poniedziałek, 30 listopada 2015

"Kochany Święty Mikołaju..." - moja mikołajkowo-świąteczna wishlista

Hej! Lada moment, w pełni rozpoczniemy okres przedświąteczny. Jak zwykle co roku, większość z nas z pewnością zetknie się (nawet jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio na pewno) ze świąteczną gorączką zakupową, pełnymi sklepami, galeriami handlowymi oraz ludźmi mknącymi w pośpiechu za swoimi sprawami.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na ten czas nie przygotowała swojej prywatnej listy rzeczy, które sprawiłyby mi ogromną przyjemność i wywołały niemały uśmiech na mojej buźce :). W tym roku moja wishlista prezentuje się dość skromnie i o dziwo próżno szukać na niej kosmetyków, czy ubrań, gdyż na razie pod tym względem, moje "chciejstwo" zostało całkowicie zaspokojone. Co do kosmetyków to powiem Wam, że zawzięłam się mocno i postanowiłam nie kupować nic, poza rzeczami stanowiącymi dla mnie absolutną konieczność i wreszcie sukcesywnie zacząć zużywać zapasy, które przybrały już zbyt pokaźne rozmiary i zagracają większość mojej przestrzeni :). Trzymajcie za mnie kciuki, by skutecznie udało mi się zrealizować to postanowienie, a tymczasem looknijcie niżej, co w tym roku przyprawiłoby mnie o szybsze bicie serca. Kolejność jak zawsze przypadkowa.

1. LAKIERY HYBRYDOWE MARKI SEMILAC/INDIGO + PYŁEK EFEKT SYRENKI

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.allegro.pl)

Lakierów hybrydowych mam póki co sztuk 6, ale wciąż mi mało :). Na razie jednak nie mam sprecyzowanych konkretnych kolorów, jakie chciałabym otrzymać, ale myślę, że niedługo zrobię konkretny rekonesans w tym temacie, żeby Mikołaj dokładnie wiedział w które najlepiej celować, aby idealnie wpasować się w mój gust. Jeśli z kolei chodzi o efekt syrenki, to tego oryginalnego, dającego tak piękny i unikatowy rezultat, jaki mogłam nie raz zaobserwować na Waszych blogach, szukałam jakiś czas temu w Internecie, ale z moich obserwacji wynika, że jest on praktycznie nieosiągalny, bo poza stroną Indigo, nigdzie indziej nie udało mi się go znaleźć :(.

Spytacie pewnie, dlaczego zatem nie zamówię go wprost ze strony producenta? I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, bo tak, jak sam pyłek kosztuje ledwie 7 zł, tak koszt przesyłki z tego co się orientowałam, wynosi bagatela 15 zł, przez co natychmiast odezwał się mój wewnętrzny wąż w kieszeni, każąc popukać w czoło i zastanowić, czy warto na samą przesyłkę wydawać dwukrotnie tyle, ile kosztuje sam pyłek. Moim zdaniem nie warto, ale jeśli ktoś mi go sprezentuje to na pewno bardzo się ucieszę, niemniej sama nie kupię, bo zwyczajnie szkoda mi za taki gadżet przepłacać :P.


2) BILET NA KONCERT EDYTY GÓRNIAK W KRAKOWIE + PŁYTA (JEŚLI ZDĄŻY UKAZAĆ SIĘ PRZED ŚWIĘTAMI)


(zdjęcie zaczerpnięte ze strony: www.gwiazdosfera.pl)

Stali czytelnicy mojego bloga z pewnością wiedzą, że Edytę Górniak odkąd sięgam pamięcią, szczerze podziwiam za jej niesamowity talent, charyzmę i osobowość sceniczną, idącą w parze z ponadprzeciętną urodą oraz przedsiębiorczością. Zarówno jej muzyka, jak i teksty piosenek, w 100% trafiają do mnie, jako odbiorcy, dlatego też kiedy tylko padła informacja, że wyrusza w tym roku w pierwszą od 16 lat trasę koncertową wiedziałam, że koniecznie muszę się na niej pojawić. Udało mi się to dwukrotnie, zarówno w Kielcach, jak i Wrocławiu (pisałam o tym TUTAJ), ale jako że 2 miesiące temu trasa została poszerzona o dodatkowe miasto, czyli Kraków, znajdujące się ledwie parędziesiąt kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, bardzo chętnie wybrałabym się po raz trzeci i mam nadzieję, że mi się to uda, gdyż usłyszeć potęgę jej głosu na żywo, to po prostu coś nie do opisania...

Drugą sprawą jest płyta, która z tego co mi wiadomo jest już na etapie kończenia prac, choć nikt tak na prawdę nie wie, kiedy ukaże się na rynku, gdyż Edyta wielokrotnie wspominała, że chce, aby była to niespodzianka dla fanów. Ależ byłoby zaskoczenie, gdyby tak krążek zdążył ukazać się przed Świętami! :D


3) HAPPY PLANNER BY MADAMA

Mój absolutny must have tego roku! Jako, że jestem osobą lubiącą mieć dobrze zaplanowany każdy dzień, jestem pewna, że planner skutecznie posłużyłby mi do jak najbardziej efektywnego wykorzystywania wolnego czasu, który ostatnio bywa przeze mnie mocno naruszany, z uwagi na tendencję którą ostatnio u siebie dostrzegłam czyli, że zbyt wiele uwagi przywiązuję do spraw błahych, te ważniejsze niestety mimowolnie pomijając. Czas najwyższy to zmienić i ponownie stać się lepiej zorganizowaną!

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.pinterest.com)


4) KSIĄŻKI

Temat rzeka. Książek u mnie nigdy dość, bo uważam, że jeśli ktoś dobrze mnie zna, doskonale wie, że choć uwielbiam zarówno przeróżne powieści romantyczne, czy obyczajowe np. Nicholasa Sparksa, albo Elizabeth Haran, to tak samo potrafią wciągnąć mnie również historie oparte na faktach, np. kobiet, żyjących w krajach arabskich oraz Indiach, gdyż wiele z nich jest tak fascynująca, że trudno pozostać obojętnym. Generalnie tematyka po jaką sięgam jest bardzo szeroka i ciężko zamknąć ją w ścisłych ramach. Konsekwentnie jednak pomijam fantastykę (w tym sci-fi), horror i kryminał, gdyż te rodzaje literatury zwyczajnie do mnie nie przemawiają.

