piątek, 26 lutego 2016

Semilac Bisquit + syrenka Indigo = połączenie idealne!

Hej! Dzisiaj na szybko, bez zbędnego gadania. Kilka tygodni temu, w końcu udało mi się zakupić osławiony już wszem i wobec efekt syrenki marki Indigo. Akurat tak się złożyło, że kiedy paczka do mnie dotarła, dokładnie dzień później miałam ściągać swoje hybrydy oraz nakładać nowe, jednak mając nową "zabawkę" postanowiłam nie zwlekać i od razu zabrałam się do roboty :).

Syrenkę postanowiłam nałożyć na dwie uprzednio nałożone warstwy Semilac Bisquit, przyozdabiając w ten sposób wszystkie paznokcie, gdyż miałam ochotę na taki nieco bardziej "bogaty", iskrzący efekt. Myślę, że całość wyszła bardzo fajnie i muszę przyznać, że wspaniale czułam się w takim połączeniu, dlatego z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę.







A Wam jak się podoba? Przyjemnego wieczoru! :)

sobota, 20 lutego 2016

Jagodowe usta mam! / Szminka Max Factor Lipfinity 55 Eternally Luscious

Hej! Nie tak dawno będąc w Hebe, natknęłam się ciekawy odcień pomadki, która przyciągnęła mnie do siebie swoim dość niespotykanym kolorem. Wyglądała interesująco, taki ni to fiolet, ni to lekko rozbielona jagoda, "fajna jest" - pomyślałam. Miałam nic nie kupować, więc dość długo zerkałam na nią z ukosa, ale skubana tak natarczywie kusiła i nęciła swoją obecnością, aż w końcu postanowiłam przyjrzeć jej się dokładniej. Akurat miałam szczęście, że wyłożyli świeżutkie, nietykane jeszcze testery, zatem mogłam wypróbować wspomniany kolor, nakładając bezpośrednio na usta. Natychmiast po nałożeniu okazało się, że była to miłość od pierwszego wejrzenia ♥.

Pomadka zamknięta jest w złotym, lustrzanym opakowaniu z przezroczystą skuwką, dzięki czemu od razu wiemy po jaki kolor sięgamy. Napisy wyglądają na dość trwałe, ale zbyt krótko jeszcze ją mam, by ocenić, czy będą się ścierały w miarę trzymania w kosmetyczce, czy też nie.



Odcień jest bardzo nietypowy i tak bardzo mój. W ciągu godziny od jej nałożenia i odwiedzenia przy okazji Rossmanna, zaczepiła mnie jakaś Pani pytając, co to za piękność gości na moich ustach, gdyż Eternally Luscious strasznie jej się spodobała. Pokierowałam ją do szafy Max Factor, gdzie Pani również postanowiła się nią zainteresować, a mnie od razu minęły wyrzuty sumienia, że znowu wydałam hajs, tym samym wzbogacając się o kolejny (teoretycznie zbędny), pomadkowy nabytek. Bo skoro tak się podoba nie tylko mnie, ale i innym to widać było warto ;).



Pomadkę nosi się wspaniale!!! Jest bardzo dobrze napigmentowana, a przy tym tak kremowa, że nie ma mowy o jakimkolwiek wysuszającym działaniu. Jednak jak to z kremowymi pomadkami bywa, również i ta po parunastu minutach noszenia lubi się delikatnie rozlać poza kontur warg, zatem przed jej nałożeniem warto zastosować konturówkę (w moim wypadku bezbarwną z Essence, bo podejrzewam, że dobrać pasujący kolor do jagódki będzie bardzo ciężko).

Kolor jest żywy, intensywny i z pewnością wyróżnia się na tle reszty makijażu, który przy tego rodzaju odcieniach powinien być minimalistyczny i wykonywany z umiarem (jeśli chcemy go nosić w wersji dziennej), by nie daj Boże nie kolidować, ponieważ Eternally Luscious nie znosi konkurencji :). Najlepiej będzie nałożyć na oczy jaśniutki cień, wykonać subtelną kreskę eyelinerem, wytuszować rzęsy, dodać ciutkę różu na policzki i tyle. Resztę załatwi nam szminka :).

