niedziela, 27 września 2015

The Secret Soap Store - pierwsze spotkanie

Witajcie! Jakiś czas temu miałam możliwość wypróbowania kosmetyków marki The Secret Soap Store. Nie ukrywam, że byłam nimi bardzo zainteresowana, dlatego z ogromnym zaciekawieniem podeszłam do testów. Jesteście ciekawi, czy marka przekonała mnie do siebie?

Jako pierwszy w ruch poszedł peeling, o boskim zapachu świeżego arbuza. Niestety na opakowaniu, które otrzymałam (i które najprawdopodobniej było testowe), nie podano żadnych informacji odnośnie składu, co przyznam nie do końca mi się podoba, ponieważ uważam, że taka informacja powinna być absolutną koniecznością i przy tym nieodłącznym elementem całości. Jak bowiem mamy określić, co nakładamy na nasze ciało i czy aby na pewno nam to nie zaszkodzi? Niestety coraz więcej osób jest alergikami i to o nich należałoby przede wszystkim myśleć najpierw.

Pomijając jednak ten mały falstart, sam kosmetyk znajdował się w plastikowym opakowaniu, zabezpieczonym aluminiową membraną, dzięki czemu miałam pewność, że nikt przede mną nie zaglądał do środka.




Konsystencję peelingu określiłabym jako przyjemnie musową, dość rzadką, z obecnością czarnych pestek, które są tu raczej dodatkiem. Wyczułam również obecność prawdopodobnie parafiny, jednak okazała się być ona nie na tyle mocno stężona, żeby oblepiać po kąpieli wannę, czego szczerze nie cierpię w tego rodzaju produktach. Także zaczęło się nieźle :). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie pokusiła się na skosztowanie, czy peeling jest cukrowy, czy solny i niestety, moje kubeczki smakowe wyczuły przede wszystkim sól (z odrobiną cukru), ale ponownie nie na tyle mocną, by uprzykrzać mi tym samym życie, bo jak wiecie, moja skóra nie lubi się z peelingami solnymi, zwłaszcza po depilacji. W tym przypadku jednak, stosując peeling właśnie po depilacji, odczuwałam zaledwie delikatne pieczenie, które praktycznie wcale mi nie przeszkadzało, a przyjemny zapach arbuza uprzyjemniał aplikację.





Teraz czas na działanie. W przypadku tego kosmetyku, jest ono w 100% na plus! Peeling niesamowicie wygładził mi ciało, zostawiając skórę tak jedwabistą, a przy tym nie oblepioną żadnym świństwem, że z miejsca zakochałam się w efekcie jaki daje. Zbędne okazało się być nawet późniejsze nakładanie balsamu :). Ścieralność określiłabym na poziomie średnim i jest ona ok, choć kto czyta mnie regularnie wie, że dla mnie im mocniejszy i bardziej szorstki peeling, tym lepiej. Kiedyś ktoś zażartował nawet, że pewnie nie zadowoliłabym się nawet sproszkowanym pumeksem o najmocniejszym stopniu gradacji, bo na bank okazałby się zbyt delikatny i chyba coś w tym jest, choć temu peelingowi pod owym względem nie mam wiele do zarzucenia, to jednak gdyby ścierał mocniej, byłabym jeszcze bardziej zadowolona :). Podsumowując wszystkie zalety i wady - produkt ten mogę Wam spokojnie polecić, bo jest fajny, robi co ma robić i przyjemnie pachnie, a do tego cudownie nawilża. Niestety nie mam pojęcia co do jego ceny, ale myślę, że nie powinien być specjalnie drogi (mam przynajmniej taką nadzieję), dlatego jeśli gdzieś przypadkiem na niego traficie i przy tym nie przeszkadza Wam obecność w składzie soli, to serdecznie Wam go polecam.