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.zakiraluna.pinger.pl)


5) PĘDZLE ZOEVA ROSE GOLDEN VOL. II (WERSJA DO OCZU)

Tutaj komentarz jest w zasadzie zbędny :). Chętnie przygarnęłabym poniższy zestaw pędzli, aby mieć po prostu większy wybór i zarazem ułatwioną pracę, jeśli chodzi o wykonywanie makijaży. A dlaczego akurat ten? Bo jest porządnie wykonany, starczy na lata, a do tego zjawiskowo się prezentuje :).

(zdjęcie zapożyczone ze strony: www.zoeva-shop.de)


Dajcie mi koniecznie znać w komentarzach, jakie są Wasze typy jeśli chodzi o prezenty na Mikołajki i Święta. Co najbardziej chciałybyście otrzymać i co sprawiłoby Wam największą radość :). Oczywiście pomijam takie priorytety, jak zdrowie, czy szczęście swoje i najbliższych, bo to chyba dla każdego z nas oczywista oczywistość :). Udanego dnia Robaczki!

czwartek, 26 listopada 2015

Lakier hybrydowy Semilac - 032 Biscuit. Nie do końca taki ideał, jak go malują.

Witajcie! Jak już wiecie z moich poprzednich postów, całkiem niedawno rozpoczęłam swoją przygodę z lakierami hybrydowymi. Niedawno też otrzymałam w ramach współpracy paczkę od marki Diamond Cosmetics z 4 wybranymi przeze mnie kolorami lakierów marki Semilac, podkładką oraz specjalnym topem, którego po utwardzeniu lampą nie trzeba już przemywać cleanerem, gdyż nie pozostawia na sobie lepkiej warstwy dyspersyjnej. Całkiem fajna rzecz, a przy okazji przydatna, jednak o tym napiszę może innym razem.

Dziś natomiast chciałam pokazać Wam, jakie kolorki do mnie przywędrowały i który z nich, jako pierwszy wylądował na moich paznokciach. Ciekawe jesteście moich wrażeń? :)




Jako pierwszy postanowiłam wypróbować lakier, który pośród naszej blogowej społeczności zyskał już miano kultowego i określany jest przede wszystkim, jako lakier ślubny z uwagi na swój piękny, elegancki kolor.

Jest to odcień Biscuit. Faktycznie, w ostatecznym rozrachunku prezentuje się niesamowicie, pasując do każdej okazji, bardziej lub mniej formalnej, jak np. szkoły, pracy, na ślub, wesele, komunię, randkę itp. Jego kolor określiłabym jako biszkoptowy, z minimalnym dodatkiem różu. Jest szalenie uniwersalny, zmysłowy i wygląda wprost bajecznie zarówno na bledszych, jak i lekko opalonych dłoniach. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że przy moich białych końcówkach paznokci, do pełnego krycia potrzebowałam aż 3 cienkich warstw. Niby to nic takiego, gdyż niejeden jasny kolor potrzebuje 3, a czasem nawet i więcej warstw, aby w pełni pokryć płytkę, jednak przez to, że doszła mi właśnie ta kolejna warstwa, sam mani wykonywałam dość długo, bo ok. 2,5 h, wraz z przygotowaniem płytki. Pamiętajcie jednak, że było to dopiero moje drugie podejście do Semilaców i że wciąż jestem na etapie wprawiania się :).



Wracając jednak do lakieru. Nie lubię długo cackać się z wykonywaniem manicure, ponieważ zmuszona jestem zmieniać hybrydy co tydzień, gdyż moje paznokcie rosną w tak zastraszającym tempie, że po tygodniu mam odrost, jaki niektórym udaje się wyhodować dopiero po 2, albo i 3 tygodniach noszenia i zwyczajnie mnie on wkurza. Przez to, że do pełnego krycia w przypadku tego konkretnego koloru potrzebuję 3 warstw, cały proces zostaje wydłużony o paręnaście minut na każdą dłoń, przez co trochę zniechęciłam się do tego odcienia mimo, że sam w sobie jest na prawdę piękny i pod względem jakości nie można mu nic zarzucić.






Czy go polecam? Hmm... jeśli nie macie konieczności częstego zmieniania Waszego manicure lub nie denerwuje Was nakładanie 3 warstw samego lakieru i tym samym wydłużenie czasu, jaki zmuszone jesteście na to poświęcić, to jak najbardziej. Trwałość jest wspaniała przez cały okres noszenia, kolor też wygląda szałowo, a jeśli jeszcze przy okazji macie jakąś ważniejszą uroczystość przed sobą, to już całkiem nie ma się co zastanawiać. Jeśli chodzi o mnie, na pewno będę go używała, jednak nie tak często, jak inne kolorki, które kryją po 1 lub 2 warstwach, bo po prostu sam proces schodzi mi wtedy szybciej, a że jestem człowiekiem o krótkiej cierpliwości, to nie lubię poświęcać tak dużo czasu, na tego typu dość prozaiczne czynności, kiedy w międzyczasie mogłabym zrobić coś bardziej efektywnego ;).

Biszkopcika dostać możecie na stronie Diamond Cosmetics w cenie 29 zł za 7 ml. Napiszcie mi proszę, jakie inne kolory poza tymi co wybrałam możecie mi polecić i które z nich kryją po max. 2 warstwach. Buziaki :)

wtorek, 24 listopada 2015

Kosmetyki, które pamiętam z czasów dzieciństwa i lat nastoletnich, czyli powrót do szalonych lat 90!

Cześć! Całkiem niedawno polecałam Wam na swoim Facebooku (kto jeszcze nie lubi, klikać prędko!), filmik Karoliny z kanału Stylizacjetv, w którym to postanowiła cofnąć się na chwilę do lat 90, aby przybliżyć nam ówcześnie panującą modę w makijażu i fryzurach. Tak bardzo mnie ten filmik zainspirował (a przy tym rozczulił i wprawił w nostalgię), że sama postanowiłam wejść w podobne klimaty i przypomnieć sobie, a także i Wam, jak było w czasach, kiedy o takim wyborze kosmetyków, jaki mamy dziś, mogliśmy jedynie marzyć.