Zapach kosmetyku jest bardzo przyjemny, dość luksusowy (równie dobrze tak samo mogłyby pachnieć pomadki za 100 zł i więcej) oraz nienachalny. Podoba mi się. Trwałość określiłabym jako bardzo dobrą, ponieważ przy takiej kremowości wynik 3h bez jedzenia jest moim zdaniem super. Ściera się bardzo równomiernie, nie warzy, nie zbiera w kącikach ust, tylko co ciekawe, po pewnym czasie w miarę "zjadania", zmienia kolor na nieco czerwony (jak w przypadku kiedy zjemy jagody), który zostaje na wargach praktycznie do zmycia. Działa to trochę na zasadzie tintu, ale przez to bardzo ładnie potrafi podbić naturalny kolor ust, nawet kiedy nie mamy już pomadki na sobie.



Osobiście jestem z niej ogromnie zadowolona, bo kolor ten ładnie ożywia moją twarz, wygląda świetnie i przede wszystkim dobrze się w nim czuję, a kiedy nie mam ochoty, albo czasu zaszaleć z makijażem oczu wystarczy, że nałożę moją "wiecznie soczystą" jak nazwa wskazuje szmineczkę i praktycznie jestem gotowa do wyjścia.

Pomadka w regularnej cenie kosztuje w okolicach 50 zł i chociaż opłaca się polować na promocje, to jednak myślę, że z całą pewnością warta jest kupienia nawet bez obniżki, ponieważ w cenie otrzymujemy nie tylko nasycony, wyróżniający się kolor, ale i piękne podbicie bieli naszych zębów, trwałość, komfort noszenia, nawilżenie oraz blask, jaki daje mało która pomadka. Ja jestem w 100% na tak, a Wy?

Dajcie mi znać, czy lubicie takie odcienie, bo domyślam się, że nie każdy będzie widział siebie w tego rodzaju barwach na ustach. Do której kategorii się zaliczacie? Miłośników, czy przeciwników? Jak zawsze czekam na Wasze wpisy pod postem :).

czwartek, 18 lutego 2016

Danielle Steel - Cudze Grzechy / rewelacyjna powieść warta uwagi

Cześć! Książkę, o której będzie mowa w dzisiejszej notce, otrzymałam ponad dwa lata temu, jako wygraną w konkursie, w mojej lokalnej bibliotece i wyobraźcie sobie, że dokładnie tyle samo czasu przeleżała nietknięta na mojej półce, gdyż podchodziłam do niej bardzo niechętnie, za każdym razem ostatecznie wybierając pozycje innych autorów. Danielle Steel bowiem od zawsze kojarzyła mi się jedynie jako autorka miałkich, ckliwych opowieści, kierowanych przede wszystkim do przysłowiowych "kur domowych". Co ciekawe, dotychczas nie miałam okazji przeczytać żadnej książki owej pisarki, a mimo to byłam uprzedzona ot tak, po prostu. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy pogoda za oknem zrobiła się paskudna, lało, grzmiało, a ja miałam nieodpartą ochotę zagłębić się w jakąś ciekawą historię, a że akurat wszystkie książki jakie posiadam w domu zostały już dawno przeze mnie przeczytane, więc od niechcenia wzięłam w ręce "Cudze Grzechy" i wiecie co? Nie warto mieć uprzedzeń :).




W książce poznajemy losy Annabelle, młodej, bardzo bogatej, ale zarazem sympatycznej i rozsądnej dziewczyny, której rodzinna tragedia w postaci śmierci ojca i brata odbija się na całym życiu. Zagłębiając się w kolejne rozdziały, stopniowo poznajemy zwyczaje społeczne panujące wśród amerykańskiej elity na początku 20 wieku, w której to majętność, pozycja i dobre imię jest wyznacznikiem przynależności. Kiedy Annabelle w pewnym momencie zostaje niesłusznie oskarżona, o uczynek którego nie popełniła, a wszyscy, którzy niegdyś byli jej przyjaciółmi, całkowicie się od niej odwracają, zmuszona jest opuścić swój dom i dawne życie, zaczynając nowe we Francji, gdzie aktualnie panuje wojna. Narażona na wiele niebezpieczeństw, przeżywając wiele trudnych chwil, w miarę upływu lat, dzięki swojej niesamowitej wytrwałości oraz determinacji, powoli znowu zaczyna piąć się w górę i stopniowo odzyskiwać dobre imię.

