czwartek, 28 maja 2015

Nowości od Kosmetykomanii

Witajcie! Już jakiś czas temu otrzymałam propozycję zostania jedną z ambasadorek sklepu internetowego Kosmetykomania.pl. Przeglądając cały asortyment, trudno nie westchnąć z wrażenia, ponieważ wybór nie tylko samej kolorówki, ale i akcesoriów jest ogromny, dzięki czemu znajdziemy tam praktycznie niemal wszystkie najgorętsze nowości oraz bestsellery najbardziej znanych i lubianych marek.

Domyślacie się więc zapewne, jaka była moja reakcja, gdy okazało się, że paczka z wybranymi przeze mnie rzeczami już czeka na odbiór ;). W te pędy udałam się w wyznaczone miejsce, gdzie po otwarciu przesyłki, w jedną chwilę moje oczy przybrały rozmiar spodków, a uczucie dziecka zamkniętego w sklepie z zabawkami, znów stało się bliskie.

W środku znalazłam te oto wspaniałości:



Zwróćcie uwagę, jak wszystko zostało ładnie zapakowane i przyozdobione uroczymi wstążkami. Do tego pyszne krówki mmm... co, jak co, ale trzeba przyznać, że sklep Kosmetykomania.pl wyjątkowo dopieszcza klienta.

W paczce znalazły się:
- 3 czekoladowe palety cieni Make Up Revolution (I Heart Chocolate, Death By Chocolate, Naked Chocolate)
- 2 paletki róży Sleek (Lace, Pink Lemonade)
- pojedynczy róż również od Sleek (Rose Gold)
- zestaw pędzli do makijażu oczu Real Techniques (Starter Set)
- 2 opakowania rzęs Ardel Demi Wispies (pełne i połówki)
- oraz jajeczko do czyszczenia pędzli, które od niedawna jest od niedawna absolutnym hitem na blogspocie, czyli Brushegg.



Niedługo z pewnością pojawią się nie tylko recenzje powyższych kosmetyków, wraz z akcesoriami, ale także wiele makijaży na różne okazje, dlatego zapraszam do śledzenia mojego bloga zarówno tu, na blogspocie, jak i na Facebooku, aby niczego nie przegapić i być wciąż na bieżąco ;).

Oczywiście serdecznie zapraszam Was również na stronę sklepu Kosmetykomania.pl, któremu ze swojej strony bardzo dziękuję za przepiękną przesyłkę :).

środa, 27 maja 2015

Moje nabytki z Bath & Body Works - żel pod prysznic Endless Weekend i balsamy Sweet Pea i Cashmere Glow

Hej Kochani! Podczas mojego kwietniowego pobytu w Warszawie, udało mi się zahaczyć przy okazji o Złote Tarasy, gdzie w stacjonarnym sklepie Bath & Body Works, zaopatrzyłam się w kilka produktów z asortymentu tej amerykańskiej marki. Jako, że minęło dość sporo czasu, a kosmetyki te są w ciągłym użyciu, postanowiłam podzielić się z Wami moją opinią o nich.

Na początek, pod lupę weźmiemy żel pod prysznic Endless Weekend. Już na pierwszy rzut oka widać, że opakowania Bath & Body Works cechują się przepięknym desigem, które podobnie jak i same nazwy, przywodzą na myśl najmilsze skojarzenia. Butelka wykonana została z miękkiego plastiku, zamykanego na klik, dzięki czemu mamy pewność, że nic nam się nie rozleje np. w trakcie podróży. Górę opakowania możemy również bez problemu odkręcić, jeśli będziemy chcieli wydobyć osiadłe na dnie resztki. Dokładnie takie same opakowania mamy w przypadku balsamów, o których opowiem Wam niżej, jednak póki co pozostańmy przy żelu :).



"Niekończący się Weekend" już na wstępie zapowiada nam, że aromat żelu kojarzyć się będzie z przyjemnością, radością oraz orzeźwieniem. Dokładnie to otrzymujemy! Zapach jest mocny, ale nie duszący, iście relaksujący i odprężający, przywodzący na myśl lato i beztroskie chwile. Po raz kolejny posunę się do skojarzeń z perfumami Escada, które ostatnio dość często przeplatają się, jako porównania w moich postach. Żel ten doskonale oczyszcza skórę nie wysuszając jej, a zawartość masła shea, witaminy E i aloesu dodatkowo ją pielęgnuje, choć jak wiadomo, od samego żelu nie ma co oczekiwać cudów. Niemniej brak podrażnień, uczuleń i innych nieprzyjemnych skutków jest jak najbardziej na plus. Do tego żel ten jest ekstremalnie wręcz wydajny! Używam go średnio co 2 dzień, na zmianę z lilakowym Le Petit Marseillais i całkowity ubytek po dziś dzień, to zaledwie 1/3 butelki podczas, gdy w międzyczasie zdążyłam zużyć już 1,5 opakowania "Petitka". Wystarczy nałożyć odrobinę na mokrą gąbkę, a w mgnieniu oka otrzymujemy wspaniale pachnącą pianę, która koi zmysły i pozwala się w pełni zrelaksować mmmm...


Po wspaniałej kąpieli warto zadbać również o dodatkową porcję nawilżenia, dlatego w tym celu pokusiłam się o zakup 2 wersji balsamów, czyli Sweet Pea oraz Cashmere Glow które, choć oba tożsame z moim gustem zapachowym, to jednak totalnie się od siebie różnią :).