Jako, że urodziłam się w roku 1987 i okres mojego dzieciństwa oraz lat nastoletnich przypadł właśnie na lata 90, mając sporo starszą siostrę i oczywiście mamę, dużo zapamiętałam z trendów kosmetycznych, jakie w tamtym okresie były na absolutnym topie, dlatego dziś zapraszam Was na taką retrosentymentalną podróż w kolorowe lata 90 :).


SZAMPONY


Z moich najwcześniejszych lat dziecięcych doskonale pamiętam szampon Bambi z narysowaną kaczuchą, polskiej marki Pollena. To właśnie nim myło się włosy najmłodszym członkom rodziny. Nikt wtedy nie analizował składu, nie skupiał się na obecności SLS czy SLES, bo wtedy był to bodajże jedyny, dostępny szampon kierowany typowo do dzieci.


Kiedy już trochę podrosłam i miałam jakieś 9-10 lat pamiętam, że mama zaczęła myć mi włosy szamponem, jakiego używali rodzice. A był to najzwyklejszy na świecie szampon Familijny, do wszystkich rodzajów włosów i do stosowania zarówno przez kobiety, mężczyzn, czy dzieci również. Po prostu dla każdego. W tamtym okresie, stał chyba w każdym polskim domu! Później weszła jeszcze wersja pokrzywowa, którą pamiętam do dziś, bo zapach strasznie mi się podobał i nawet po tylu latach, wciąż budzi przyjemne wspomnienia :).


Już całkiem później, gdzieś w okolicach mojej późniejszej podstawówki, wszedł z rynku zachodniego szampon Johnson's Baby z formułą No More Tears, która z założenia była czymś "wow", bo szampon miał nie szczypać w oczy i chyba nie było dziecka, które by tego każdorazowo nie sprawdzało podczas kąpieli. Jak się możecie domyślać, szczypał okropnie :P.


Pamiętam, że jeszcze były dostępne szampony Elseve, ale one akurat nie wiedzieć czemu, najmniej zapadły mi w pamięć.


PIELĘGNACJA TWARZY


Tutaj niestety szału nie było. Do mycia twarzy używało się po prostu zwykłego mydła (Fa, Lux, Palmolive), kończąc na wklepaniu kremu Nivea w metalowym, niebieskim opakowaniu. Ciekawa jestem, czy jeszcze ktoś pamięta piosenkę reklamującą mydło Fa, śpiewaną przez Marka Kondrada? "Szaba da, szaba da, Ty i ja, uuuu mydełko Fa". Hehe to były czasy! :D


Kiedy już byłam nieco starsza i chodziłam do którejś z ostatnich klas podstawówki pamiętam, że wówczas był już dostępny pierwszy tonik antybakteryjny, pod zagraniczną nazwą Clearasil i miał cudowny, niebieski kolor. Kiedy mama mi go kupiła skakałam pod niebiosa, bo chociaż nie miałam problemów z pryszczami, to marzyłam, żeby moja buzia wyglądała tak idealnie, jak u modelek z reklam. Jak już pewnie wiecie - tonik nie zdziałał cudów, na które wtedy tak bardzo liczyłam :).



PERFUMY


Oooj tak, tutaj zapamiętałam sporo zapachów, zarówno tych używanych przez moją mamę, siostrę, czy babcię, jak i tych, których używał mój tata :).

Miałam może z 5-6 lat, kiedy marzyłam by pachnieć, jak moja starsza siostra, która miała już wtedy prawdziwie dorosłe perfumy, czyli dezodoranty Impulse. Matko kochana, do dzisiaj pamiętam kilka z nich, a szczególnie zapach tych w czerwonym opakowaniu z uwodzicielską Panią, które wtedy dla mnie - przedszkolaka - były takie wspaniałe i zarazem niedostępne. Uwielbiałam psikać się nimi po kryjomu i udawać dorosłą, kiedy rodzice i siostra nie widzieli :D. Kiedy byłam już nieco starsza i chodziłam do podstawówki, doczekałam się własnych Impulse, które wyszły jako edycja limitowana, sygnowana przez ówcześnie najbardziej rozpoznawalny girlsband, czyli Spice Girls! Pamiętam również dezodoranty, kierowane typowo do nastolatek, o nazwie Rap Dance z czaderskimi czapeczkami zamiast standardowych zatyczek, które chciał mieć każdy, aby być "jazzy" i "cool" oraz Exclamation z wykrzyknikiem, które z kolei były już dość drogie, przez co mało kto mógł sobie na nie pozwolić.






Z okresu przedszkola równie doskonale pamiętam zapach mojej mamy, która posiadała luksusowe wówczas perfumy Gabrieli Sabatini, mieszczące się w jakimś ciemnym opakowaniu (fioletowym, czarnym?). Uwielbiałam momenty, kiedy siadając jej na kolanach, wdychałam ten zapach z jej bluzki. Niezapomniane chwile, jednoznacznie kojarzące się z czasami bezpiecznego dzieciństwa.

Moja babcia z kolei lubiła używać perfum Być Może, które podobno były inspirowane światowymi zapachami. Były one bardzo intensywne i tak trwałe, że nawet po wypraniu zdarzało się, że odzież wciąż nimi pachniała. Dziś nadal są do dostania za kilka zł w niektórych kioskach.


Natomiast mój tata miał kilka flakoników perfum, z których zapamiętałam najbardziej Old Spice, Hattrick i Makler. Do tej pory umiem zaśpiewać fragment piosenki reklamującej Hattricka - "ten zapach za mą chodzi, nie mogę się uwooolniiić... Hattrick, Hattrick! Hattrick, Hattrick!" :D.





KOSMETYKI KOLOROWE


W mojej wczesnej młodości dostęp do nich był bardzo ograniczony, bo pamiętajmy, że były to czasy jeszcze przed erą Rossmannów i innych drogerii, a kosmetyki kupowało się najczęściej w kiosku Ruchu lub dostawało w paczce od rodziny z zagranicy, albo już nieco później - kupowało jako dodatki do gazet.

Praktycznie wszystkie dostępne podkłady były sporo za ciemne, dlatego prawie każda z dziewczyn chodziła z pomarańczową twarzą i o dziwo, nikt nikogo nie wyśmiewał z tego powodu, co jest nie do pomyślenia w czasach obecnych, gdzie "idealny" wizerunek jest wyznacznikiem "fajności". Ja podkładu zaczęłam używać późno, bo dopiero w gimnazjum, wcześniej podbierając jedynie puder mojej mamie. Puder oczywiście marki Constance Carrol, który znajdował się w chyba każdej damskiej torebce.