Książka jest z kategorii tych, które potrafią niesamowicie wciągnąć czytelnika. Już od pierwszych kilku stronic czułam, że ciężko będzie się od niej oderwać i tak też było. Całość zajęła mi 2 dni, ale nawet po zakończeniu, wciąż odczuwałam spory niedosyt, ponieważ byłam ciekawa co dalej będzie z Annabelle, gdyż powieść kończy się czymś w rodzaju znaku zapytania, a zakończenia możemy się jedynie domyślać. 

(w szklance czysta woda kokosowa ze świeżego kokosa, mmm pyszota :D)

Przyznam, że w miarę czytania, bardzo zżyłam się z główną bohaterką, która całe życie cierpiała nie ze swojej winy, będąc przypadkową ofiarą zbiegu okoliczności i sytuacji, na które nie miała wpływu. Cierpiała za cudze grzechy, przez co całkowicie posypało się jej życie, które w innych warunkach mogłoby wyglądać zgoła inaczej, gdyż miała wszystko, czego człowiekowi trzeba do szczęścia - zdrowie, kochającą rodzinę, wielu przyjaciół, bogactwo i świetlaną przyszłość. A jednak mimo to los postanowił pokrzyżować jej plany.

Powieść napisana jest wartko, dzięki czemu w trakcie czytania nie sposób się nudzić, gdyż brak jest tu długich, męczących opisów, a wydarzenia przebiegają bardzo sprawnie. Myślę, że spodoba się przede wszystkim kobietom, które cenią wolę walki i niezłomność charakteru, gdyż główna bohaterka mogłaby służyć za przykład tych cech. Mimo to Annabelle nie jest idealizowana, w książce nie znajdziemy sztucznego patosu, wielkich słów, heroicznych czynów, a jej historia mimo wielu zawiłości, spokojnie mogłaby znaleźć odbicie w realnym życiu. Może to właśnie czyni ją tak wyjątkową?

Jeśli będziecie miały okazję ją przeczytać to z całego serca polecam, gdyż obecnie jest to jedna z najlepszych książek, po jakie sięgnęłam ostatnimi czasy i co ważniejsze - całkowicie przekonała mnie do osoby autorki, dzięki czemu już przymierzam się do zapoznania z kolejnymi pozycjami :).

Udanego wieczoru! :)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Lakier hybrydowy Semilac - 001 Strong White i 047 Pink Peach Milk

Witajcie! Nadszedł czas na przedstawienie dwóch kolejnych kolorków ze stajni Semilac. Z oboma polubiłam się w równie mocnym stopniu i oba są do siebie stosunkowo podobne pod względem właściwości, dlatego też postanowiłam połączyć je w zbiorczą notkę.

O wyglądzie i trwałości hybryd Semilac, na przestrzeni miesięcy, w blogosferze zostało powiedziane już chyba wszystko. Moje pierwsze wrażenia miałyście okazję czytać w TYM poście, dlatego jeśli jeszcze się z nim nie zapoznawałyście - zapraszam serdecznie. Niedawno opisywałam Wam także dwa bardziej popularne kolory, czyli Bisquit oraz Mardi Gras, gdzie również dzieliłam się swoimi spostrzeżeniami odnośnie ich stosowania, wadami i zaletami, dlatego jeśli jesteście zainteresowane tematem, koniecznie tam zerknijcie.

Dziś natomiast chciałam pokazać Wam następne propozycje, które nie tyle polubiłam, co wręcz pokochałam mimo, że w jednej z nich zauważyłam drobną przypadłość, która może mieć wpływ na całościowy jej odbiór, ale o tym niżej.

Pierwszy kolor to po prostu czysta biel, o nazwie Strong White, natomiast drugi to lekko rozbielony, pudrowy róż, który równie dobrze można też określić mianem baby pink, o nazwie Pink Peach Milk (wybaczcie, ale żadnego "peach" w nim nie dostrzegam).

Jeśli chodzi o Strong White, lakier jest bardzo mocno napigmentowany, dzięki czemu do pełnego krycia wystarczają 2 warstwy, co w przypadku moich pazurków z białymi  końcówkami nie daje żadnych prześwitów. Kolor prezentuje się przepięknie, zarówno na nieco ciemniejszej, jak i całkiem jasnej karnacji. Z pewnością fenomenalnie będzie wyglądał również w lato na opalonych dłoniach, tworząc tym samym mocny kontrast, który osobiście bardzo lubię.



