiem, nazwą pędzla i oczywiście marką. Srebrna skuwka cudnie kontrastuje z głęboką czernią rączki, co bez wątpienia sprawia, że całość wygląda bardzo profesjonalnie i schludnie. Włosie obu pędzli domywa się ekspresowo, podczas mycia w rossmannowskim szamponie Baby Dream i schnie w parę sekund, potraktowane suszarką o średnim stopniu ciepła (wiem, że to zbrodnia, ale taki sposób suszenia sobie upodobałam i dotychczas jeszcze żaden pędzel z tego powodu nie ucierpiał, nie tylko Zoeva, ale i każdy inny jaki posiadam). Po umyciu włosie nie staje się kłujące i mimo upływu czasu jest wciąż takie, jak na początku. Nic się nie odkształca, włoski nie wypadają, skuwka nie odkleja - nie mam im absolutnie nic do zarzucenia. Jak wspomniałam wyżej, oba pędzle perfekcyjnie rozprowadzają na twarzy kosmetyki do których zostały przeznaczone, nie tworząc przy tym plam, czy zacieków. To wszystko sprawia, że w moim odczuciu są pędzlami idealnymi i nie wyobrażam sobie na tą chwilę, by mogło powstać jeszcze coś lepszego.



Jedyną wadą jakiej można się ich wypadku dopatrzeć to cena, gdyż pędzle tak wysokiej klasy niestety do najtańszych nie należą. Ja za oba zapłaciłam lekko ponad 100 zł, jednak decydując się na komplet, trzeba już liczyć się z kosztem rzędu kilkuset złotych (240 zł - 800 zł), w zależności od zestawu jaki wybierzemy. Mimo, iż cena jest wysoka, trzeba mieć na uwadze, że płacimy tu za jakość oraz niemalże pewność, że pędzle posłużą nam przez lata i nie trzeba będzie ciągle dokupować nowych. Osobiście jestem bardzo, bardzo, BARDZO na TAK i sama z pewnością zakupię jeszcze kilka kolejnych sztuk, kiedy starsze okazy ulegną zużyciu.

Na koniec jako bonusik wrzucam Wam fotkę pierścionka, jaki udało mi się dziś przypadkiem upolować. Jak go tylko zobaczyłam to wiedziałam, że musi trafić w moje łapki (a właściwie na mój palec) :D.



Przyjemnego wieczoru! :*

niedziela, 15 lutego 2015

Mascara Lancome Hypnose Waterproof

Cześć! Jak Wam minęły wczorajsze Walentynki? Mnie całkiem sympatycznie i pewnie nikogo nie zdziwi fakt, że wybrałam się - jak zapewne większość naszego społeczeństwa - do kina, na seans pt."50 Twarzy Greya". Generalnie film mi się podobał, aktorzy zagrali świetnie i tak jak na początku nie byłam przekonana do Dakoty Johnson w roli Anastasii Steele, tak w efekcie końcowym wypadła moim zdaniem bardzo dobrze! Całość została podana w smaczny sposób, nie było wulgarności, czy ostrych scen seksu, więc jeśli interesuje Was ta pozycja, to szczerze zachęcam do jej oglądnięcia.

Tyle tytułem wstępu, jak zwykle nie na temat ;). Przechodząc do właściwego postu, przygotowałam dla Was recenzję mascary wodoodpornej, pierwszej tego typu w mojej małej kolekcji kosmetyków. Wiele razy zdarzyło mi się wspomnieć, że kosmetyków wodoodpornych nie używam, jednak na zakup tej mascary zdecydowałam się w momencie, kiedy zwykłe przestały sobie radzić z temperaturami jakie panują w biurze, w którym pracuję. Zazwyczaj mamy ok 25-27 stopni, więc po 8 godzinach najczęściej wracałam do domu z solidnie rozmazanym tuszem na dolnej powiece, gdyż mam dość głęboko osadzone oczy co powoduje, że przy wyższych temperaturach, tusz po prostu szybciej się w tym miejscu rozmazuje i ma to miejsce bez względu na rodzaj oraz koszt mascary jakiej akurat w danym dniu użyłam.