Korektor, jakiego używało się na wypryski był bodajże jeden i pamiętam, że był w sztyfcie oraz miał zielony kolor, ale marki już sobie raczej nie przypomnę. Nie muszę dodawać, że nic nie zakrywał, a czerwone krostki przebijały spod niego tak, że lepiej już było sobie darować jego nakładanie, choć legenda głosi, że niby potrafił łagodzić stany zapalne skóry, jeśli ktoś akurat takowe posiadał.

Jeśli chodzi o makijaż oczu to będąc nastolatką, cieni używało się wyłącznie na ważniejsze okazje, a królowały przede wszystkim odcienie niebieskiego i szarości (wszystkie rzecz jasna perłowe, bo innych wtedy nie było). Nikt nie słyszał o żadnym blendowaniu, a makijaż kończył się przeważnie na nałożeniu jednego koloru na cała powiekę ruchomą i to tyle. Nikt nie malował dolnej powieki, ani nie bawił się w żadne rozświetlanie, czy przyciemnianie kącików. Kto miał taką paletkę, jak ta poniżej śmiało mógł się czuć wybrańcem losu, ponieważ tego rodzaju dobra były dostępne jedynie za granicą i jeśli ktoś nie miał tam rodziny lub chociaż kogoś, kto mógłby taką paletę wysłać, to po prostu używał cieni typu mono, o ile akurat były dostępne rzecz jasna w kioskach. Moja siostra do dziś wspomina, jak mając 4-5 lat, rozwaliłam jej jedną taką paletkę (którą bardzo dbała i ją sobie szanowała), bo kolorowe pyłki tak mi się spodobały, że postanowiłam je pomieszać, przez co później do niczego się nie nadawała :P. Tak samo, nie mieliśmy wówczas pędzli do makijażu, więc wszystkie cienie nakładało się albo palcem, albo pacynkami, o ile były dołączone.


Z tamtego czasu pamiętam jeszcze pomadki Bell w brązowym opakowaniu, których używały najczęściej nasze mamy i babcie, a my miałyśmy wówczas najzwyklejsze pomadki ochronne Bebe za kilka zł, a już nieco później pierwsze pomadki Nivea, które dawały różowy, perłowy poblask i każda dziewczyna marzyła, by taką mieć. Były również dostępne błyszczyki Bell w mini metalowym słoiczku i pamiętam, że kiedy mama mi taki kupiła, czułam się ważna, bo oto miałam na własność pierwszy kosmetyk "dorosłej" marki, a nie duperele dla dziewczyn w moim wieku (niestety nie udało mi się nigdzie odnaleźć grafiki:(). Dostępne były także "błyszczyki" w kulce, które dawały efekt mokrych ust. Były na bazie jakichś olejków, kosztowały grosze i były prawdziwym hitem tamtych lat :).





CO JESZCZE PAMIĘTAM?


Już pomijając konkretną kategoryzację produktów, doskonale pamiętam trójkolorowe pasty do zębów (możliwe, że były to Aquafresh, chociaż wtedy mogły się inaczej nazywać) i bardzo trudno dostępne pasty dla dzieci z Kaczorem Donaldem i Myszką Mickey, dostępne w Pewexach. W latach 90 bardzo modne były kolorowe mascary do włosów. Kilka moich koleżanek takie miało, ale nie można było przychodzić w nich do szkoły na lekcje, a jak już, to jedynie na dyskotekę, choć mnie wtedy nie podobały się takie kolorowe włosy, dlatego sama nie używałam tego rodzaju produktów. Tuszu do rzęs zaczęłam używać dopiero w gimnazjum, dlatego kompletnie uleciało mi z pamięci, co było wcześniej dostępne. Na pewno mascara Pierre Rene, którą miała moja mama, podobnie jak czarną kredkę tej samej marki, którą później jej podbierałam i malowałam sobie linię wodną oka, oczywiście bez tuszowania rzęs (wiem, dziś to niemal zbrodnia, ale wtedy wydawało się super).

Już całkiem później, pod sam koniec lat 90, zaczęły wchodzić katalogi Avon i Oriflame i zaczął się prawdziwy boom na kosmetyki. Do dziś z sentymentem wspominam, jak kulki brązujące z Avonu były wyznacznikiem luksusu (kosztowały krocie), jak teraz co najmniej posiadanie w swoich zasobach kosmetyków Diora lub Armaniego.

Mój pierwszy fluid zakupiłam już po wejściu Rossmannów i był to podkład Lovely Make Up Brillance w kolorze morelowym. Wtedy go uwielbiałam, ale kiedy parę miesięcy temu do niego wróciłam (wciąż jest dostępny!), kompletnie nie przypadł mi do gustu, że już o kolorze nie wspomnę. Na tym przykładzie widać, jak staliśmy się na przestrzeni lat wymagający i jak to wszystko poszło w międzyczasie do przodu, stawiając milowe kroki.


Z ogromnym sentymentem wspominam czasy mojego dzieciństwa i czasów nastoletnich, bo chociaż nikt nie miał wtedy za bardzo kasy na szaleństwa, a w sklepach prawie nie było wyboru, to jednak potrafiliśmy być na prawdę szczęśliwi. Kosmetyków używało się zazwyczaj po mamie, czy siostrze, czasem tylko kupując coś swojego, kiedy akurat było dostępne i nikt nie czuł się przez to gorszy. Podobnie większość osób mająca rodzeństwo w podobnym wieku, często nosiła po sobie te same ubrania i nikt z nikogo nie szydził, bo tak robili niemal wszyscy. Mieliśmy proste zabawki, prawdziwych przyjaciół, brak telefonów i jak się dziś na to spojrzy z boku... po prostu radosne życie!

Jestem ogromnie ciekawa, co Wy zapamiętaliście z lat 90 i co moi młodsi czytelnicy uważają na ten temat. Napiszcie mi proszę, czy Waszym zdaniem było lepiej wtedy, czy teraz i czy sami urodziliście się w latach 90, czy może Wasze dzieciństwo i lata nastoletnie przypadły na czasy późniejsze. Z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze i przemyślenia :))).