Pamiętacie, jak mówiłam, że hybrydy muszę zmieniać max. co 10 dni? Nie jest to nieuzasadnione, ponieważ delikatny odrost widoczny na zdjęciach poniżej, jest po ledwie 3 dniach noszenia, a warto wspomnieć, że lakier nakładałam od samiutkich skórek. Po 10 dniach odrost potrafi sięgać 1/3 długości płytki, dlatego po tym czasie hybryda wymaga niezwłocznego ściągnięcia. Co poradzić, zarówno włosy, jak i paznokcie rosną mi w zastraszającym tempie, jednak bynajmniej nie jest to dla mnie wada, a wręcz przeciwnie - duża zaleta :).






Ze Strong White, podobnie jak innych Semilaków jestem bardzo zadowolona, jednak nietypowa sytuacja miała miejsce, kiedy po ok. 5 dniach noszenia zauważyłam, że na jednym pazurku podeszło mi powietrze (pewnie przy nakładaniu niezauważenie musiałam lekko zalać skórki) i lakier zaczął odchodzić, przez co postanowiłam go zdjąć i nałożyć od nowa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że po nałożeniu, nowa hybryda zaczęła dość wyraźnie wyróżniać się na tle reszty, która to w międzyczasie, przez te 5 dni przebywania na moich dłoniach, zdążyła przybrać kolor ecru. Było to kompletnie niezauważalne gołym okiem, kiedy wszystkie paznokcie były w tym samym odcieniu, a ujawniło się w momencie, kiedy ten jeden zdecydowałam się poprawić nakładając kolor od nowa, zatem drogie Panie musimy mieć świadomość, że podczas noszenia, nasza idealna biel, może lekko zmienić swoją barwę. Poza tą ciekawą przypadłością, która w żadnym stopniu nie zniechęciła mnie do używania tego lakieru, nie odnotowałam w jego przypadku innych wad.

Pink Peach Milk jest natomiast bardzo dziewczęcym kolorem, pasującym praktycznie na każdą okazję. Elegancki i nienachalny nada się zarówno do pracy, jak i na randkę.



Podobnie jak Strong White, również kryje przy 2 warstwach, nie pozostawiając prześwitów. Jest to aktualnie jeden z moich ulubionych odcieni, któremu nie mam absolutnie nic do zarzucenia pod względem nakładania, trwałości i ogólnego wyglądu. Czyż nie jest uroczy? Same popatrzcie :).





Oba lakiery kupić możecie na stronie Semilac w cenie 29 zł za 7 ml. Jak zawsze jestem ciekawa Waszych opinii zarówno na temat obu prezentowanych przeze mnie kolorków, jak również innych, po które chętnie sięgacie. Buziaki :*.

środa, 10 lutego 2016

Bioxsine - ziołowy szampon przeciw wypadaniu włosów

Hej! W ubiegłym roku, we wrześniu, po solidnej przerwie dotyczącej aktualizacji pielęgnacji moich włosów, przedstawiałam Wam produkty po które z chęcią sięgam, gdyż nie tylko świetnie się u mnie sprawdzają, ale przede wszystkim bardzo dobrze służą kondycji mojej czupryny (KLIK). Co prawda w tej kwestii nic nie uległo zmianie, produkty nadal rewelacyjnie się spisują, jednak niedawno pojawił się u mnie problem innego typu.

Mianowicie, od pół roku zmuszona jestem ponownie zażywać silne leki w związku z moimi problemami dotyczącymi stawów. Mniej więcej miesiąc temu zauważyłam znaczne wypadanie moich włosów, spowodowane zapewne skutkami ubocznymi wspomnianych lekarstw, przez co włosy zaczęły lecieć może nie garściami, ale było ich ponad trzykrotnie więcej, niż zazwyczaj, więc trzeba było zacząć działać. Jako, że miałam w swoich zapasach szampon, o którym będzie dzisiaj mowa, w sumie bez większych nadziei postanowiłam go wypróbować, odkładając na pewien czas szampony Delia Cameleo i Equilibra, których do tego momentu używałam na zmianę.




Marka Bioxsine oferuje nam 3 wersje szamponu: do włosów tłustych, normalnych/suchych i ze skłonnością do łupieżu. Ja postawiłam na tą do włosów tłustych. Cała kuracja składa się z 2 produktów: wspomnianego szamponu i serum w ampułkach, niemniej na razie po serum postanowiłam nie sięgać, ponieważ jego cena wynosi ok. 150 zł, zatem chciałam najpierw wypróbować sam szampon, żeby przekonać się czy cokolwiek u mnie zdziała. 