Po uprzednim zapoznaniu się z ofermami przeróżnych marek, ostatecznie zdecydowałam się zakupić osławioną Lancome Hypnose w wersji waterproof licząc, że kosmetyk z wysokiej półki cenowej lepiej poradzi sobie z moim problemem. Czy tak się stało?

Mascarę otrzymujemy w srebrnym, elegancko wyglądającym, tekturowym opakowaniu, na którym mamy podane informacje od producenta takie, jak marka, nazwa, rodzaj mascary, skład oraz to, że została przetestowana oftamologicznie.



Właściwe opakowanie jest w sumie standardowe, ot nie wyróżniające się niczym szczególnym. Poręcznie leży w dłoni i nie wyślizguje się z niej. Dużą zaletą jest też to, że napisy nie ścierają się, mimo częstego użytkowania i trzymania w kosmetyczce,



Szczoteczka jest z kategorii "normalnych", bez udziwnień, pokryta niesilikonowymi włoskami (silikonowych jakoś nie lubię), o dwóch długościach dla perfekcyjnego rozdzielenia rzęs.



Opis zaczerpnięty z Wizażu:
"Dzięki recepturze SoftSculpt z polimerami, zmiękczającymi woskami i prowitaminą B5 rzęsy mogą być nawet sześciokrotnie grubsze, ale jednocześnie niesklejone. Gładka elastyczna konsystencja tuszu przypominająca fluid oraz unikalna szczoteczka pozwalają na równomierne i stopniowe rozprowadzenie go na powierzchni rzęs. Nawet przy intensywnym makijażu tusz nie będzie się kruszyć, a na rzęsach nie powstaną grudki. Dostępny w trzech kolorach, także w wersji zmywalnej."

Moja wersja kolorystyczna to Noir Hypnotic, czyli po prostu zwykła czerń, żadna ekstremalna, czy głęboka. Tusz bardzo dobrze i dosłownie w paru ruchach rozprowadza się na rzęsach, nie sklejając ich, nie tworząc grudek i nie osypując się podczas aplikacji. Konsystencja jest średnio wodnista, co powoduje, że rzęsy są nie tylko przepięknie rozdzielone, ale i wydłużone oraz odpowiednio pogrubione - dokładnie tak jak lubię i tak jak tego oczekiwałam. Efekt jest mocno widoczny, spektakularny, ale jednocześnie nie za nadto przesadzony. Podczas używania tej mascary nie muszę dodatkowo robić z moimi rzęsami kompletnie nic, czyli zalotka i grzebyk do rozdzielania równie dobrze mogły by pójść do kosza. I teraz najważniejsze, czyli jak mocno jest wytrzymała. Tak, jak przy zwykłych mascarach, podczas wyższej temperatury rozmazywanie było dość mocne i niestety widoczne, tak tutaj po ok 7-8h zauważam prawie niezauważalne smużki, które aby dostrzec, trzeba się mocno przypatrzeć. Jeśli chodzi o zmywanie, to mascary tej nie ruszy totalnie nic, poza płynem dwufazowym i solidną dawką cierpliwości. Jest pod tym względem absolutnie genialna, bo wiem, że przetrzyma chyba wszystko! Ponad to, mimo używania jej już 2 miesiące nie zauważyłam, żeby w miarę upływu czasu wysychała, tudzież traciła na jakości, tak jak pisały o tym niektóre dziewczyny na Wizażu. Nie wiem, może trafiłam na jakiś lepszy egzemplarz, nowszą wersję? Pojęcia nie mam, ale u mnie sprawdza się wyśmienicie!