Edit: Po długich poszukiwaniach, znalazłam skład! Wydaje mi się, że jest przeciętny i gdzie ten cukier z pierwszego miejsca ja się pytam?! :)

Sucrose, Glycine Soja (Soybean), Oil, Caprylic/CapricTrygliceride, Silica, Polysorbate 20, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Argania Spinosa Kernel Oil, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Parfum, Tocopheryl Acetate, MIPA Laureth Sulfate, Laureth-4, Cocamide DEA, Aqua Glycerin, Nigella Sativa Seed, Citrullus Vulgaris (Watermelon) Fruit Extract, Betaine, Urea, Potassium Lactate, Sodium Polyglutamate, Hydrolyzed, Sclerotium Gum, Phenoxyethanol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid, CI14700, CI14720.

______________________________________________________________________________________

Drugi kosmetyk, który miałam przyjemność wypróbować, to mydełko również o zapachu arbuza, jednak ponownie, bez podania żadnego składu, czy jakiejkolwiek informacji na jego temat :(. Zatem tutaj będzie krótko i zwięźle.




Napiszę wprost. Mydło, jak to mydło, po prostu myje i funkcję tę spełnia bardzo dobrze. Fantastycznie się pieni, jednak czarne pestki ponownie są najprawdopodobniej jedynie dla urozmaicenia designu. Jeśli chodzi o inne właściwości poza samym myciem, to ja ich nie zauważam. Nadmienię w tym miejscu, że używam go tylko do mycia rąk i nie stosuję na całe ciało. Nie zauważyłam żadnego przesuszenia swoich dłoni, tudzież w drugą stronę - nawilżenia. Po użyciu mydła zapach nie utrzymuje się na dłoniach, a nawet tuż po zwilżeniu, sama kostka pachnie dużo słabiej, niż na początku, zanim zaczęłam jej używać. Ogólnie szału nie ma. Moim zdaniem można go wypróbować, ale nie sądzę, że się z nim jakoś specjalnie polubicie, bo jest zbyt zwyczajne, by można było wymagać od niego czegoś więcej. Niestety ponownie nie podam Wam informacji co do ceny, bo nie znalazłam nic na ten temat w Internecie.

Znacie markę The Secret Soap Store? Lubicie ich kosmetyki? Ja przyznam, że póki co jestem średnio przekonana, ale ciekawi mnie więcej produktów. Na koniec mam jeszcze do Was prośbę, jeśli ktoś znalazł przypadkiem skład, któregoś z powyższych kosmetyków, to bardzo proszę o wklejenie go w komentarzu do postu, gdyż być może być to przydatne dla innych dziewczyn. Buziaki :*

środa, 23 września 2015

Mel by Melissa / Dreaming

Cześć! Tak się ostatnio rozpędziłam w pisaniu postów na blogu, że aż sama jestem zdziwiona :). Jak widać przerwa dobrze mi zrobiła, choć jak wspominałam kilka notek temu, do początku listopada może być u mnie różnie z regularnością, jednak póki co cieszę się tym, że jakoś wyrabiam i blog może kręcić się dalej :P.

Buty, które chcę Wam dzisiaj przedstawić, zakupiłam mniej więcej w okolicach maja. Dreptałam sobie w nich wiosną i latem, aż do teraz, testując zarówno w chłodniejsze dni, jak i totalny upał, przez deszcz, po błoto. Ciekawi jesteście się spisały?




Myślę, że marki Melissa nie trzeba nikomu przedstawiać. Zasłynęła produkcją butów z bardzo unikalnego tworzywa, jakim jest Mel-flex, czyli połączenia kauczuku i plastiku. Wydawać by się mogło, że z racji właśnie tego tworzywa, owe buty będą najbardziej niewygodne na świecie, jednak nic bardziej mylnego. Materiał bowiem jest niezwykle miękki i podatny, dzięki czemu idealnie dopasowuje się do kształtu każdej stopy, nawet tak szczupłej jak moja. Nic więc dziwnego, że pokochały je gwiazdy i celebryci na całym świecie.