Kosmetyk został zamknięty w miękkiej, pękatej butelce o pojemności 300 ml. Konsystencja jest gęsta, treściwa, przez co wystarczy wylać niewielką ilość na dłoń, by dokładnie móc umyć włosy. Jest też przez to wydajny, gdyż po miesiącu stosowania średnio co 2-3 dzień, wciąż mam ok 1/3 butelki. Szampon bardzo dobrze rozprowadza się na włosach, doskonale je oczyszczając, świetnie pieni i przepięknie, ziołowo pachnie, choć po umyciu zapach niestety jest słabo wyczuwalny, a niedługo później zanika całkiem :(.




Jeśli chodzi o działanie, po miesiącu stosowania odnotowałam przede wszystkim, że moje włosy stały się o wiele bardziej sprężyste, wyglądają na zdrowsze, ładniej się układają i co najważniejsze... mniej wypadają! Nie jest to może spektakularny wynik, ale rzeczywiście z mycia na mycie wyławiam z wanny coraz to mniej wypadłych włosów.

Przyznam, że nie spodziewałam się, że sam szampon bez dodatkowych wspomagaczy (wyszłam z założenia, że jeśli moje wypadanie jest spowodowane przyjmowaniem leków, to i tak nic nie pomoże, zatem poza szamponem nie używałam niczego, co mogłoby zapobiec wypadaniu), może w jakikolwiek, nawet najmniejszy sposób uskutecznić zmniejszenie wypadania włosów, gdyż jak dotąd jeszcze się z tym nie spotkałam i zawsze kończyło się jedynie na płonnych obietnicach producenta. Przez cały okres stosowania nie zauważyłam nawet najmniejszych oznak jakiegokolwiek przesuszenia skóry głowy (mimo, że jest to wersja do włosów tłustych, która w założeniu ma ograniczać przetłuszczanie, a więc może tym samym działać wysuszająco), podrażnienia itp. dlatego z całą pewnością będę go stosowała dalej, aż do wykończenia butelki, a także z pewnością zastanowię się nad kupnem kolejnej, choć niestety nie jest to kosmetyk najtańszy, ponieważ kosztuje w okolicach 30 zł, a w którejś stacjonarnej aptece widziałam go nawet po 40 zł. Jednak mimo ceny uważam, że jest wart uwagi, zwłaszcza jako wspomaganie przy nadmiernym wypadaniu, bo nie sądzę, aby całkowicie udało mu się wyeliminować problem, choć już teraz mogę spokojnie stwierdzić, że na pewno znacząco go zmniejsza, przynajmniej u mnie. Znacząco czyli, że efekty są zauważalne.

Na koniec wrzucam Wam skład. Znacie mnie już dobrze i wiecie, że nie do końca odnajduję się w tego typu zawiłościach, a tylko mniej więcej orientuję, który składnik jest w porządku, a który niekoniecznie. Widzę za to na pewno, że nie ma tu obecności SLS i SLES, a Biocomplex B11 Extract (który jak mniemam jest odpowiedzialny za ograniczanie wypadania) jest na 3 miejscu, więc wysoko :).



Napiszcie mi koniecznie, czy miałyście okazję używać tego szamponu i co o nim myślicie. Ja w tym czasie, korzystając z chwili wolnego, wybieram się na spacerek po Waszych blogach :). Miłego dnia!

czwartek, 4 lutego 2016

Marc Jacobs - #Instamarc Mirage Filter

Hej! Zapewne zauważyłyście wchodząc na mój blog, że postanowiłam troszkę odświeżyć jego wygląd. Tak, tak, w końcu mnie naszło :D. Nie są to duże zmiany, bardziej nazwałabym je kosmetycznymi, gdyż przyzwyczaiłam się zarówno do samego rozmieszczenia poszczególnych części bloga, jak i rodzaju czcionek, ale za to postanowiłam wymienić banner na nowy i nieco zmienić kolorystykę, co mam nadzieję, trafia w Wasz gust, podobnie jak mój. Za całą zabawę zabrałam się już wczoraj wieczorem, zapominając przy okazji zablokować tymczasowo dostęp do strony, więc być może część z Was miała okazję widzieć tu totalny bałagan, podobnie jak kompletnie inną kolorystykę (początkowo chciałam iść w odcienie mięty), niż ta, która jest obecnie za co Was przepraszam, ale wiadomo jak to przy "remoncie" bywa ;).