Na koniec same oceńcie efekt - tutaj po ok 6h od nałożenia:




Poza tym, że na dole rzęsy odrobinę się skleiły, to jednak mascara przetrwała w stanie jakim widać wyżej, bez uprzedniego czyszczenia okolic oka, itp. Jedyny minusik, jaki mogę jej przypisać to  to, że podczas noszenia dłuższego, niż 12h zauważyłam, iż czasem zaczynają mnie lekko szczypać oczy, tzn. nie jest to stricte szczypanie, ale uczucie jakby przypominające, że mam ją na oczach i już pomału powinnam zmywać.

Jeśli chodzi o cenę, jej koszt jest dość wysoki, bo ok. 129 zł (lub coś w okolicy, dokładnie nie pamiętam), jednak moim zdaniem za tą cenę zdecydowanie warto ją nabyć, gdyż po prostu spełnia swoje zadanie w 100%. Po jej wykończeniu, skuszę się następnym razem na Shiseido Majolica Majorca i mam nadzieję, że uda mi się go gdzieś dorwać, ponieważ podobno również jest rewelacyjny i mam nadzieję sprawdzi się równie fajnie, jak Hypnose :).

Trzymajcie się i udanej niedzieli!

poniedziałek, 9 lutego 2015

Beach Party make up

Cześć! Nie lubię zimy, nigdy nie lubiłam i jest to dla mnie pora roku znacznie bardziej przygnębiająca, niż jesień. Aby trochę rozweselić tę nieciekawą aurę za oknem, mam dziś dla Was propozycję kolorowego makijażu, za inspirację którego posłużył mi jeden z tutoriali przesympatycznej Zuzi z kanału lamakeupebella. Zuzia robi tak ciekawe filmiki, których tematyka jest mi bliska, że w ciągu kilku dni zdążyłam obejrzeć wszystkie odcinki, a jej kanał z miejsca trafił do moich ulubieńców. Taka mała reklama, ale myślę, że w tym przypadku warto zarekomendować Wam tą osóbkę, o ile jeszcze jej jeszcze nie znacie :).

W mojej wersji makijaż nazywa się Beach Party i przedstawia się następująco:







Cienie jakich użyłam to:
Górna powieka
* wew. kącik - Washed Ashore, z paletki Sleek Monaco
* środek powieki - Sunset, Sleek Monaco
* zew. kącik - Moors Treasure, Sleek Monaco
Dolna powieka
* zew. kącik - Moors Treasure
* środek powieki - pomieszany cień MUA Shade 8 i niebieski cień z paletki Sleek Original
* wew. kącik - pigment Kobo Mint Frost

Na koniec wrzucam Wam jeszcze swoją facjatę, macie i się pośmiejcie ;)))



Sympatycznego wieczoru Kochane :*

sobota, 7 lutego 2015

Garnier Miracle Cream - krem przeciwzmarszczkowy 40+

Cześć Misie! Pamiętacie może, jak kiedyś Wam wspominałam, że lubię od czasu do czasu używać kremów przeciwzmarszczkowych? Zawsze byłam zdania, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, dlatego też zawsze staram się mieć pod ręką krem dla tzw. cery dojrzałej, aby używając go opóźnić proces powstawania zmarszczek na mojej twarzy i zawczasu redukować te, które dopiero co się pojawiły.

Ostatnia nowość w tej dziedzinie, z jaką obecnie mam styczność to krem przeciwzmarszczkowy 40+, który całkiem niedawno wypuściła na rynek marka Garnier.