Ps. Wszystkie zdjęcia na potrzeby dzisiejszego postu zaczerpnięte zostały z grafiki Google.

niedziela, 22 listopada 2015

Autumn Leaves - makijaż z wykorzystaniem palet Sleek (Original, Monaco, Del Mar vol. II)

Witajcie! Powoli możemy obserwować za oknami kolejną metamorfozę naszej pogody. Jesień z dnia na dzień zaczyna ustępować miejsca zimie i ani się obejrzymy, kiedy za moment trzeba będzie powyjmować z naszych szaf grubsze ubrania oraz opatulać się w przyjemne kominy, czapki i rękawiczki, które przez najbliższych kilka miesięcy, obok ciepłych płaszczy i kurtek, będą naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami w walce z mrozem.

Pozostając jednak jeszcze w klimacie stricte jesiennym, parę dni temu naszła mnie ochota na zmalowanie dość mocnego makijażu, inspirowanego barwami jesiennych liści, który z uwagi na swoje kolory myślę, że będzie fantastycznie podkreślał praktycznie każdą tęczówkę. Sporo w nim odcieni złota zmieszanego z pomarańczem, rudości i fioletu, które dla równowagi zostały zestawione ze spokojniejszym makijażem ust oraz reszty twarzy.

Jestem bardzo ciekawa, czy moja propozycja znajdzie Wasze uznanie, dlatego zapraszam do oglądania i komentowania :).





Cienie jakich użyłam to:
* łuk brwiowy: Bamboo (Monaco)
* załamanie powieki: Siesta (Del Mar vol. II)
* wewnętrzny kącik górnej i dolnej powieki: zmieszany Loco (Del Mar vol. II) i Washed Ashore (Monaco)
* rudy na środku górnej powieki: Sunset (Monaco)
* zewnętrzny kącik górnej i dolnej powieki: zmieszany fiolet z granatem z palety Original, niestety cienie w tej palecie nie posiadają nazw

Reszta użytych kosmetyków:
* brwi: Gimme Brow by Benefit pomieszany z cieniem Noir ze paletki Sleek Au Naturel
* mascara: Mary Kay Ultimate Mascara
* sztuczne rzęsy: Ardell Demi Wispies
* czarna kredka na linii wodnej: Estee Lauder Double Wear Stay In Place 01 Onyx
* podkład: Lancome Miracle Air De Teint 01 Beige Albatre
* róż: Chantilly z paletki potrójnych róży Sleek Lace
* rozświetlacz: The Balm Mary Lou Manizer
* usta: pomadka Bourjois Rouge Edition Velvet w odcieniu 10 Don't Pink Of It!

Dajcie znać, jak Wam się podoba ten make up, który oczywiście możecie dowolnie modyfikować według własnego uznania. Buziaki :*.

czwartek, 19 listopada 2015

Rzęsy Ardell - Demi Wispies, Accent 315

Hej! Czy Wy też macie problem z zebraniem się do napisania notki podczas paskudnej pogody, jak ja? Ostatnio swoje wieczory najczęściej spędzam zakopując się pod kocem, z dwoma kotami obok, fajnym filmem lub programem w tv i telefonem pod ręką. To mi wystarcza. Jestem notorycznie śpiąca i niestety mój organizm najwidoczniej przechodzi teraz jakąś dziwną fazę, ponieważ najchętniej spałabym w każdej wolnej chwili, a niestety tak się nie da :(. Dlatego dzisiaj, chcąc zrobić coś produktywnego pomyślałam sobie, że opowiem Wam co nieco o rzęsach Ardell, które od jakiegoś czasu używam i które otrzymałam od sklepu Kosmetykomania.pl.



Nigdy nie przepadałam za noszeniem sztucznych rzęs, zapewne przez moje wcześniejsze, mało przyjemne doświadczenia w tym temacie. Do tej pory praktykuję zakładanie ich jedynie na większe okazje typu randki, wesela, wypady ze znajomymi do klubu itp., nie wyobrażając sobie noszenia ich na codzień, bo rano spiesząc się do pracy, czy szkoły, kto miałby na to czas? Poza tym, używając dotąd rzęs innych firm, dość często okazywały się one dla mnie zbyt twarde, uwierały, powodowały łzawienie, nie rzadko też odklejały i najzwyczajniej w świecie przeszkadzały, dlatego czytając tak wiele dobrego o rzęsach marki Ardell, postanowiłam przetestować je i osobiście sprawdzić, czy faktycznie są tak bezproblemowe, jak wszyscy twierdzą.

Zdecydowałam się na dwa najbardziej popularne warianty, czyli słynne Demi Wispies oraz połówki o nazwie Accent 315.

Jak można zauważyć na zdjęciu poniżej, Demi Wispies są dość mocno zagęszczone oraz wydłużone, przez co mają dawać przede wszystkim bardzo wyrazisty, wręcz teatralny look. Doskonale nadadzą się, jako uzupełnienie mocniejszego makijażu, stanowiąc tym samym piękną oprawę oczu. Są również dość długie na szerokość i choć dotychczas nakładałam je bez przycinania, to jednak następnym razem zdecyduję się delikatnie przyciąć jedną kępkę, ponieważ w trakcie noszenia, zdarzyło mi się odczuć subtelny dyskomfort w wewnętrznym kąciku, choć w żaden sposób nie był on porównywalny z odczuciem, jakie miałam po nałożeniu moich dawniejszych, sztucznych rzęs marki "noł nejm" (tamte dźgały niemiłosiernie). Jeśli chodzi o samo nakładanie, miałam niemały kłopot, żeby idealnie dopasować Demi Wispies do swojej naturalnej linii rzęs, jednak wiem, że było to spowodowane tylko i wyłącznie moim brakiem wprawy, a nie winą samego produktu. Podobnie, początkowo pojawił się u mnie problem z odczekaniem odpowiedniej ilości czasu, aż klej (używam Duo) zacznie delikatnie przysychać i tym samym sztuczne rzęsy ładnie się przykleją, jednocześnie stapiając z moimi naturalnymi, bo początkowo wyglądało to tak, że zmuszona byłam robić kilka podejść, gdyż rzęsy odklejały się, jak nie z jednej, to z drugiej strony i rozmazywały zrobioną wcześniej kreskę eyelinerem. Ostateczny efekt, jaki udało mi się uzyskać macie pokazany poniżej. Generalnie jestem zadowolona z tego, jak prezentują się na moim oku mimo, że idealnie nie jest, ale w końcu praktyka czyni mistrza, więc wszystko jeszcze przede mną ;).