Jednak do rzeczy. Jakiś czas temu oglądając kanał Maxineczki, moją uwagę przykuł puder do konturowania od Marca Jacobsa, który bardzo zaciekawił mnie nie tylko samym efektem, jaki daje na twarzy, ale również niesamowitą pigmentacją oraz jedwabistością (nabierał się na palec po ledwie muśnięciu), a jako że nie znoszę kosmetyków o twardej konsystencji, trudnej do okiełznania, postanowiłam przyjrzeć mu się z bliska i sprawdzić, czy a nuż przypadnie mi do gustu. Tak jak poszłam do Sephory tylko po to, żeby go obejrzeć, tak już wróciłam z nim do domu :).

Zanim przejdę do zdjęć, wybaczcie odbicie lampy wyzierające z pierwszej fotki, ale ten kartonik próbowałam fotografować pod chyba każdym kątem i w każdym oświetleniu tak, aby nie było widać odbić i niestety bez skutku, więc zostawiłam jak jest (chyba czas najwyższy kupić blendę).

Opakowanie, jak na markę przystało, jest bardzo minimalistyczne i eleganckie, zamykane na klik, choć plastik z którego jest wykonane nie tylko mocno trzyma ślady paluchów na sobie (wrrr), ale też nie sprawia wrażenia specjalnie wytrzymałego, zatem można mieć obawy, że podczas upadku zawartość bez oporów mogłaby rozsypać się w proch.





W środku mamy 2 pudry w 2 odcieniach, o pojemności 9g każdy. Wariantów kolorystycznych do wyboru są 3, ja postawiłam na Mirage Filter, czyli środkowy, idealny dla mojego średniojasnego kolorytu cery, o żółtych podtonach. Zasada działania jest prosta - jasny puder w odcieniu bananowym ma za zadanie podkreślić wybrane partie twarzy, natomiast ciemniejszy, to już typowy brązer przeznaczony do konturowania (tak, brązer to poprawna nazwa ;)).




Oba pudry są niesamowicie drobno zmielone, przez co wystarczy delikatnie tyknąć je pędzlem, by nabrać aż za nadto. W swoim filmiku Maxi pokazywała, że oba pudry bardzo pylą, ale u mnie na szczęście nie ma takiego problemu, tylko nie można po prostu za nadto machać po nich pędzlami, bo wtedy faktycznie dużo produktu się marnuje. Pigmentacja jest fantastyczna! Wystarczą dosłownie dwa ruchy, by pięknie wymodelować sobie buzię, a jeśli uznamy, że to za mało, w każdej chwili możemy dołożyć więcej kosmetyku, tym samym budując stopień brązowienia. Produkt rozprowadza się na cerze wprost bajecznie! Brązer daje bardzo naturalny efekt, a przy tym nie plami, nie ściera podkładu, nie pozostawia smug, a umiejętnie roztarty nie odcina się i dzielnie trzyma się twarzy od rana do wieczora (najdłużej testowałam go od 7.00 rano do okolic 2 w nocy, gdzie wciąż niezmiennie trwał na posterunku). Jasny puder natomiast doskonale stapia się z moją cerą, optycznie ujednolicając ją i sprawiając wrażenie aksamitnie gładkiej. Uwielbiam stosować go pod zarówno pod linię wytyczoną przez brązer, jak i na same policzki, ponieważ mam wrażenie, że nakładając później jakikolwiek róż, zdecydowanie przyjemniej się go rozciera. #Instamarc używam już ponad miesiąc i przez ten czas nawet w minimalnym stopniu nie spowodował pogorszenia stanu mojej cery. To chyba jedyny kosmetyk tej kategorii, któremu nie mam absolutnie nic do zarzucenia, choć niestety i cena jak na luksusowy produkt jest odpowiednia, gdyż puder kosztuje aż 189 zł., co jest kwotą niemałą, ale zapewniam, że w moim odczuciu wart jest każdej wydanej złotówki!