Obietnice producenta:
"Nowe oblicze pielęgnacji przecwizmarszczkowej.
Garnier stworzył Miracle Cream.
Innowacja przeciwzmarszczkowa, która łączy w sobie kompletne działanie odmładzające z natychmiastowym efektem metamorfozy skóry korekcji optycznej dla podwójnego działania przeciwzmarszczkowego.
Technologia Miracle Cream z 12 patentami.
Formuła zabezpieczona 12 patentami zawiera przeciwzmarszczkową formułę z 7 aktywnymi składnikami:
-LHA
-Pro-Retinol
-Witaminę C*
-Witaminy B3 i B5*
-Proteiny ryżu
- Ekstrakt z imbiru
- SPF 20
… oraz niewidzialne mikrokapsułki, które w kontakcie ze skórą uwalniają koloryzujące pigmenty i idealnie dopasowują się do każdego typu skóry.
Działają jak koncentrat blasku i natychmiast widocznie korygują oznaki starzenia i zmęczenia skóry.
Efekt metamorfozy skóry na długo:
NATYCHMIASTOWY EFEKT ODMŁODZENIA:
  • Skóra jest rozświetlona i gładka, koloryt cery ujednolicony.
  • Oznaki starzenia i zmęczenia stają się mniej widoczne.
DŁUGOTRWAŁA REDUKCJA OZNAK STARZENIA:
  • Zmarszczki, pory i przebarwienia są widocznie zredukowane.
  • Stuktura skóry jest wyrównana. Skóra staje się bardziej napięta i elastyczna."


Dość długo jest ten opis, ale i produkt nowy, zatem nie ma się co dziwić :). Opakowanie do plastikowa, miękka, typowo garnierowska tubka, zawierająca w sobie 50 ml kremu, opakowana w kartonik, na którym znajdują się wszelkie informacje od producenta. Trzeba przyznać, że design w tym wypadku  jest raczej skromny i niczym szczególnym się nie wyróżnia.



To, co bardzo spodobało mi się w tym kremie, to wspomniane wyżej w opisie mikrokapsułki uwalniające kolor. Podczas pierwszej aplikacji byłam lekko przerażona owym kolorytem, jaki mnie zastał zaraz po rozprowadzeniu kremu na ręce, ale trzeba przyznać, że na twarzy efekt jest na prawdę bardzo przyzwoity i mnie odpowiada, bo pięknie podkreśla mój naturalny, ciepły koloryt cery i fajnie go wyrównuje, co zobaczycie na zdjęciach twarzy poniżej. Zdecydowanie można określić ten produkt mianem kremu tonującego.

Tutaj swatche na łapce:





Piękna pomarańczka, prawda? :) Też tak pomyślałam na początku, jednak efekt na twarzy jest bardzo naturalny i nie piszę tego dlatego, ponieważ otrzymałam ten produkt do recenzji, tylko po prostu takie są moje subiektywne odczucia w tym względzie. Kiedy mam okresy, że moja skóra nie potrzebuje w zasadzie żadnego krycia, a jedynie delikatnego wyrównania kolorytu, sięgam właśnie po ten krem, bo pomimo braku krycia, bardzo ładnie wyrównuje kolorystyczne mankamenty cery i dodaje jej "życia"- z pewnością wiecie co mam na myśli. Twarz wygląda zdrowiej, nie jest poszarzała, czy wyglądająca na zmęczoną. Za to kosmetyk ten ma zdecydowanie największego plusa!

Drugi wędruje za przyjemne nawilżenie, gdyż mam wręcz wrażenie, że ostatnio moja skóra wręcz wypija ten krem, ale żeby nie było zbyt kolorowo, to niestety bez użycia pudru dość szybko zaczynam się świecić, zatem zaraz po aplikacji lubię obsypać swoją cerę delikatnie pudrem, aby opóźnić ten proces.

Podczas stosowania tego kremu zauważyłam także, że po jego aplikacji trzeba uważać z doborem podkładu, ponieważ  krem nałożony solo, choć wygląda na buzi ładnie, to jednak później, kiedy dołożymy podkład możemy się zdziwić, bo produkt ten niestety nam go przyciemni i to dość znacznie, dlatego też moim zdaniem najlepiej go używać na skórę w dniach, kiedy nie mamy zamiaru dodatkowo obciążać jej podkładem, chyba że miałby być ok. 2 tony za jasny, aby wszystko ładnie się wyrównało.