Sweet Pea, czyli "Słodki Groszek" jest absolutnie wyjątkowym, kwiatowym zapachem, w 200% zaspokajającym moje wymagające nozdrza! Jest świeży, nienachalny i ponad to wyczuwam w nim odrobinę aromatu moich ukochanych poziomek. Na skórze utrzymuje się przez zdecydowaną większość dnia, nie kolidując przy tym z perfumami. Kocham po niego sięgać w momentach kiedy chcę jak najdłużej upajać się tym zapachem lub przed snem, ponieważ nie dość że wprawia w dobry nastrój, to do tego jest mocno uspokajający. Producent obiecuje 16 h nawilżenie i spokojnie mogę się podpisać pod tym stwierdzeniem, gdyż do czasu następnej kąpieli moja skóra pozostaje miękka, nawilżona i niesamowicie przyjemna w dotyku.


Drugim balsamem jest wersja o nazwie Cashmere Glow.



Tutaj już mamy nieco cięższy zapachowo kaliber, bardziej otulający i nie ma mowy o rześkości tak bliskiej poprzednim dwóm propozycjom. Zdecydowanie wyczuwalna jest woń wanilii i dojrzałej brzoskwini. Cashmere Glow doskonale nada się na nieco chłodniejsze wieczory lub poranki, aby swoim aromatem wprawić w błogi nastrój. Podobnie jak Sweet Pea świetnie nawilża, doskonale się rozprowadza oraz jest tak samo długo wyczuwalny na skórze, a nawet i przez kilka dobrych minut w pomieszczeniu, w którym był aplikowany. Zapachowo spokojnie mogłabym porównać tą wersję do kosmetyków z linii Otulającej marki Pat&Rub, do których jest nieco podobny, aczkolwiek różnice również są zauważalne, bo moim zdaniem Cashmere Glow jest o wiele mniej nachalny i przyjemniejszy w odbiorze.

Podsumowując: Z każdego z powyższych kosmetyków jestem niesamowicie zadowolona, a już zwłaszcza z balsamów, które aktualnie stały się niezastąpione w mojej codziennej pielęgnacji. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o żelu, bo choć używanie go jest również ogromną przyjemnością i podobnie jak w przypadku balsamów, nie zauważam w nim żadnych wad, to jednak myślę, że cena 49 zł za 295 ml (nawet patrząc na jego wydajność) to mimo wszystko dość sporo, dlatego nie sądzę, że po raz kolejny skuszę się na zakup, chyba że akurat będę miała nagły przypływ gotówki lub próżny kaprys :D. Zdecydowanie i w 100% polecam Wam przetestować choć raz kosmetyki Bath & Body Works, bo choć ceny nie są niskie, to jednak warto wyrobić sobie na ich temat własną opinię, a gwarantuję Wam, że jak traficie na "swój" zapach to używanie ich będzie Wam sprawiało mega frajdę :D. Cena balsamów to podobnie, jak w przypadku żelu koszt 49 zł za 236 ml, czyli nieco mniejszą pojemność.




Znacie kosmetyki Bath & Body Works? Lubicie je? Jeśli miałyście okazję próbować innych wersji zapachowe, niż moje, koniecznie podzielcie się swoimi typami :).

Buziaki :*

piątek, 22 maja 2015

Pielęgnacyjna "Złota Trójka" od Bielendy

Hej! Nadszedł wreszcie dzień, w którym to w końcu postanowiłam stworzyć post stricte pielęgnacyjny, choć jak wiecie nie przepadam specjalnie za tą tematyką, niemniej skłoniła mnie do tego przede wszystkim chęć podzielenia się z Wami 3 perełkami, które wyłuskałam wśród asortymentu marki Bielenda i z których każdą odkryłam przez całkowity przypadek :).

"Złota Trójka" o której będzie mowa poniżej, to kosmetyki, które absolutnie podbiły moje serce i pomimo tego, że są dość tanie, praktycznie na każdą kieszeń, swoją jakością, a zwłaszcza widocznymi i długotrwałymi efektami, bezapelacyjnie pobiły konkurencję na głowę.

Przy okazji zdjęć, korzystałam ze światła typowo dziennego, nie wspomagając się lampą, ponieważ ostatnio naszło mnie na eksperymentowanie w tej kwestii (ewentualne prześwietlenia wybaczcie :*).




1) Bielenda Pharm z linii Trądzik: antybakteryjny tonik normalizujący twarz, dekolt, plecy do skóry mieszanej, tłustej, łojotokowej.



Jakiś czas temu wspominałam Wam, że moja cera ostatnio dość mocno kaprysi i tak, jak jednego dnia potrafi wyglądać niemal doskonale, tak drugiego (a już zwłaszcza przed comiesięczną dolegliwością) buntuje się i nie wiadomo skąd, nagle  pojawia się na niej armia nieprzyjaciół :(. W walce z nimi pomaga mi mój ulubiony tonik, choć nie ukrywam, że wcześniej zamiast toniku używałam regularnie wody micelarnej i efekt również był zadowalający, jednak aby go zobaczyć potrzeba było niestety czasu. W przypadku powyższego toniku, zauważalne zmiany są widoczne w zasadzie już po kilku dniach i dlatego jest to aktualnie mój numer jeden w tej kategorii. W rossmannowskiej promocji kupicie go aktualnie za 7 zł z groszami, natomiast cena regularna to koszt ok. 13 zł.