Butki na które się zdecydowałam, to granatowe baleriny z beżowymi wstążeczkami, z linii Dreaming. Na początku totalnie nie byłam przekonana, czy są to aby na pewno buty dla mnie, ponieważ pomimo wstępnej wygody, kiedy to po raz pierwszy przymierzałam je w sklepie, bałam się otarć i pęcherzy w następstwie dłuższego chodzenia, gdyż niestety jestem posiadaczką bardzo, ale to bardzo wrażliwych pod tym kątem stóp i źle dopasowane obuwie potrafi wyrządzić mi niezłą masakrę. Jednak ostatecznie uznałam, że w razie gdybym nie była z nich zadowolona, po prostu je odsprzedam na Allegro i tym oto sposobem za kwotę 159 zł stałam się posiadaczką butów z gumy :).




Po przyjściu do domu od razu postanowiłam je wypróbować, idąc na krótki spacer. Już po pierwszych paru metach wiedziałam, że będzie to miłość na dłużej. Buty okazały się być niezwykle wygodne i komfortowe w noszeniu. Nawet podczas największych upałów, nie było mowy o tworzeniu odparzeń czy odcisków. Jedyne co zaobserwowałam to to, że na temperatury powyżej 25 C nie do końca się nadają, bo jako, iż jest to sztuczny materiał i skóra pod nim nie oddycha, stopy mocno się pocą, pomimo że na codzień nie mam najmniejszego problemu z nadpotliwością stóp. Jednak co ciekawe, nawet w przypadku, kiedy założymy je na żar lejący się  z nieba i stopy będą nam w środku dosłownie pływać, po ich wyjęciu nie zabijemy nikogo przykrym zapachem, ponieważ jak wspomniałam wyżej - melisski są zapachowe (pachną gumą balonową), przez co bardzo skutecznie redukują nieprzyjemny zapach.

W przypadku ich zabrudzenia lub zakurzenia, nawet takiego najbardziej opornego, wystarczy woda z mydłem, aby przywrócić je do stanu pierwotnego. Zdjęcia, które widzicie powyżej były robione dziś, po kilku miesiącach solidnego chodzenia, a mimo to stan określiłabym na idealny, gdyż w ogóle nie widać zużycia, poza drobnymi ryskami na złotych serduszkach.



Bardzo podoba mi się w nich to, że są na tyle uniwersalne, iż nadają się zarówno do codziennego latania po mieście, jak również do nieco elegantszego stroju, w którym możemy mieć buty na płaskim. Są stonowane, a mimo to przykuwają uwagę, przez co wielokrotnie zdarzyło mi się słyszeć, że wybrałam fajny model.

Ogólnie jestem z ich posiadania bardzo, ale to bardzo zadowolona i chętnie zaopatrzyłabym się w kolejną parę, co z pewnością uczynię. Warto polować na wyprzedaże, gdyż wtedy można je dostać poniżej ceny regularnej. Ja swoje zakupiłam stacjonarnie w sklepie Zebra w Silesia City Center w Katowicach. Serdecznie Wam je polecam! :)

poniedziałek, 21 września 2015

Back to the past, czyli kilka słów o "tatuażach" typu flash tattoo, metalic tattoo, fake tattoo

Witajcie! Już na początku tego lata zauważyłam tendencję wśród ludzi w różnym wieku do obklejania swojego ciała kalkomanią imitującą prawdziwy tatuaż, tudzież biżuterię. Nie ukrywam, że na początku wydawało mi się to dziwne, a pierwszą myślą było "WTF o co kaman?!". Otóż tego rodzaju ozdoby od zawsze kojarzyły mi się  z okresem wczesnego dzieciństwa (klasami 1-4), kiedy to na przerwach w szkole, ile sił w płucach biegło się do pobliskiego kiosku i w ilościach wręcz hurtowych kupowało gumy do żucia, by później móc szpanować przed kolegami rękami obklejonymi kolorowymi "tatuażami" znajdującymi się pod papierkiem. Wspomnienia fajne, ale skąd powrót do tego trendu?