Jak tak teraz patrzę, na zdjęcie powyżej widzę, że mogłam jednak nieco mocniej wyciągnąć rzęsiory na zewnątrz, aby bardziej zagęścić zewnętrzny kącik i tak właśnie będę próbowała zrobić kolejnym razem.

Niemniej przechodząc do rzęs o nazwie Accent 315, muszę przyznać, że tutaj sprawa wyglądała już prościej. Rzęsy przykleiły się równiusieńko, dokładnie tak, jak tego chciałam i oczekiwałam, zapewne też dlatego, że są krótsze i przez to łatwiej się z nimi pracowało mojej niewprawionej w klejeniu rzęs ręce. Efekt jaki dają na oczach jest łagodniejszy, bardziej elegancki i znacznie mniej zadziorny, niż w przypadku Demi Wispies. Zdecydowanie bardziej mi on odpowiada i tym samym to właśnie na używanie połówek decyduję się częściej, bo pomimo faktu, że całościowo rzęsy są nieco słabiej uwidocznione, to jednak mam wrażenie, że mimo to stanowią przysłowiową kropkę nad "i" w moim makijażu. Rezultat oceńcie same :).




Obie pary rzęs spisały się u mnie świetnie i obie są praktycznie niewyczuwalne na oku podczas noszenia (poza tym, że jak nadmieniłam - Demi Wispies są chyba ciutkę dla mnie za długie, dlatego delikatnie wyczuwałam je w wewnętrznym kąciku, ale nie było to żadne kłucie, czy uwieranie, tylko po prostu czułam, że tam są). Nie powodowały u mnie żadnych przykrych dolegliwości typu łzawienie, pieczenie, odklejanie i dzielnie trzymały się nienaruszone przez cały dzień.

Demi Wispies polecałabym przede wszystkim bardziej zaawansowanym użytkowniczkom rzęs, do mocniejszych make upów, na sesje zdjęciowe i okazje kiedy chcemy, by to właśnie oko grało pierwsze skrzypce w makijażu, natomiast Accent 315 możecie nosić nawet na codzień, gdyż z uwagi na długość nakłada się je łatwiej, są subtelniejsze, a mimo to wciąż widać, że oko jest ładnie podkreślone.

Obie pary rzęs dostaniecie na stronie Kosmetykomania.pl w aktualnej promocji, w cenie 13.90 zł, zamiast 19 zł za Demi Wispies i 17.90 zł, zamiast 21,90 zł za Accent 315.

A czy Wy używacie sztucznych rzęs, czy też może nie preferujecie tego rodzaju akcesoriów? Dajcie znać, a ja tymczasem wracam pod kocyk, życząc Wam miłego wieczoru :).

piątek, 13 listopada 2015

Manicure hybrydowy Semilac - pierwsze podejście

Cześć! Jako początek mojej przygody z hybrydami Semilac, można przyjąć datę konferencji Meet Beauty, w której to miałam przyjemność wziąć udział końcem października. Jednymi z prezentów, jakie wówczas otrzymałyśmy, była m.in. lampa led marki Neo Nails oraz dwa zestawy do wykonania hybryd (zawierające bazę, top i losowo wybrany kolor lakieru), jeden od Neo Nails, a drugi od Semilac. Jako, że Semilaki są popularniejsze, to właśnie od nich postanowiłam zacząć swoje zapoznawanie się z tego rodzaju manicurem, gdyż dotychczas nigdy nie miałam z nim styczności.



Muszę przyznać, że początkowo byłam bardzo, ale to BARDZO sceptycznie nastawiona, ponieważ nie wiem, czy już o tym wspominałam na blogu, ale moje paznokcie są z natury specyficzne. Tak, jak zwykły lakier trzyma się na nich dość fajnie, powiedziałabym standardowo, jak u większości osób, tak np. żele nie trzymają się wcale i odpadają po ok. 2h noszenia :(. Podejrzewam, że jest to wina mojej płytki, ponieważ do żeli miałam kilka podejść i zawsze były one wykonywane profesjonalnie, na profesjonalnym sprzęcie, więc do samego wykonania nie mogłam się przyczepić, jak też i nie miałam absolutnie żadnych zastrzeżeń, natomiast jako, że moje pazurki są z natury bardzo łamliwe, słabe i lubią się wyginać we wszystkie strony świata, jestem niemal pewna, że to właśnie one są winowajcami całej sytuacji.

Przechodząc do rzeczy. Mając już cały sprzęt potrzebny do wykonania hybryd (parę rzeczy musiałam dokupić dodatkowo, czyli cleaner, aceton, waciki bezpyłowe i bloczek polerski), niezwłocznie przystąpiłam do dzieła. Wszystko starałam się wykonać wzorcowo, z jak największą dokładnością, aby później móc w pełni rzetelnie ocenić ich utrzymywanie się na moich paznokciach.



Kroki, jakie po kolei wykonałam:
1) Dokładnie wycięłam narastające skórki (moja zmora :/) i następnie odsunęłam pozostałości po nich.
2) Płytkę delikatnie zmatowiłam bloczkiem polerskim i odtłuściłam cleanerem.
3) Nałożyłam 1 warstwę bazy, którą utwardziłam pod lampą przez 30 sekund, następnie nie przemywając warstwy dyspersyjnej cleanerem, nałożyłam 1 warstwę lakieru, utwardziłam ponownie przez 30 sekund i powtórzyłam te same kroki, nakładając drugą warstwę lakieru, a następnie top.
4) Po nałożeniu topu, przemyłam płytkę cleanerem i manicure był gotowy!