2) Bielenda BioTechnilogia Ciekłokrystaliczna: nawilżający krem - koncentrat na pierwsze zmarszczki Esencja Młodości 30+ na noc.




Biały i na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajny krem do stosowania na noc, przeznaczony dla każdego typu cery. Ale nie! Z całą pewnością nie jest takim zwyklakiem, jak mogłoby się wydawać. Otóż krem ten zakupiłam pod wpływem opinii na Wizażu, jako zamiennik za mój nieodzowny Effaclar Duo, który jakiś czas temu odstawiłam, ponieważ zauważyłam, że moja twarz zbyt mocno przyzwyczaiła się do niego, przez co nie jest już tak skuteczny, jak przez pierwsze pół roku. Decydując się na zmianę, zależało mi przede wszystkim na mocnym nawilżeniu cery, która pomimo że jest mieszana, potrzebuje nawilżenia jak każda inna. Do tego chciałam, aby krem nie zapychał i nie powodował dodatkowego wydzielania sebum. To wszystko odnalazłam w tym małym słoiczku, za który zapłaciłam w okolicach 17 zł w cenie regularnej. Krem jest - co tu dużo gadać - świetny! Pozostawia cerę jedwabistą i miłą w dotyku, a co najlepsze, efekt ten utrzymuje się długofalowo. Pomimo długotrwałego stosowania nie powoduje wyprysków, zaskórników, ani nie wzmaga przetłuszczania cery. Skóra wydaje się być ponad to jędrniejsza i wygląda na zdrowszą, a zapach kremu jest bardzo delikatny i wprost bajeczny (niejeden luksusowy kosmetyk mógłby mu tego pozazdrościć). Moim zdaniem nic dodać, nic ująć.


3) Bielenda Golden Oils: ultra odżywczy peeling do ciała z drogocennymi olejkami, arganowy, abisyński, perilla.




Peelingów naładowanych parafiną nie lubię. Muszę mieć na nie na prawdę ochotę lub ewentualnie lenia, aby później już nie korzystać z balsamów i są to w zasadzie jedyne sytuacje, kiedy po nie sięgam. Podobnie nie lubię peelingów solnych, których z kolei staram się nie używać wcale, gyż przez obecność wspomnianej soli, mogą powodować podrażnienia, a już zwłaszcza skóry po depilacji. Powyższy peeling jest dla mnie ideałem, ponieważ nie zawiera ani parafiny, ani soli, tylko cukier! Do tego posiada w składzie olejki pielęgnujące skórę, które nie natłuszczają jej na tyle mocno, by oblepiać i tym samym powodować dyskomfort. Peeling ten jest mocnym (nawet bardzo mocnym) zdzierakiem, ale takie lubię zdecydowanie najbardziej. Doskonale nawilża, dzięki czemu w kolejnym kroku nie musimy sięgać po balsamy, chyba że akurat mamy na to ochotę :). Do tego obłędny, orientalny zapach wprawia w błogi nastrój i pozwala się zrelaksować. Aktualnie jest to mój niekwestionowany faworyt i myślę, że pozostanie nim na długo, ponieważ ciężko znaleźć tego rodzaju kosmetyk na rynku, do tego w atrakcyjnej cenie ok. 16 zł.

Dajcie znać, czy spotkałyście się już z którymś z powyższych kosmetyków, a jeśli tak, to jakie są Wasze odczucia? Następna notka pojawi się zapewne w okolicach poniedziałku, ponieważ jutro wieczorem baluję na panieńskim mojej dobrej koleżanki i w niedzielę, no cóż... trzeba będzie odpocząć :D. Miłego dzionka Wam życzę ;).

Ps. Post ten nie jest w żaden sposób sponsorowany przez markę Bielenda, a wszystkie powyższe kosmetyki zakupiłam za własne pieniądze.

niedziela, 17 maja 2015

Bourjois Rouge Edition Velvet 07 Nude-ist - matowa pomadka do ust

Hello! Matowe pomadki od Bourjois już od kilkunastu dobrych tygodni bezsprzecznie królują na blogspocie. Ileż to ja się naczytałam o ich wyjątkowych kolorach, trwałości etc., dlatego też podczas niedawnej promocji w Rossmannie nie mogłam nie skorzystać z okazji i tym samym zakupiłam dwa egzemplarze burżujskich upiększaczy ust, przy czym jeden to standardowa wersja Rouge Edition w kolorze 04, o której opowiem niebawem, natomiast druga to dzisiejsza bohaterka, czyli matowa Rouge Edition Velvet.

Opakowanie pomadki jest dość przyjemne, aczkolwiek niestety BARDZO podatne na zarysowania, mimo bezpiecznego trzymania w kosmetyczce. Nie powiem, wkurza mnie to piekielnie i jak na pomadkę za 50 zł w cenie regularnej, absolutnie nie powinno mieć miejsca :/.



Kolor który wybrałam to dość ciemny, przybrudzony róż. Na moich raczej jasnych ustach wygląda przepięknie i niesamowicie elegancko. Jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych odcieni w mojej pomadkowej kolekcji! Wykończenie jest typowo welwetowe, czyli nie jest to płaski, suchy mat, a raczej mat dający wrażenie hmmm... bardziej miękkich i nawilżonych ust? Ciężko opisać ten efekt, po prostu najlepiej zobaczyć go na żywo.