A no nie wiem. Pojęcia nie mam, za sprawą czego ta moda powróciła. Widziałam je zarówno u wielu osób na Orange Warsaw Festival, u mojej ulubienicy Edyty Górniak na nagraniu programu The Voice Of Poland, na koncertach w których uczestniczyłam i na ulicy także. Po pierwszym zdziwieniu, zaczęłam się uważniej przypatrywać ludziom noszącym tego typu naklejki aż... zaczęło mi się to podobać :). Kalkomanie te są bowiem bardzo wymyślne. Od prostych wzorów, po bardzo złożone i oryginalne, których jest od groma w całym Internecie (szczególnie na Allegro) za dosłownie parę groszy. Mamy do wyboru "tatuaże" typu fake, czyli czarne/szarawe/niebieskawe, które do złudzenia mają przypominać te prawdziwe, metaliczne - złote lub srebrne, które bardzo mocno odbijają światło lub kolorowe. Doszłam do wniosku, że umiejętnie dobrane, mogą faktycznie stanowić ciekawą ozdobę ciała i postanowiłam zakupić kilka sztuk.



Bawiłam się nimi przez całe lato, umieszczając na przeróżnych częściach swojego ciała, które z uwagi na temperatury było w tym czasie więcej odkryte, niż zakryte. Jeśli chodzi o opinie moich znajomych, były one podzielone, aczkolwiek większość osób uznała, że to bardzo fajny pomysł, zwłaszcza na lato, albo na jakąś okazję właśnie typu koncert, urodziny lub jakiś luźny event. Podobnie większość, w przypadku kiedy miałam naklejone akurat te wzory, imitujące prawdziwe tatuaże, spytała kiedy robiłam dziarkę i czy bolało :). Było również kilka osób, które stwierdziły, że to absolutnie nie jest ich styl i nie chodziłyby z takim czymś po ulicy, choć one akurat były w zdecydowanej mniejszości. Także zdania jak widać mocno podzielone i zależą zapewne od gustu oraz upodobań danego człowieka :).





Jeśli zaciekawiłam Was tematem i sami chcielibyście spróbować pobawić się w ten sposób, przynajmniej na zakończenie lata, to dam Wam kilka rad od siebie:

1) Naklejkę tego typu nakładamy na czystą skórę, nie tłustą (przed nałożeniem nie można balsamować danego fragmentu ciała, bo naklejka zwyczajnie się nie przyklei) i najlepiej wydepilowaną (zależy od miejsca).
2) Przyklejamy tak, jak z pewnością każdy wie, wzorem do dołu, polewając delikatnie wodą do momentu, aż papierek sam odejdzie.
3) Trwałość takiej naklejeczki jest różna - złote i srebrne trzymały się u mnie zdecydowanie krócej, niż te imitujące prawdziwe tatuaże, bo zaledwie 1, max. 2 dni w stanie pozwalającym wyjść do ludzi. Te drugie natomiast, w porywach nawet do tygodnia.
4) "Tatuaże" są odporne na działanie wody i delikatne działanie mydła/żelu, więc spokojnie możemy brać w nich zarówno szybki prysznic, jak i dłuższą i kąpiel (pamiętając jednocześnie, żeby nie pocierać zbyt mocno skóry wodą z mydłem/żelem, a jedynie delikatnie przemyć to miejsce, w którym znajduje się naklejka)
5) Kalkomanię usuwałam przeważnie bez trudu płynem dwufazowym, choć zdarzały się egzemplarze, które trzeba było na prawdę mocno szorować, by chciały zejść, także to już chyba zależy na jaką sztukę trafimy.
6) Jedynym ograniczeniem w ich stosowaniu jest nasza wyobraźnia. Możemy postawić na duży, widoczny motyw, lub subtelną, dyskretną ozdobę. Ja próbowałam obu wariantów, jednak zdecydowanie najbardziej przemawiają do mnie małe, ledwo widoczne wzorki, udające prawdziwe dziarki jak np. ten na zdjęciach poniżej :). Flash tattoo, odbijających światło nie polubiłam, po pierwsze dlatego, że schodziły dużo szybciej, po drugie, że pod wpływem naturalnych załamań skóry, już po 1 dniu niektóre z nich wyglądały, jakby przykleił się mi się do ciała kawałek metalowej folii i trzeba było je raz dwa zmywać.