Dla porównania postanowiłam zestawić Wam kolory #Instamarc Mirage Filter, wraz z popularnym brązerem Kobo w odcieniu Nubian Desert. Jak można zauważyć, #Instamarc jest delikatnie cieplejszy, ale przez to też, o wiele lepiej będzie pasował do ciepłych typów urody, bo pomimo na prawdę zbliżonych odcieni, Kobo u mnie wypada jednak trochę zbyt zimno. Pod względem pracy i efektu jaki oba tworzą na skórze, jak dla mnie tu również wygrywa Instamarc, ponieważ brązer Kobo jest o wiele bardziej zbity i twardy, przez co o wiele trudniej nabrać go na pędzel i następnie rozprowadzić na twarzy, a do tego już kilkunastokrotnie zdarzyło się, że zamiast ładnego, rozblendowanego "załamania cienia", utworzył mi plamę i narobił przez to dodatkowej roboty, choć z drugiej strony patrząc na jego cenę, jest ona bezdyskusyjna, gdyż za brązer Kobo płacimy 20 zł, co w porównaniu z #Instamarc jest kwotą niemal 10-krotnie niższą.



Dajcie mi proszę znać czy miałyście okazję używać #Instamarc i jeśli tak, to czy tak samo mocno zaskarbił sobie Waszą uwagę jak moją. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie lepszego, bardziej doskonałego pudru w tej kategorii, choć czasem mimo wszystko staram się używać również brązera Kobo. Jednak kiedy chcę wyglądać na prawdę ładnie, zawsze stawiam na #Instamarc, który od momentu zakupu jest dla mnie bezkonkurencyjny! Jak zawsze czekam na Wasze komentarze, nie zapomnijcie napisać też jak Wam się podoba nowy wygląd bloga ;). Buziaki :*.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Happy Planner by Madama - warto, nie warto?

Witajcie! Mamy już luty! Uznałam, że czas najwyższy w końcu podzielić się z Wami moją opinią na temat słynnego w blogosferze Happy Plannera by Madama, który jakiś czas temu pojawił się na mojej świątecznej wishliście i który następnie otrzymałam w prezencie na Mikołajki :). Cały styczeń poświęciłam na jego porządne przetestowanie, aby w pełni móc zapoznać się zarówno z jego zaletami, jak i wadami, a później jak najrzetelniej opowiedzieć Wam, czy wart jest wydanych pieniędzy, czy może jednak niekoniecznie.

Happy Planner wybieramy z 2 dostępnych wersji - dziennej w formacie B5 i tygodniowej w formacie A5 (wielkości szkolnego zeszytu) oraz kilku okładek. Wersja dzienna nie ma co ukrywać, jest dość pokaźną księgą, gdyż zawiera ponad 400 stron, ale jako, że z kalendarza korzystam jedynie w domu, nie nosząc go nigdzie ze sobą, uznałam że właśnie ta będzie dla mnie najodpowiedniejsza i skutecznie pozwoli mi zaplanować każdy dzień. Już nie pamiętam dokładnie jaka była jego cena, ale z przesyłką wynosiła bodajże 139 zł, czyli moim zdaniem całkiem sporo jak na kalendarz.

Okładka jest twarda, wykonana z antypoślizgowego (lekko gumowego?) materiału, pewnie leżącego w dłoniach. Okucia na rogach są w kolorze złota i trzeba przyznać, że całość na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie porządnie wykonanej i mega dopracowanej. Fotki możecie powiększyć, klikając na nie.




Zajrzyjmy zatem do środka. Pierwszych kilka stron opartych jest na podsumowaniu poprzedniego roku i skłonieniu nas do zastanowienia jak chcemy, by wyglądał rok obecny, jakie cele planujemy osiągnąć i jakie metody zastosować, by jak najlepiej uskuteczniły one nasze działania. Niestety jako, że wypełniłam niemal wszystkie rubryczki, nie chciałabym wyciągać na światło dzienne moich wypocin, ale generalnie, w moim odczuciu autorki plannera trochę zbyt mocno rozmieniły go pod tym kątem na drobne. Mamy bowiem miejsce na wypełnienie wartości jakimi kierujemy się w życiu, następnie co nam daje szczęście, jak sobie wyobrażamy nasze wymarzone życie, jaki jest nasz idealny plan na jego realizację, jak wyobrażamy sobie idealny dzień w 2016 itp. ... Jak dla mnie jest tego zdecydowanie za dużo, bo nie przepadam za tak drobnicowym rozpracowywaniem swoich działań. Jeśli wiem, co chcę osiągnąć, to wolę to wpisać w jednym konkretnym miejscu i później do niego wracać, a nie co kawałek powtarzać i "rozkminiać" na wszystkie możliwe sposoby - jest to męczące, więc tym samym zbędne.