Aplikator tej pomadki to tradycyjna, standardowa gąbeczka, nabierająca idealną ilość produktu, aby móc za jednym razem pokryć całe usta kolorem. Jest to o niebo lepsze rozwiązanie, niż nakładanie wprost ze sztyftu, jak w przypadku matów od Golden Rose, bo chociaż polubiłam ich pomadki, to jednak aplikacja jest koszmarna, gdyż niesamowicie ciężko suną po ustach. Tutaj na szczęście takiego problemu nie mamy ;). Mówiłam już, że kolor jest boski?! :D




Jeśli chodzi o trwałość, to jednogłośnie przyłączam się do wszystkich pieśni pochwalnych wyśpiewanych na ten temat. Jest ona iście re-we-la-cyj-na!!! Jestem przekonana, że bez jedzenia i picia, szminka spokojnie przetrwałaby na ustach nawet cały dzień. Kiedy już zdąży zastygnąć, jedynie minimalnie odbija się na szklance, zostawiając maleńki ślad, co jest bez porównania mniejszym złem, niż w przypadku innych pomadek, a już zwłaszcza kremowych. Każda z nas zapewne zna to uczucie, kiedy po upiciu nawet jednego łyka napoju, brzeg szklanki jest cały umazany. Tutaj możemy być spokojne, gdyż ślad jaki zostawia Rouge Edition Velvet jest na prawdę niewielki i prawie w ogóle nie rzuca się w oczy. Kolejnym testem jaki przeszła było jedzenie zupy. W tym przypadku, jedynie lekkiego uzupełnienia wymagał środek ust, który stał się jaśniejszy od reszty, ale od biedy nie wyglądało to źle (po prostu zrobiło się ombre) i nawet nie mając szminki przy sobie, można byłoby wyjść do ludzi.

Pigment tej pomadki niemal wżera się w usta i pod koniec dnia jedyny sposób, aby się go pozbyć to płyn dwufazowy. W ciągu dnia ściera się bardzo równomiernie, nie ważąc się i nie wylewając poza kontur ust. Jest to na prawdę chyba najlepszy produkt Bourjois z jakim miałam do czynienia, bo pomimo, iż nie darzę matów jakimś szczególnym uwielbieniem, to jednak do tej propozycji przekonałam się 100%!




Jeśli chodzi o wysuszanie ust i podkreślanie suchych skórek, to nie ma się co oszukiwać, ale i tą pomadkę lepiej nakładać na wypeelingowane wcześniej wargi, ponieważ jak każdy mat, tak i ten wysusza usta po dłuższym stosowaniu, jednak nie robi tego dotkliwie i w następstwie wystarczy kilkukrotnie zastosować balsam, by wróciły do punktu wyjścia. Jeśli chodzi o suche skórki, to owszem podkreśla je, ale na szczęście przeważnie te większe. Jeśli mamy bardzo delikatnie suche usta, nie powinna dodatkowo tego uwydatnić.

Generalnie rzecz ujmując jestem na absolutne TAK! Kolor, trwałość i komfort użycia sprawiają, że jestem kupiona całkowicie, jednak póki co nie skuszę się na inne kolory, ponieważ inne pomadki również mnie kuszą, a wiecie już, że nie lubię zaopatrywać się w kilka odcieni tej samej serii, bo wolę zmieniać marki, próbować nowości itd. niemniej jeśli jeszcze nie miałyście z nią do czynienia to polecam bardzo, bardzo serdecznie!

Udanej niedzieli :*.

czwartek, 14 maja 2015

Perfumy Beyonce Heat Rush

Cześć! Piszę do Was na pół przytomna, ponieważ od mniej więcej południa nie umiem sobie poradzić z bólem głowy, jaki mnie dziś dopadł :/. Najgorsze, że miałam mega napięty dzień, mnóstwo spraw do ogarnięcia na cito, więc jestem padnięta jak maratończyk po ukończonym biegu, ale  postanowiłam, że co jak co, ale nową notkę jeszcze dzisiaj naskrobię i tym samym podzielę się z Wami swoimi przemyśleniami na temat moich kolejnych perfum tzw. "na codzień".

Wielokrotnie już podkreślałam, że jestem zapachową estetką, lubię zapachy dobre, mocne (ale nie za mocne) i przede wszystkim trwałe, jednak tych najlepszych i zarazem najdroższych z mojej małej kolekcji staram się używać może nie tyle okazyjnie, co po prostu rzadziej, ponieważ przez to, że są luksusowe, chcę się nimi cieszyć jak najdłużej. Po przysłowiowe bułki do sklepu, albo kiedy siedzę w domu i nie mam za bardzo zamiaru nigdzie wychodzić, wolę używać perfum tańszych, głównie z przedziału 70-100 zł, ponieważ nigdy nie jest mi żal wylewać ich na siebie hektolitrami, jak i nie czuję smutku, gdy zawartość zaczyna dobijać dna.