Odnosząc się do obietnic producenta, niestety nie zauważyłam w swoim przypadku żadnej redukcji zmarszczek, zwężenia porów, czy mniejszych przebarwień, ale może efekt byłby widoczny w przypadku cery rzeczywiście w wieku 40+? Tego nie wiem, ale u siebie póki co nie zauważyłam żadnych zmian, poza większym nawilżeniem i wspomnianym wyrównaniem kolorytu, jednak tylko do czasu kiedy mam krem na twarzy. Po jego wieczornym demakijażu, skóra wygląda w zasadzie tak jak wcześniej.

Poniżej prezentuję aktualny stan mojej cery, na której wyraźnie widać rozszerzone pory, drobne przebarwienia po zaleczonych wypryskach i lekkie przebarwienia. Saute (pierwsze zdjęcie) i po nałożeniu podkładu (druga fotka):




Acha, zapomniałabym nadmienić, że ja generalnie mam twarz o ok. 0,5 - 1 ton jaśniejszą od szyi i reszty ciała, stąd tym bardziej krem ten w moim przypadku jest wskazany, aby chociaż "na oko" ten stan rzeczy maskować :). Dlatego też często używam nieco ciemniejszych podkładów, niż większość z Was - moich koleżanek blogerek, aby kolor zarówno twarzy, jak i szyi był jak najbardziej do siebie zbliżony.

Co jeszcze mogę dodać... mimo, że produkt ten po dłuższym czasie noszenia, w ciągu dnia powoduje przetłuszczenie mojej cery, to jednak nie zapchał mnie, ani w żaden sposób nie wpłynął negatywnie na jej stan, a nawet go częściowo polepszył (mam tu na myśli to nawodnienie, o którym pisałam wyżej), gdyż widoczne ostatnio suche skórki, znowu magicznym sposobem zniknęły z pola widzenia. Zapach kremu jest przyjemny, ponownie napiszę - "garnierowski", charakterystyczny dla pielęgnacji twarzy tej marki.

Skład:



Jeśli miałabym Wam go polecić, to jestem na tak, gdyż myślę, że zdecydowanie jest wart swojej ceny i ogólnie przetestowania na własnej skórze, borykającej się zwłaszcza z niewielkimi problemami, mniej więcej takimi, jakie posiadam ja. Jeśli jednak masz cerę tłustą lub potrzebującą krycia, to z pewnością nie jest to produkt dla Ciebie, bo po prostu sobie nie poradzi. W każdym innym wypadku mogę go spokojnie zarekomendować. Jego cena wynosi ok 40 zł i do dostania jest np. w drogerii Rossmann oraz wielu innych, w których znajdziemy markę Garnier (czyli w zasadzie chyba wszystkich sieciach kosmetycznych).

Ja tymczasem zmykam na spacerek po Waszych blogach, a Wam życzę udanej soboty :) Buźka!

wtorek, 3 lutego 2015

Korektor pod oczy Misslyn 10 Camel

Hello! Kurcze, ostatnio znowu mam dłuższe przerwy na blogu i mimo wszelkiej mobilizacji, ciężko mi się zebrać w tygodniu, aby naskrobać nową notkę. Tak sobie myślę, że to już chyba starość, bo w końcu rocznikowo stuknie mi już 28 lat, więc ekhm... musicie mi wybaczyć te chwilowe przestoje po prostu z racji wieku ;). No dobra, pośmialiśmy się, a teraz do rzeczy ;).

Niedawno wykończyłam kolejny korektor BB od Bell, który jak na razie jest dla mnie najlepszym pod tym względem kosmetykiem wszechczasów. Będę musiała przygotować na jego temat osobną notkę, bo aż grzech nie zapoznać Was z tym cudem, ale dziś porozmawiamy sobie o innym, też fajnym, aczkolwiek nie do końca doskonałym korektorze mało znanej firmy Misslyn, której produkty możemy dostać m.in. w Hebe.

Korektor ten kupiłam pod wpływem opinii na Wizażu, bo wiecie już, że lubię próbować nowości i żadnemu kosmetykowi nie jestem wierna na dłużej. Opinie miał bardzo pozytywne, zatem po dłuższym dobraniu odpowiedniego odcienia, bez wahania wrzuciłam go do koszyka.