Jestem bardzo ciekawa co myślicie o tego typu ozdobach? Trafiają w Wasz gust, czy są całkiem z nim sprzeczne? Lubicie czasem zaszaleć z tego rodzaju rzeczami, czy nie bardzo? Z niecierpliwością czekam na Wasze opinie, bo jestem ich ogromnie ciekawa. Miłego wieczoru! :)))

czwartek, 17 września 2015

Konferencja Meet Beauty, Warszawa 24.10.2015 / informacyjnie

Hej! Dziś krótko i na temat :). Kto śledzi mojego Facebooka, ten już wie, że udało mi się zakwalifikować na konferencję Meet Beauty, która odbędzie się w październiku w Warszawie. Wybranych zostało 250 najlepszych blogerów i vlogerów z całego kraju, dlatego też jest to niesamowita szansa poznania wielu z Was, czego już nie mogę się doczekać!!!

I teraz moje pytanko: z kim z moich czytelników będę miała okazję się spotkać i zamienić parę słów? :). Koniecznie dajcie znać i cóż... mam nadzieję do zobaczenia niebawem! :*


niedziela, 13 września 2015

Urban Decay Naked 2 Basic

Cześć! To, że jestem cienioholiczką wiadomo nie od dziś. Cieni w swoim kosmetycznym dorobku mam zdecydowanie najwięcej, do tego w chyba każdym możliwym kolorze (aktualnie 13 palet o przeróżnych wykończeniach i mnóstwo cieni pojedynczych oraz potrójnych). Uwielbiam bawić się tymi migoczącymi pyłkami na powiekach, tworząc przeróżne kombinacje, choć bardzo często miewam też okresy (jak np. obecnie), że stawiam makijaż oczu w stylu "make up - no make up", a jako, że kilka z moich ulubionych, "nudnych" odcieni w sleekowej Au Naturel dobiło dna, postanowiłam zainwestować w bardzo uniwersalną i jak dla mnie, wyłącznie dzienną paletę, czyli Urban Decay Naked 2 Basic.




W kartonowym opakowaniu mamy umieszczoną paletkę, wykonaną z bardzo specyficznego tworzywa. Jest to jakby gumowy plastik, przez co paletka bardzo dobrze leży w dłoni i mimo małego rozmiaru, nie wyślizguje się z niej.



W środku umieszczono 6 cieni w bardzo naturalnych barwach. Pomimo jasnych, stonowanych kolorów, są one doskonale widoczne na powiece, dzięki czemu można za ich pomocą wyczarować przynajmniej kilkanaście kompozycji makijażowych, łącznie ze smokey eye, które doskonale sprawdzi się, jako wieczorowa propozycja dla osób z jaśniejszą karnacją lub subtelną urodą (np. eterycznej blondynki), ponieważ dla mnie, nawet przy użyciu najciemniejszego cienia, który swoją drogą uwielbiam, efekt jest zbyt delikatny jak na wieczór, więc takie smooky robię sobie po prostu na dzień i czuję się w nim wspaniale!



Wszystkie cienie są perfekcyjnie napigmentowane i doskonale się blendują. Jako, że konsystencja jest pudrowo-kremowa, makijaż robi się w zasadzie sam, dlatego też są to doskonałe cienie dla osób zaczynających dopiero swoją przygodę z makijażem oczu, bo paletką tą na prawdę trudno zrobić sobie krzywdę.

Osobiście używam wszystkich odcieni, w zasadzie po równo. Najczęściej wygląda to tak, że cień Stark służy mi do zmatowienia łuku brwiowego, Cover lub Primal do zaznaczenia załamania powieki, Skip lub Frisk ląduje przeważnie w wewnętrznym kąciku, a Undone nakładam na zewnętrzny.