Jednymi z takich perfum do codziennego użytku jest zapach sygnowany przez Beyonce. Tutaj muszę koniecznie nadmienić, że już wielokrotnie przekonałam się, iż zapachy "gwiazd", najczęściej okazują się być po prostu beznadziejnymi szmirami (oczywiście są od tego wyjątki), które równie dobrze można byłoby kupić na lokalnym bazarku za 20 zł. Część z nich jest jednak na tyle interesująca, że spokojnie można byłoby je postawić przy perfumach z wyższej cenowo półki, a są też i takie, które zatrzymują jedynie pierwszym wrażeniem, z każdym dniem rozczarowując coraz mocniej. Jak myślicie w której grupie znajduje się Heat Rush, hmm?

Na początek należą się duże oklaski za opakowanie. Zarówno zewnętrzny kartonik, jak i sama butelka są porządnie wykonane, brak jest niedoróbek, nie trącą tandetą, a już kwestia gustu czy się komuś podobają, czy nie. Mnie owszem, choć domyślam się, że jak we wszystkim, tak i tutaj zdania będą sprzeczne, ale fakt, że pod względem samego wykonania nic im nie brakuje, jest już dla mnie plusem.





Zapach przywiódł mnie do siebie swoją świeżością i wyczuwalnym aromatem owoców. Taka trochę Escada, za którą chociaż ogólnie nie przepadam, to akurat w chwili, kiedy kupowałam powyższe perfumy, miałam ochotę właśnie na coś w tym typie.

Niestety dalej było już tylko gorzej. Mimo fajnych składników zawartych w tej kompozycji, zapach do mnie kompletnie nie przemówił i uważam, że jest płaski, nijaki, nic się w nim nie dzieje, nie wibruje, nie korci, nie nęci, a do tego po czasie, kiedy jego początkowa intensywność słabnie, zaczynam wyczuwać w nim jakiś plastik i nagle owoce przestają być owocami, a zaczynają podchodzić lekką chemią. Wracając jednak do początku, zaraz po psiknięciu perfum na skórę możemy poczuć lekki powiew egzotyki, zapach jest słodki, ale nie mdlący, mocno dziewczęcy, lecz mało kobiecy, ot taki sobie ulepek.

Nuta głowy:

marakuja, brazylijska wiśnia, czerwona pomarańcza
Nuta serca:
żółta orchidea tygrysia, kwiat mango, pomarańczowy hibiskus
Nuta bazowa:
miodowa ambra, drzewo tekowe, piżmo.

Trwałość jest słaba, jakieś 4 h, z czego końcowa faza jak już nadmieniłam, nie jest najprzyjemniejsza dla mojego nosa. Za to na mojej mamie pachną o wiele ładniej i mam wrażenie, że nieco dłużej się utrzymują, zatem widać efekt końcowy zależny jest od pH skóry.



Ostatecznie nie zdecydowałam się na całkowite wykończenie buteleczki, przez co większa połowa trafiła w łapki mojej mamy, która z jego używania jest bardzo zadowolona (a podobnie jak i mnie, ciężko jej dogodzić pod względem perfum ;)) i chętnie po nie sięga. Jak widać gusta są przeróżne i to co jednemu nie pasuje, drugiemu odpowiada w 100%. Ja w każdym razie z całą pewnością nie zdecyduję się na ponowny zakup i uważam, że absolutnie nie są warte kwoty 129 zł, gdyż za tą cenę znajdziecie masę innych, znacznie lepszych jakościowo perfum na rynku.

Ja uciekam do spania, bo nie mam już sił nawet patrzeć w komputer. Jak coś napisałam nie do końca spójnie, to z góry przepraszam, ale serio dziś nie jest mój dzień. Buziaki :*

poniedziałek, 11 maja 2015

Yankee Candle - Stony Cove & Waikiki Melon

Hej moi Drodzy! Jak Wam mija poniedziałkowy wieczór? Mam nadzieję, że we wczorajszą niedzielę wyborczą, większość z Was spełniła swój obywatelski obowiązek i poszła do urn oddać głos. Ja także byłam i rzecz jasna zagłosowałam na swojego kandydata :).

Przechodząc jednak do meritum. Dzisiaj przygotowałam dla Was dwie propozycje wosków zapachowych (otrzymanych już daaawno temu od Goodies.pl) , które chociaż całkowicie się od siebie różnią, tak do obu mam nie małe zastrzeżenia. Zapraszam zatem do lektury :).

Na pierwszy ogień idzie zapach, który od kiedy tylko wszedł do Polski, niezwykle mnie zaintrygował zawartymi w sobie nutami zapachowymi. Po Stony Cove, czyli w wolnym tłumaczeniu Kamienistej Zatoce spodziewałam się akordów raczej zimnych, w stylu przykładowo Perles de Lalique, przełamanych odrobiną ciepła, bo jeśli zatoka to z pewnością gdzieś w pobliżu plaży, a jak plaża to wiadomo - słoneczko, wiaterek itd.



"Cudowne zestawienie nut kwiatowych i morskiej, bogatej w ozon bryzy kusi zmysły, tonizuje i skutecznie odstrasza złe myśli. Kompozycja Stony Cove nawiązuje do aury poranka spędzanego na bezludnej, kamienistej plaży. Świeże, optymistyczne akordy poprawiają samopoczucie i zbawiennie wpływają na panującą we wnętrzu domu atmosferę. Bogactwo naturalnych olejków zaklętych w prawdziwym wosku to gwarancja najwyższego zadowolenia i świetna wymówka do tego, żeby bliżej zapoznać się z nową propozycją od Yankee Candle."