Kolejnym moim zarzutem jest przebijający druk, co będzie dało się zauważyć na zdjęciach poniżej. Uważam, że rodzaj papieru powinien być zdecydowanie lepszy/grubszy, ponieważ nie tylko sam druk przebija, ale również tekst który piszemy, co wygląda mało estetycznie i jest denerwujące, gdyż po prostu nie powinno mieć miejsca.

W środku jednak jest też sporo fajnych rzeczy. Na początku każdego miesiąca mamy rozpiskę wydatków, dzięki której możemy sobie zaplanować nasz budżet na dany miesiąc lub podliczyć ten z poprzedniego.



Przed każdym miesiącem mamy również 30 dniowe wyzwanie, w którym możemy określić cel, jaki chcemy osiągnąć podczas nadchodzącego miesiąca i zadania, które nas do niego przybliżą.



W plannerze dziennym mamy ponadto bardzo dużo miejsca do pisania, ponieważ każdy dzień (nie licząc weekendów) znajduje się na osobnej kartce, gdzie mamy możliwość m.in. rozpisania swoich zajęć na godziny, rozpisania listy spraw do wykonania w danym dniu, wraz z możliwością ich późniejszego odhaczenia itp. Układ jest super, wszystko jest przejrzyste i bardzo funkcjonalne!



Bardzo ciekawe są też pojedyncze karty, które skłaniają nas do konkretnych działań. Np. zaplanowania wymarzonej podróży, stworzenia listy książek (w którą ja postanowiłam wpisywać nie tyle książki, które chcę przeczytać, ale te, które już przeczytałam), listy wdzięczności, abyśmy mogli zastanowić się za co możemy być wdzięczni sobie lub komuś, czy listy 100 rzeczy, jakie chcemy wykonać w 2016 roku (dobrnęłam do punktu 25 i dalej nie mam pomysłów ;)).





Pomocne bywają też inspirujące cytaty oraz porady jak być lepiej zorganizowanym i skuteczniej planować. Potrafią dać przysłowiowego "kopa" do działania.




Mając na uwadze wszystkie zalety plannera, pewnie spytacie czy kupiłabym go ponownie? Przyznam szczerze, że nie wiem. Z jednej strony jest to bardzo pomocny kalendarz - planner w jednym, gdyż wszystko w nim jest czytelne, łatwo można ułożyć sobie plan dnia, co jest niezwykle pomocne, zwłaszcza dla osoby mocno zagonionej, posiada piękne ilustracje, ciekawe cytaty, a także aż 3 zakładki oznaczone na różne kolory, jednak z drugiej strony nie jest to produkt bez wad, o czym wspomniałam wyżej. Ponadto brakuje mi w nim miejsca na zapiski, choć z tym też wiąże się nieco nieprzyjemna sytuacja.

Mianowicie po otrzymaniu plannera, zapisałam się do grupy dla jego posiadaczek na Facebooku, gdzie w niedługim czasie okazało się, że autorki sugerując się propozycjami posiadaczek, postanowiły ulepszyć swój produkt, dodając do niego tych kilka brakujących stron na notatki. Niby wszystko fajnie, ale jednak uważam, że jest to nieco nie w porządku względem klientek, które zakupiły planner wcześniej, bowiem jeśli miał być dodruk tych dodatkowych stron, w moim odczuciu powinien on mieć miejsce dopiero w następnej edycji plannera, czyli na 2017 rok, ponieważ teraz wychodzi na to, że ta część klienteli, która zakupiła go wcześniej za tą samą cenę, która nie uległa zmianie - aktualnie ma lekko wybrakowany produkt :/.

Ktoś pisał, że skoro tak bardzo to przeszkadza co poniektórym, to zawsze można sobie wydrukować te dodatkowe strony (są bezpłatnie do pobrania) i wkleić w planner, ale ja jednak uważam, że nie po to płacono tyle pieniędzy, by jeszcze cokolwiek trzeba było dodrukowywać i doklejać na własną rękę. No halo! Niby to nic takiego, ale przyznam, że mały niesmak pozostał, dlatego póki co będę bacznie obserwować, jakie zmiany zachodzą w plannerze, co zostało w nim ulepszone oraz jak będzie wyglądała końcowa wersja, zanim ostatecznie zdecyduję się na zakup.

Czy polecam? I tak i nie, wnioski zostawiam do Waszych przemyśleń. Buziaki :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...