Oczywiście jak to ja, od razu musiałam coś spsocić :). Ręce mnie świerzbiły, by natychmiast sprawdzić wytrzymałość owego manicure, zatem zaczęłam dokładnie oglądać, czy coś gdzieś mi się podczas nakładania nie omsknęło i bach! Zauważyłam jedną zalaną skórkę, która mnie wkurzała i którą zaczęłam podważać, podobnie jak i lakier przy niej i... okazało się, że lakier ma dużą trudność, by odkleić się od płytki! Było to dla mnie coś zaskakującego, ponieważ jak wspomniałam wyżej, żele odpadały mi w zasadzie bez żadnej mojej ingerencji, a tutaj nagle okazało się, że hybrydę zdjąć jest znacznie gorzej! Ostatecznie z jednego paznokcia udało mi się ściągnąć lakier bez użycia acetonu (wiem, wiem, mogłam uszkodzić płytkę, ale ciekawość zwyciężyła :)) i kiedy nałożyłam go ponownie, postanowiłam już nie ruszać, aby zobaczyć przez jak długi czas owy mani się u mnie utrzyma.

Oto jak wyglądał efekt końcowy, po raz pierwszy wykonany domowym sposobem, z użyciem przepięknego, jesiennego koloru Berry Nude.





Wiem, że mogłam podejść bliżej skórek, ale obawiałam się zalania i tego, że całość będzie nadawała się do niczego, więc wolałam nie ryzykować. W rezultacie już po tygodniu musiałam nałożyć nowe hybrydy, ponieważ odrost za bardzo rzucał się w oczy, a że moje paznokcie (podobnie jak i włosy) mają tendencję do ekstremalnej wręcz szybkości jeśli chodzi o wzrost, było to nieuniknione.

Przez ten cały tydzień, kiedy Berry Nude mi towarzyszył, moje paznokcie wyglądały REWELACYJNIE i do końca tak, jakbym dopiero co świeżo je pomalowała. W międzyczasie robiłam z nimi dosłownie wszystko! Moczyłam długo w ciepłej wodzie, myłam kilkukrotnie włosy, zmywałam naczynia, podłogę oraz wykonywałam inne czynności manualne i nie było przy tym mowy o jakimkolwiek odprysku, ani nawet starciu końcówek! Dla mnie to prawdziwy szok, bo dotąd nigdy tak długo żaden manicure nie wytrzymał na moich paznokciach tyle, co właśnie Semilaki!

Aktualnie jestem w fazie testowania nowych kolorów, z racji niedawnej współpracy podjętej z marką Diamond Cosmetics i na pewno będę Was na bieżąco informowała, jak się u mnie sprawy mają w tym temacie. Jestem niezmiernie ciekawa, czy inne kolory będą się tak samo doskonale nakładać i utrzymywać, jak bezproblemowy Berry Nude, czy jednak zdarzy się jakiś niewypał, ale to dopiero się okaże.

Udanego dnia Wam życzę! :)

wtorek, 10 listopada 2015

Delia 3D Lashes New Look Mascara

Hello! Jakiś czas temu, na jednym ze spotkań blogerskich, wpadła w moje łapki mascara, co do której w życiu nie przypuszczałabym, że zapałam aż tak ogromną sympatią. Takie to było niepozorne, takie miało zwykłe opakowanie, a jak się później okazało, pod skromnym wierzchem zostało schowane prawdziwe cacko!

Mascara 3D Lashes New Look to pierwsza mascara marki Delia z jaką mam styczność. Opakowanie, jak wspomniałam wyżej, jest dość prostolinijne, niczym szczególnym się nie wyróżniające, zamykane na klik. Złote napisy z czasem ulegają niewielkiemu starciu, ale nie dzieje się to po tygodniu, czy miesiącu.



Szczoteczka jest z kategorii silikonowych, dość giętka, z dłuższymi, niż w przypadku np. L'Oreal Volume Million Lashes So Couture włoskami, przez co doskonale rozczesuje rzęsy i nie skleja ich, co początkowo wydawało mi się, że właśnie będzie robić (mam na myśli sklejanie).



Kilka słów od producenta:
"Nowoczesna, ultralekka formuła pozostawia na rzęsach elastyczny film, który perfekcyjnie pokrywa każdą rzęsę. Specjalna kombinacja miękkich wosków daje niezwykłą trwałość maskary i intensywnie czarny kolor. Stożkowa, silikonowa szczoteczka dociera do wszystkich rzęs, wyciągając je ku górze i dodając objętości."

Mascara ta, jak dla mnie posiada wszystkie cechy, które idealna mascara mieć powinna! Przepięknie rozdziela rzęsy, pogrubia, wydłuża oraz podkręca. Dzięki niej, praktycznie całkiem zrezygnowałam z używania zalotki, czy grzebyka do rozdzielania rzęs, bo po prostu stało się to zbędne. Jest mocno nasycona kolorem, przez co doskonale podkreśla głębię spojrzenia. Jako fanka mocnego, wręcz teatralnego efektu sztucznych rzęs, zazwyczaj lubiłam w tym celu nakładać 2 warstwy tuszu, natomiast w jej przypadku spokojnie wystarcza mi jedna, a i tak mam firanę dosłownie po same brwi! :)

Mascara, pomimo niskiej ceny ok. 13 zł., fantastycznie utrzymuje się na moich rzęsach przez cały dzień, od rana do późnego wieczora, nie uwrażliwiając przy tym na przestrzeni czasu moich oczu, co z kolei zaczęła robić niedawno So Couture po kilku miesiącach używania! W przypadku 3D Lashes New Look nie ma mowy o jakimkolwiek odbijaniu się, rozmazywaniu, kruszeniu itp., dlatego śmiało i z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że na ten moment (po ok. 3 miesiącach regularnego stosowania) jest nienaganna pod każdym względem i spisuje się wręcz wzorcowo!

Na zdjęciu poniżej mam nałożoną tylko jedną warstwę tuszu. Nadmieniam przy tym, że w międzyczasie nic nie kombinowałam z rzęsami, nie rozdzielałam ich, ani nie układałam by korzystniej wyglądały, a zdjęcie zostało cyknięte świeżo po nałożeniu kosmetyku, czyli wszystko przebiegało jak zawsze, kiedy robię dla Was recenzję :).



Nie wiem jak Was, ale mnie rezultat końcowy kupuje w 100% i jestem więcej niż przekonana, że pomimo mojej całej miłości do testowania nowości, w mascarę Delii zaopatrzę się jeszcze nie jeden raz, bo jak na tą chwilę, jest dla mnie odkryciem roku w tej kategorii, dlatego też z całego serca Wam ją polecam, bo jestem niemal pewna, że większość z Was powinna być z niej zadowolona.