Opakowanie jest plastikowe, bardzo podobne do tych, które posiada większość błyszczyków do ust, dość eleganckie i nie trącające taniością. Napisy, mimo ciągłego trzymania w kosmetyczce nie ścierają się i wciąż trzymają nienagannie,



Aplikator jest gąbeczkowy, również identyczny, jak przy większości błyszczyków lub innych, płynnych produktów do ust. Dobrze nabiera odpowiednią ilość korektora, pozwalając umiejscowić go pod oczami. Mimo wszystko jednak zdecydowanie bardziej preferuję formę pędzelków, gdyż są one bardziej precyzyjne i znacznie lepiej rozprowadzają kosmetyk cienką warstwą, którą można oczywiście dowolnie dokładać w miarę potrzeb.



Odcień jaki sobie wybrałam to 10 Camel, czyli średnio jasny żółtek. Na początku nie byłam pewna, czy aby na 100% będzie dobrze współgrał z kolorytem mojej cery, bo już nie raz się przekonałam jak drogeryjne, sztuczne światło potrafi przekłamywać efekt widoczny w świetle dziennym, ale na szczęście dopasował się idealnie. Po raz kolejny muszę go przyrównać go do mojego ulubieńca, ponieważ odcień korektora Misslyn jest niemal identyczny, jak ciemniejsza wersja korektora od Bell, więc plus ma już na starcie :). Generalnie kolorystyka korektorów Misslyn chociaż nie jest zbyt szeroka, to myślę, że znaczna część osób nie powinna mieć problemów z dopasowaniem sobie prawidłowego odcienia, bo są na tyle uniwersalne, że większości powinny odpowiadać.

Krycie określiłabym na poziomie średnim w kierunku do mocnego z tym, że należy pamiętać, iż nie jest to krycie pełne. Z ogromnymi sińcami z pewnością sobie nie poradzi, ale za to ładnie zakryje niewielkie podkówki i żyłki, wyglądając przy tym na skórze naturalnie i schludnie. Jego dużą zaletą jest to, że nie ściera się w ciągu dnia i nie wchodzi w zmarszczki. Skóra po jego użyciu wygląda na wypoczętą i zdrowszą. Pięknie dopasowuje się do uprzednio nałożonego podkładu i nie odcina, nawet po mało dokładnym wklepaniu.



Tutaj po byle jakim roztarciu na szybko :).



Jedną z cech do których można się przyczepić jest z pewnością zapach. Chemiczny i mało przyjemny, który w zamierzeniu chyba nie do końca taki miał być, ponieważ gdzieś po drodze wyczuwam jakby nutkę kremiku, hmm... coś a'la niveowy aromat majaczący się gdzieś w tle, ale niestety przyduszony paskudną wonią czystej chemii, co dla mnie jako zapachowej estetki jest niestety trudne do zaakceptowania. Drugą sprawą jest wydajność. Mam ten korektor stosunkowo od niedawna, a już czuję, że niedługo będę musiała miziać aplikatorem po ściankach, by wydobyć resztki produktu, chociaż trzeba przyznać, że go sobie nie żałuję i nakładam dość ciężką ręką, prawie do kości policzkowych :).

Ogólnie określiłabym go jako kosmetyk powyżej średniej krajowej, aczkolwiek brakuje mu trochę do ideału. Jak na niecałe 30 zł nie ma się co czepiać, gdyż dostajemy jakość adekwatną do ceny, czyli po prostu dobry, choć bez szału produkt spełniający swoje podstawowe zadanie, jakim jest krycie, rozjaśnienie i nadanie optycznie ładniejszego efektu skórze pod oczami. Ja jestem zadowolona, ale jak już możecie się domyślać, następnym razem z pewnością skuszę się na propozycje innych marek, może tym razem np. rozsławiony NYX? ;).

Przyjemnego wieczoru Wam życzę, a ja już powoli kładę się spać, bo jestem całkowicie padnięta po dzisiejszym dniu. Dobranoc :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...