Niestety tartaletka ta kompletnie nie przypadła mi do gustu. Po pierwsze jest bardzo intensywna, a zbyt mocne zapachy po prostu mnie męczą. Po drugie, czuję w niej odświeżacz powietrza do toalet. W pierwszej chwili po rozpuszczeniu wosku, w powietrzu unosi się zapach kwiatów i tak, jak zazwyczaj kwiatowe zapachy lubię, tak te akurat kompletnie nie przypadły mi do gustu. Później wosk zaczyna przybierać nieco chłodne, aczkolwiek całkiem przyjemnie otulające tony, które mimo wszystko w moim odczuciu pasują głównie do łazienek, a nie do pokoi, czy innych pomieszczeń w domu. Nie polubiliśmy się i z pewnością już więcej do niego nie wrócę.

______________________________________________________________________________________


Drugim zapachem jest owocowa kompozycja ukrywająca się pod nazwą Waikiki Melon. Tutaj, w mojej imaginacji widziałam jedną wielką eksplozję soczystego zapachu, całkowicie obezwładniającą mój zmysł węchu. A jak było w rzeczywistości?



"Waikiki – czyli doskonale egzotyczna, wymarzona, w idealny sposób rajska plaża – to najważniejszy punkt odległego Honolulu. To w tym miejscu koncentruje się życie miasta znanego z serdeczności jego mieszkańców, pokazów na których obejrzeć można spektakularne tańce i sztuczki wykonywane z żywym ogniem. Waikiki to też piękne, tańczące w rytm hula dziewczyny i kolory egzotycznych kwiatów zamienianych w zawieszane na szyjach turystów wieńce. To wszystko – cały ten wyjątkowy i bardzo wakacyjny klimat – kondensuje się w wosku Waikiki Melon, czyli w kompozycji sprawnie łączącej w sobie aromat dojrzałego i słodkiego melona skropionego dla kurażu odrobiną soku ze słonecznej, orzeźwiającej pomarańczy."

Zapach, podobnie jak jego poprzednik Stony Cove okazał się być zbyt mocny, przez co wystarczy na prawdę odrobina, ociupinka wosku dodana do kominka, by wypełnić całe mieszkanie po brzegi. Co do samego zapachu, owszem jest on owocowy, ale hmm... jak dla mnie nie jest to zapach czystych owoców, ale bardziej soku owocowego, czyli niby przyjemny, niby może się podobać, ale czuć, że został już przetworzony i brak w nim tego "czegoś", co nadałoby smaczku całości. Jest nieco zbyt cierpki i monotematyczny, nie rozwija się i jak dla mnie pachnie ciągle tak samo. Wyczuwam w nim głównie pomarańcze, pomieszane z innym składnikiem, którego nie potrafię nazwać, ale jak na mój nos nie do końca jest to melon. Całościowo w tym przypadku również jestem na nie, chociaż patrząc na to, że znacie mnie już trochę i wiecie, że w kwestii zapachów bywam bardzo wybredna, mimo wszystko zachęcam Was do wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat, ponieważ gusta i guściki bywają różne, zatem na pewno znajdą się także zwolennicy obu tych propozycji.

Oba woski, jak też i wiele innych do wyboru dostaniecie na stronie Goodies.pl w cenie 7 zł.



czwartek, 7 maja 2015

Benefit Gimme Brow - stylizujący żel do brwi w odcieniu medium/deep (dużo gadania)

Witajcie! Dziś na Śląsku mamy prawdziwą wiosnę. Słoneczko świeci od rana, jest ciepło i aż ma się ochotę wyjść do ludzi. Korzystając z tego, że w dniu dzisiejszym mam totalny luz, postanowiłam trochę posprzątać, a po południu zapewne skoczę do Siostry podzielić się z nią łupami z Rosska :). Jeśli jesteście ciekawe, co udało mi się upolować na wyprzedażach, koniecznie dajcie znać w komentarzach, a stworzę osobny post z nowościami.

Żel, który dzisiaj chcę Wam przedstawić przyznam, że kupiłam pod wpływem chwili. Benefit to taka marka, której produkty lubię i kuszą mnie niesamowicie, chociaż zdaję sobie sprawę, że jakość nie jest iście rewelacyjna, a po prostu dobra i na poziomie. Do tego często też można bez większego problemu znaleźć sporo tańsze zamienniki benefitowych produktów w drogeriach, ale wiecie... kiedy odzywa się moje "chciejstwo" to po prostu nie ma rady, muszę mieć daną rzecz choćby nie wiem co i biję się w pierś, ale innego wytłumaczenia nie mam ;).

Opakowania to kolejna rzecz, którą w Beneficie uwielbiam. Kolorowe, ale nie przytłaczające, przykuwają uwagę i wyglądają po prostu ciekawie.



W środku kartonowego opakowania znajduje się 3 ml tubeczka, wielkości palca środkowego (fuckera) z maleńką szczoteczką, która jest przeurocza i do tego ogromnie praktyczna.




Dzięki wspomnianej szczoteczce, perfekcyjne pokrycie włosków żelem jest bajecznie proste, ponieważ dzięki swoim gabarytom dociera nawet do tych najmniejszych, optycznie zagęszczając brwi i przede wszystkim nadając im kolor. A dlaczego tak mocno zależy mi na kolorze?