Możliwości jest na prawdę sporo, pomimo zaledwie 6 cieni, dlatego jeśli lubicie delikatne, ale jednak widoczne podkreślenie oczu i nie straszna Wam cena 120 zł (Sephora, Sephora.pl) to myślę, że nie można trafić lepiej. Do tego gabaryty paletki są na tyle malutkie, że spokojnie zabierzecie ją w każdą podroż, a dzięki solidnemu opakowaniu, z cieniami nic nie powinno się stać podczas jej przewozu.

Przyznam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam Naked 2 Basic w Internecie, obawiałam się, że będzie ona dla mnie zbyt mdła, nijaka, a makijaże przy jej użyciu praktycznie niewidoczne, a jednak kiedy już spotkałam się z nią na żywo, zauroczyła mnie sobą na tyle, że wiedziałam, iż przy okazji następnej wypłaty, bez wątpienia powędruje do moich zbiorów :).

Na koniec wklejam Wam swatche, gdzie delikatnie przejechałam palcem po konkretnym cieniu w paletce i następnie przeniosłam go wprost na rękę, beż żadnej bazy, nakładania dwóch warstw itp.



Efekt zadowala, prawda? Oczywiście niewątpliwą zaletą tych cieni, jest również to, że każdy kolor można budować, dokładając kolejne warstwy cienia, uzyskując przy tym mocny, zintensyfikowany efekt.

Ja jestem z niej szalenie zadowolona i z całą odpowiedzialnością, serdecznie Wam ją polecam! :)

Udanej niedzieli Robaczki moje :*

poniedziałek, 7 września 2015

Moja aktualna pielęgnacja włosów (długi tekst dla wytrwałych)

Witajcie! Dzisiaj przeglądając zawartość mojego bloga (wzięło mnie na wspominki, bo chciałam porównać sobie, jak zaczynałam moją blogową przygodę i jaki w międzyczasie osiągnęłam progres), przeglądałam sobie po kolei wszystkie zakładki i dochodząc do "pielęgnacji włosów" z przykrością stwierdziłam, że ostatnia aktualizacja w tym temacie była wieki temu :(. Postanowiłam coś z tym zrobić, a że akurat w tej kwestii zmieniło się u mnie dość sporo uznałam, że jest to idealny pretekst do napisania nowej notki :).

Swoje włosy lubię. Daleko im do ideału, ale lubię je przede wszystkim za:
* ogólny wygląd (po użyciu prostownicy, bo bez tego mój puch, który lata temu był lokami, nadaje się do niczego)
* za to że są grube (choć jest ich ogólnie dość mało)
* naturalny kolor, czyli bardzo ciemny, głęboki brąz, podchodzący pod czarny, dzięki czemu nawet po zafarbowaniu na mocną czerń, odrostu nie mam, a jedynie w słońcu można zauważyć stopniowe wypłukiwanie się koloru.
Do furii jednak doprowadza/ło mnie wypadanie, które jest/było moją zmorą i którego ciężko jest mi się całkowicie pozbyć.

Niegdyś farbowałam włosy co miesiąc-dwa. Lubiłam mieć cały czas ciemny, lśniący kolor na głowie, a wypłukiwanie pomimo, że przebiegało łagodnie i bez widocznych odrostów wkurzało mnie na tyle, że ponownie sięgałam po farbę i tak to trwało jakiś czas. Farba co prawda nie niszczyła mi spektakularnie włosów, ale na pewno w jakiś sposób je osłabiała, dlatego też pewnego dnia zawzięłam się i tak od mniej więcej 1,5 roku farbuję włosy raz na ok. 4-5 miesięcy i jest to moim zdaniem czas optymalny, który trwa po dziś dzień.