Miałyście już może kiedykolwiek z nią styczność? Jeśli tak, dajcie znać, czy i u Was tak doskonale sprawdziła się, jak i u mnie :). Udanego dnia Robaczki :*

czwartek, 5 listopada 2015

Porównanie potrójnych paletek róży Sleek - Lace i Pink Lemonade

Witajcie! Dla wielu osób, róż na policzkach jest oznaką zdrowia, subtelnym podkreśleniem atutów urody oraz przysłowiową kropką nad "i" w makijażu. Ja również uwielbiam muśnięte kolorem policzki, jak też bez wątpienia należę do grona różoholiczek, w związku z czym koniecznie chciałam się z Wami podzielić swoimi spostrzeżeniami na temat - moim zdaniem - jednych z najlepszych, dostępnych na rynku, potrójnych paletek róży Sleek, które otrzymałam w ramach współpracy ze sklepem Kosmetykomania.pl.

Oba produkty przywędrowały do mnie w kartonowym opakowaniu, w którym w matowej kasetce z połyskującą nazwą marki, znalazły się moje róże. Trzeba przyznać, że obie kasetki są na tyle niewielkich rozmiarów, że śmiało możemy zabierać je w podróż, choć w tym wypadku zalecałabym zadbać o ich odpowiednie zabezpieczenie, bo pomimo, że opakowanie wygląda na dość solidne, nie daję głowy, że bez dodatkowego wzmocnienia róże przetrwają dłuższą i bardziej skomplikowaną podróż.




W środku każdej z palet znajdziemy 3 róże o różnym wykończeniu. Ja zdecydowałam się na wersje kolorystyczne Lace i Pink Lemonade, które trafiają w absolutne sedno tego, jakie zazwyczaj kolory lubię nosić na swoim licu. Obie prezentują się fenomenalnie, choć jedna nadaje się bardziej do ciepłego, natomiast druga, do nieco chłodniejszego typu urody. Zdjęcia po kliknięciu, ulegają powiększeniu.





Paletka Lace jest w moim odczuciu kierowana bardziej do brunetek. Róże charakteryzują się mocną pigmentacją, a kolory można nadbudowywać, uzyskując efekt od delikatnego po naprawdę wyrazisty, podobnie jak w przypadku Pink Lemonade.



CROCHET- całkowicie matowy, zdrowo pomarańczowy odcień, bardzo zbliżony do mojego ulubieńca, czyli Life's A Peach, którego już praktycznie zdenkowałam do końca. Nałożony lekką ręką potrafi wyglądać przepięknie! Najbardziej nadaje się do cery lekko opalonej, nieco ciemniejszej, niż blada.

GUIPURE - niemal jednojajowy bliźniak różu Rose Gold, o którym pisałam TUTAJ i który podobnie jak Rose Gold przyrównałabym do NARSowego Orgasmu. Opalizuje na róż (będący podstawową "bazą"), brzoskwinię i złoto, zawierając przy tym złote, nienachalne drobinki (nie brokat!), cudownie rozświetlające policzki. Uwielbiam go, choć nie chciał współpracować na moich swatchach, ale spójrzcie tylko na zdjęcie poniżej, gdzie przyrównałam go do Rose Gold, są niemal identyko!

CHANTILLY - ponownie matowy róż, ceglasty, nasycony, będący przemieszaniem pomarańczu i czerwieni, którym obchodząc się mało ostrożnie, banalnie łatwo wyrządzić sobie krzywdę, uzyskując efekt klauna. Należy nakładać go na prawdę bardzo, ale to bardzo delikatnie, a wtedy on odwdzięczy się nam mega naturalnie wyglądającym rumieńcem, jakbyście przed momentem wróciły z mrozu do domu :).



(zdjęcie zapożyczone ze strony kosmetykomania.pl)



Druga z paletek, czyli "różowa lemioniada" jest już nieco chłodniejsza i widziałabym ją przede wszystkim na blondynkach o łagodnej, eterycznej urodzie, choć mnie jako brunetce, również myślę, że pasuje, aczkolwiek nieco mniej, niż Lace. Pigmentacja również jest powalająca i trzeba uważać przy nakładaniu, zwłaszcza w przypadku środkowego odcienia, którego konsystencja różni się od pozostałych.



ICING SUGAR - jasny "barbie pink", o bardzo suchej, mocno pudrowej formule, zawierający dużą ilość drobinek, które niestety są jednak mocno widoczne na skórze. Określiłabym je jako drobny brokat, przez co jest najrzadziej używanym przeze mnie różem, spośród wszystkich odcieni prezentowanych w tej notce. Dobra wiadomość jest jednak taka, że im dłużej machamy nim po policzkach, tym drobinki stają się mniej widoczne na skórze, gubiąc się gdzieś po drodze :).

MACAROON - piękny, intensywny odcień różu, mający mocno kremową konsystencję, przez co należy nakładać go w minimalnej ilości, aby uzyskać i tak widoczny rezultat. Przepięknie rozciera się na skórze, nie tworzy plam, ani nie daje "brudnego" wyglądu. Bardzo lubię go używać, zwłaszcza przy delikatniejszym makijażu, dla zrównoważenia całości.

PINK MINT - odcień zagadka. To taki brudny róż z odrobiną brązu, czerwieni, sama nie wiem jak go do końca określić. Dzięki drobinkom dającym efekt satyny, ładnie odbija światło i ciekawie prezentuje się na skórze.




Ogólnie jestem z jakości obu paletek bardzo zadowolona i to właśnie ich obecnie najczęściej używam w swoim makijażu. Duży wybór kolorów, wykończeń i do tego przystępna cena (49.90 zł za pojedynczy trójpak) sprawiają, że w moim odczuciu warto się w nie zaopatrzyć, jeśli chcecie poszerzyć Waszą "różaną" kolekcję. Każdy z odcieni utrzymuje się na mojej cerze nienagannie, o ile podczas dnia nie dotykam policzków dłońmi, bo w innym wypadku lekko się ścierają (bardzo równomiernie), choć nadal pozostają widoczne do końca dnia.



Dajcie mi znać w komentarzach co Wy myślicie o propozycjach Sleeka i czy róże tej marki trafiają w Wasze gusta, a jeśli nie, to jakich innych Waszych ulubieńców mogłybyście mi polecić :).

Miłego wieczoru :*.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...