Jako, że jestem naturalną szatynką i moje włosy są z natury czarne, długo nie odczuwałam potrzeby podkreślania brwi z którymi nigdy nie było problemu, zarówno pod względem koloru, jak i kształtu , jednak kiedy już zaczęłam to robić szybko zauważyłam, że moje brwi dość mocno zjaśniały (jestem pewna, że to od stosowania kosmetyków, ponieważ u mojej mamy zaszedł identyczny proces), dlatego w chwili obecnej priorytetem jest dla mnie to, aby żel oprócz ujarzmiania włosków, nadawał im także dość intensywny kolor zbliżony do tego, jaki miałam naturalnie.

Do pewnego momentu radziłam sobie podkreślając brwi wyłącznie cieniem, jednak wkurzało mnie to, że pod koniec dnia bywały rozczapierzone we wszystkie strony świata, dlatego postanowiłam sięgnąć po swój pierwszy żel, o którym pisałam tutaj >>>KLIK<<<. Byłam z niego zadowolona, ale jak to ja - odwieczny eksplorator kosmetyków wszelakich - po wykończeniu tubki, postanowiłam spróbować czegoś innego i wybór padł na żel Catrice, który niestety był dostępny tylko w jednym odcieniu i finalnie okazał się być dla mnie nieco za jasny, a że nie zawsze mam ochotę na podkreślanie brwi cieniem i żelem jednocześnie, czasem wolę po prostu machnąć tylko dwa razy szczoteczką, by uzyskać kolor, zatem następnym wyborem był właśnie Gimme Brow Benefitu.

Kolor tego produktu jest cudny! Chłodny, średnio ciemny brąz, którego nasycenie można stopniować dokładając kolejne warstwy. Praktycznie cały dzień utrzymuje ładnie włoski w ryzach nie blaknąc i nie tracąc na intensywności. Ktoś mądry stwierdził, że jest to produkt wodoodporny - no way!!! Nie ma opcji, że wytrzyma np. deszcz lub, że spokojnie można pójść w nim na basen. Nie zmyje się tworząc brzydkie strugi, ale po prostu wypłuka tak, że nic nie zostanie na brwiach (sprawdzone osobiście). Zmyjecie go ponad to wodą z mydłem i każdym, nawet najsłabszym płynem micelarnym, więc o jakiej wodoodporności mowa?

Zapach produktu jest chemiczny, ale w miarę przyjemny, nie trzeba zatykać nosa podczas aplikacji ;). Pomimo maleńkiej pojemności kosmetyk jest bardzo wydajny i w teorii powinien starczyć na pół roku (u mnie akurat leci 4,5 miesiąca i końca nie widać).

Poniżej możecie zobaczyć efekt na moich brwiach.

Pierwsze zdjęcie solo, bez żadnych "ulepszaczy":



I z Gimme Brow Benefitu:



Moim zdaniem stan końcowy jest w pełni zadowalający, a jeszcze po pociągnięciu cieniem, to już całkiem mam niemalże brwi idealne ;).

Pomimo wysokiej kwoty (119 zł) jestem z tego kosmetyku absolutnie zadowolona, choć uważam, że z pewnością da się znaleźć coś podobnego w znacznie niższej cenie (chociażby żel z Wibo, nie ma efektu wow, ale 10 zł w porównaniu do prawie 120 zł robi różnicę).

Dajcie znać czym Wy podkreślacie brwi i jakie są Wasze ulubione produkty w tej kategorii ;). Miłego dzionka! :*

poniedziałek, 4 maja 2015

Najmłodsze dziecko marki Sleek, czyli paleta Del Mar Volume 2

Cześć! Co tam u Was moje Robalki? Majówka minęła, czas słodkiego lenistwa się skończył i niestety znowu trzeba było ruszyć do swoich obowiązków (a tak mi się nie chciało, że hej).

Dzisiaj opowiem o najnowszej paletce Sleeka, czyli Del Mar Volume 2. Od kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam, że bez wątpienia musi zasilić moje kosmetyczne szeregi pomimo, że samych sleekowych palet mam już sztuk 6, nie wspominając o innych zestawach cieni przeróżnych marek i cieniach pojedynczych. Moi bliscy twierdzą, że spokojnie mogłabym otworzyć małą drogerię, jednak jako że "jestę blogerę" mam nadzieję być rozgrzeszona. Amen ;).

Sleekowa propozycja spodobała mi się przede wszystkim dlatego, że tym razem marka postawiła na kolory, które świetnie posłużą zarówno do makijażu delikatnego, dziennego, jak i też pozwolą nieco zaszaleć. Całość to taki dość uniwersalny, kolorystyczny misz-masz, dlatego kiedy np. planujemy podróż i nie będzie nam się chciało zabierać na wyjazd kilku palet, myślę, że ta spokojnie powinna wystarczyć, choć do pełnego uniwersalizmu brakuje w niej czarnego cienia :(.

Co do samego opakowania, nie ma się co za nadto rozwodzić. Nadruk na zewnętrznym kartoniku bez wątpienia kojarzy się z wakacjami na tropikalnej wyspie, więc już po samym designie możemy się spodziewać, jakiego typu kolory czekają w środku. Sama kasetka wygląda dokładnie tak samo, jak wszystkie kasetki Sleeka i w tej kwestii nic się nie zmieniło.