Jednak zdecydowanie bardziej, niż farba, moje włosy z pewnością niszczy suszarka i prostownica, z naciskiem na prostownicę, której to do niedawna musiałam używać praktycznie co dzień lub też co 2 dzień, aby zachować wygląd włosów, jaki mi najbardziej odpowiada. Pomimo dogłębnej pielęgnacji trwającej od 2012 roku, czyli codziennego wcierania Jantaru, picia siemienia lnianego i co kilkudniowego olejowania, nadal bywało, że w czasie okresowych kryzysów, kiedy to odzywała się moja choroba stawów, przez którą zmuszona byłam/jestem brać sporo leków, moje włosy okrutnie się przerzedzały, co dokładnie ujęłam w TYM poście. Później kończyło się na podcinaniu, dalszym zapuszczaniu (pisałam o tym TUTAJ) i tak w kółko, co przynosiło rezultaty, ale tylko na krótką metę, aż do następnego razu.

Zniechęcona tym wszystkim i mając po dziurki w nosie całą tę swoją syzyfową pracę, odstawiłam Jantar, oleje i resztę arsenału, zostawiając tylko świetnej (jak się później okazało) jakości szampon i balsam do włosów, które miałam okazję poznać na jednym ze spotkań blogerskich i które jednocześnie pokochały moje kłaki (o tych kosmetykach pisałam TUTAJ) oraz serum/mgiełkę termoaktywną Marion (o której bywa mowa TU), zakupioną przez całkowity przypadek. Okazało się to strzałem w dyszkę! Włosów nie musiałam już prostować codziennie, gdyż powyższe trio trzymało je w ryzach, aż do następnego mycia i mniej je przez to katowałam. Jednak, jak to bywa z produktami doskonałymi, po pewnym czasie moje włosy przyzwyczaiły się do takiego sposobu ich traktowania i zaczęły się buntować, nie chcąc już utrzymywać się w stanie idealnym do następnego mycia, a jedynie przez 1 dzień :( Postanowiłam więc znaleźć im zamiennik i tak oto, po raz kolejny przez przypadek odkryłam serię, którą również pokochały moje włosy i którą dokładnie opisywałam w TYM poście.

Czupryna z okresu kwiecień/maj:




Używając tych produktów na zmianę, moje włosy nabrały życia, witalności i wreszcie wyglądają jak chcę, a co lepsze - przestały tak mocno wypadać, nawet podczas okresowego brania leków i sporo urosły, mimo regularnego podcinania końcówek co 3 miesiące. Na razie jestem więcej, niż zachwycona efektami i modlę się, by taki stan rzeczy utrzymał się jak najdłużej, bo jak dotąd włosy w fajnym stanie mogłam nosić jedynie do łopatek, a teraz już przekroczyły linię zapięcia stanika i rosną sobie dalej w prawie że nienagannym stanie. Co więcej odkryłam, że dla moich włosów "mniej znaczy więcej", dlatego teraz już ich nie olejuję, nie piję siemienia, nie wcieram Jantaru i nie robię nic, ponad to co napisałam.

Efekt na dzień dzisiejszy prezentuje się następująco:





Zatem, aby uściślić na dzień dzisiejszy używam:
* szamponu, maski i płynnej keratyny z linii Delia Cameleo na zmianę z szamponem i balsamem marki Equilibra oraz serum/mgiełką Marion.
* dodatkowo przed samym prostowaniem, aby zabezpieczyć końcówki, stosuję również fluid ochronny Marion na rozdwojone końcówki z olejkiem arganowym.

I to tyle! Jak ktoś dotrwał do końca to szczerze gratuluję, ale wiecie... musiałam się wygadać ;). Trzymajcie kciuki, by moje włosy dalej utrzymały się w takim stanie jak dotychczas i żebym mogła je zapuścić aż do tyłka, bo o takiej długości teraz marzę, choć niedawno miałam znowu je obcinać, ale jednak ostatecznie zmieniłam zdanie ;). Buziaki! :*