Zajrzyjmy zatem do środka (poniższe zdjęcie najlepiej obrazuje rzeczywiste kolory).



W palecie mamy 12 cieni, z czego 3 perłowe - Loco, Zoola, Pearl, 2 drobinkowe - San Antonio i Spotlight (drobinkowych cieni chyba jeszcze w Sleeku nie było, ale jeśli się mylę to proszę mnie poprawić) oraz 7 matów.

Jeśli chodzi o cienie matowe, ich jakość uległa nieco poprawie, chociaż wciąż nie jest to do końca to, co by mnie w 100% satysfakcjonowało. Widać postęp, ale brakuje jeszcze dopracowania, aby pigmentacja była mocniejsza, gdyż na razie jest na szkolną 3+.

Ok, to teraz prezentacja poszczególnych cieni:



Loco - perłowa, jasna brzoskwinia, pigmentacja bardzo dobra.
San Antonio - drobinkowa, dojrzała brzoskwinia, pigmentacja przeciętna.
Ibiza Rocks - matowy kanarek, który lubi się gubić podczas blendowania, pigmentacja przeciętna.
Pearl - perłowa perła chciałoby się rzec :), bardzo ładny, jaśniusieńki odcień, pigmentacja bardzo dobra.
Ushuaia - typowy cielaczek, będzie ładnie wyrównywał koloryt powieki, tylko należy uważać, aby nie nałożyć go za dużo, bo wtedy wpada odrobinę za nadto w brąz i łatwo z nim przesadzić. Pigmentacja, jak na tego rodzaju cień, średnia.
Puro - na zdjęciu wyszedł jako jasny, prawie biały mat, natomiast na żywo jest delikatną, subtelną lawendą, która pięknie wygląda na oku, jeden z moich ulubionych. Pigmentacja dobra.




Zoola - żółty, lekko przybrudzony kolor złota, pigmentacja bardzo dobra.
Pura Vida - matowa zieleń, taki trochę nijaki kolor, bury, nie lubię go używać, bo kompletnie nie mam na niego pomysłu, pigmentacja średnia.
Spotlight - kolejny ulubieniec, szary, drobinkowy cień, pigmentacja średnia.
Bora Bora - na żywo wpada w bardziej turkusowe tony i jest znacznie mniej wibrujący, niż na fotce. Matowy, jasny kolor, który wygląda super, jako akcent na oku, pigmentacja bardzo dobra.
Ocean Beach - niemal doskonałe wyważenie zarówno ciemnoniebieskich, jak i zielonych tonów. Na żywo jest znacznie bardziej głęboki, niż na zdjęciu, całkowicie matowy, pigmentacja bardzo dobra.
Siesta - matowy kolor - zagadka, trochę w nim brązu, trochę szarości, chwilami fioletu, trudny do opisania, pigmentacja bardzo dobra.

Swatche na ręce:



Co do moich spostrzeżeń to zauważyłam, że oba drobinkowe cienie (San Antonio i Spotlight) są znacznie bardziej suche, niż pozostałe maty i wydaje mi się, że głównie przez to straciły na pigmentacji. Podczas kiedy reszta matów jest kremowa, łatwo nabierająca się na pędzel, tak oba "suchotniki" niestety gorzej przyczepiają się do pędzla i lubią osypywać.

Generalnie paletkę tą zaliczam do udanych, aczkolwiek uważam, że marka Sleek ma znacznie lepsze w swoich zasobach. Mimo to nie żałuję zakupu i z chęcią po nią sięgam, zarówno na codzień, jak i w te dni, kiedy najdzie mnie ochota na wyrazistszy akcent na powiekach. Jestem ciekawa jak Wam się podoba ta nieco papuzia propozycja?



Niedługo postaram się zmalować nią jakiś makijaż, bo chciałabym pokazać Wam te cienie w akcji, wraz z dwoma  innymi produktami Sleeka, które otrzymałam od sklepu Cocolita.

Przyjemnego wieczoru! :)

piątek, 1 maja 2015

Manhattan Lotus Effect 99G

Hello! Promocje w Rossmannie i innych drogeriach wciąż trwają, jednak ja dziś dla odmiany przychodzę do Was z lakierem, który otrzymałam na jednym ze spotkań blogerskich. Zaciekawił mnie przede wszystkim z uwagi na swoją ciekawą barwę, będącą pomieszaniem brązu z fioletem.

Na pazurkach znajdują się dwie warstwy lakieru Manhattan, przy czym na kciuk i serdeczny nałożyłam dodatkowo lakier Color Club w odcieniu 990 Pearl Spective :).






Pędzelek w lakierze Manhattan jest z kategorii płaskich, ale dość cienkich. Bardzo dobrze rozprowadza emalię na paznokciach, choć czasem lubi tworzyć smugi. Lakier odpryskuje po ok 3 dniach, ale generalnie trzyma się nieźle, bo kiedy go nosiłam rąk nie oszczędzałam, więc wynik uważam za całkiem przyzwoity. Wykończenie lakieru jest drobinkowe, choć nie ma tu mowy o brokacie. Całość moim zdaniem prezentuje się elegancko i po prostu ładnie :).




Jak Wam się podoba ten lakier? Przyjemnego wieczoru życzę! ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...