czwartek, 3 września 2015

Nałóż róż i już - Sleek Rose Gold

Hello! Już jakiś czas temu pytałam Was na swoim facebooku, czy orientujecie się, gdzie można zakupić róż NARS w odcieniu Orgasm, w jakiejś ludzkiej cenie, gdyż wiadomo nie od dziś, że przebitka cenowa u niektórych sprzedawców w Polsce bywa nieraz zatrważająca. Odpowiedzi się co prawda doczekałam, ale po dobitnym przemyśleniu sprawy, ostatecznie postanowiłam wstrzymać się z zakupem, gdyż w tzw. międzyczasie trafił do mnie za pośrednictwem Kosmetykomanii róż marki Sleek, o wdzięcznej nazwie Rose Gold, który podobno jest wiernym odpowiednikiem Orgasmu. Porównania co prawda nie będzie, gdyż oryginału nie posiadam, ale z chęcią przybliżę Wam swoje spostrzeżenia na temat sleekowej propozycji, natomiast jeśli i tak jesteście zainteresowani porównaniem, odsyłam Was na kanał Ewy, czyli Red Lipstick Monster - TUTAJ.

Opakowanie mojego różu jest malutkie, plastikowe, ale jednocześnie eleganckie, choć niestety mocno podatne na zarysowania :( W środku znajduje się 8g produktu oraz lusterko, z którego niestety nie korzystam.




Sam kolor różu jest unikatowy, jak na tego typu kosmetyk. To idealnie wyważona mieszanka brzoskwini, różu, koralu i złota w równych proporcjach. Coś przepięknego! Kiedy tylko zobaczyłam swatche w Internecie wiedziałam, że zachwyci i nie ukrywam, że tak też się stało.



Pigmentacja kosmetyku jest bardzo mocna, zatem nakładając go zbyt dużo, bez trudu można sobie zrobić plamy na policzkach, dlatego też podczas aplikacji zalecałabym umiar. Zawsze lepiej jest dołożyć, niż później martwić się nadmiarem. Konsystencję określiłabym jako lekko mokrą. Na pewno nie jest to róż całkowicie suchy, gdyż nawet dotykając go palcem czuć, że jest podatny na potencjalne wgniecenie.

To, co niezwykle mi się w nim podoba, to fakt, że Rose Gold niesamowicie odbija światło, mieniąc się na wspomniane wyżej odcienie, w zależności od kąta padania. Jest albo bardziej różowy z domieszką złota, albo brzoskwiniowo - koralowy. I nie ma przy tym mowy o jakichkolwiek drobinkach! Cudo! Używając go, nie potrzebujemy nakładać dodatkowo rozświetlacza, gdyż sam róż załatwia nam tutaj sprawę. Za to go uwielbiam!



Wracając jeszcze do odcienia chciałabym wspomnieć, że jest on na tyle uniwersalny, że ładnie będzie wyglądał na większości typów urody, choć osobiście najbardziej polecałabym go do karnacji w ciepłej tonacji. Jeśli chodzi o trwałość na policzkach, jest ona bardzo dobra. U mnie wytrzymuje bez poprawek cały dzień, a niestety mam tendencje do podpierania się dłońmi, zatem tym bardziej wynik można uznać za zadowalający. Cena również jest przystępna, ponieważ aktualnie dostaniecie go na stronie Kosmetykomanii w cenie 22.99 zł, co jak na oferowaną jakość, jest ceną bardzo atrakcyjną.

(zdjęcie robione po ok 9h od nałożenia, nie zwracajcie uwagi na osypany cień pod oczami i śladowe ilości podkładu na mojej twarzy ;))


To co jeszcze mogę dodać na temat różu to to, że przepięknie pachnie różami :D. Nie jest to w żaden sposób babciny zapach, a po prostu ładny, mało chemiczny aromat ciętych róż, który bardzo odpowiada mojemu nosowi i szkoda, że jest wyczuwalny tylko w opakowaniu :(.

Mając na uwadze te wszystkie zalety, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko Wam go polecić. Niedługo też wspomnę o nim ponownie, przy okazji porównania dwóch palet potrójnych róży Sleeka, czyli Pink Lemonade i Lace, gdzie okaże się, czy trójpaki są równie dobre, jak pojedyncze róże :).

Miłego dnia Robaczki! :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...