czwartek, 24 marca 2016

Pędzle Kavai 19 i 87 - moje wrażenia po kilku tygodniach używania

Witajcie! Słyszałyście już o pędzlach polskiej marki Kavai? Jestem przekonana, że większość z Was na pewno. Ich wyroby bardzo często porównywane są do jakości, jaką oferuje nam Hakuro, a że z pędzli Hakuro jestem już od wielu lat bardzo zadowolona i nie mam im wiele do zarzucenia, postanowiłam tym razem skusić się na dwa modele Kavai, tym bardziej, że brakowało mi w moich zbiorach porządnego pędzla do rozcierania granic cieni, jak też i "jajeczka", które sprawdziłoby się np. przy konturowaniu.

Jeśli chodzi o design, pędzle Kavai wizualnie są bardzo zbliżone do wspomnianych już Hakuro. Czarny, matowy, drewniany trzonek i srebrna skuwka, to już w sumie klasyka pędzlowego świata. Napisy są niestety namalowane, więc domyślam się, że w trakcie dłuższego używania, z pewnością z czasem ulegną starciu.



Oba modele pędzli wykonane są w 100% z naturalnego włosia kozy, dzięki czemu doskonale "łapią" kosmetyk i następnie rozprowadzają na twarzy lub powiekach, zależy którego z nich akurat zechcemy użyć :).

Kavai 19 to puszysty, przyjemny w dotyku pędzel o jajowatym kształcie, który w moim założeniu miał mi służyć przede wszystkim do nakładania brązera, gdyż właśnie z tą myślą go kupiłam. Dzięki stożkowatej budowie, bardzo fajnie wpasowuje się pod kości policzkowe, czubkiem nanosząc brązer, a brzegami jednocześnie blendując go na mojej buźce, co tym samym daje ładny, naturalny, rozmyty efekt, czyli dokładnie taki, jakiego oczekuję. Tak samo dobrze powinien sprawdzić się podczas aplikacji rozświetlacza, czy różu, bo producent także do tych czynności go dedykuje, jednak jak na razie nie używałam go w ten sposób. Jego cena wynosi 25,60 zł i myślę, że jest w pełni adekwatna do jakości, jaką otrzymujemy.



Następny jest Kavai 87, często nazywany zamiennikiem MAC 217 i Zoevy 227. Niestety tych dwóch ostatnich nie posiadam, więc ciężko mi się odnieść do tej kwestii, jednak porównując zdjęcia w Internecie, już na pierwszy rzut oka widać podobieństwo w kształcie, a z tego co udało mi się wyczytać, także i praca z nimi jest niemal identyczna, więc jeśli nie widać różnicy to po co przepłacać zwłaszcza, że pędzel kosztuje 17,20 zł. Kavai 87 sprawdza się u mnie najlepiej przy bardzo dokładnym rozcieraniu granic między cieniami, a także "rozmywaniu" ich w załamaniu powieki lub zewnętrznym kąciku oka. Pod tym względem jest to aktualnie mój zdecydowany ulubieniec i myślę zaopatrzyć się w jeszcze jeden model tego typu, żeby mieć na zapas, gdyż korzystam z niego przy prawie każdym makijażu, a nie zawsze mam czas (lub chęci) na natychmiastowe mycie, by był gotowy do kolejnego użycia następnego dnia.



Zarówno Kavai 19, jak i 87 całkowicie spełniły pokładane w nich nadzieje. Podczas kilkutygodniowego używania i przez ten czas parunastokrotnego mycia, jak na razie nie pogubiły włosków, a skuwki się nie poodklejały. Zobaczymy jak dalej będzie z trzonkami, czy napisy nie ulegną starciu, ale tu raczej nie mam złudzeń.

Jako, że oba pędzle są wykonane z naturalnego włosia kozy, ich zapach jest dość specyficzny, choć nie na tyle, by drażnił tak wrażliwy nos, jak mój. Zdecydowanie bardziej nieprzyjemny aromat wydzielają np. małe pędzelki Chanel dołączone do róży. Te biją pod tym względem Kavai na głowę, gdyż po umyciu zazwyczaj muszę spryskiwać je dodatkowo mgiełką zapachową lub odczekać z dwa dni, by zapach stał się łagodniejszy. Coś okropnego!

Jeśli chodzi o suszenie, w przypadku pędzli Kavai przebiega ono sprawnie i bezproblemowo, ponieważ po ich wykąpaniu, wystarczy owinąć łepki delikatnie w ręcznik papierowy i pozostawić do wyschnięcia, a o żadnym dużym odkształcaniu będzie mowy, co z resztą możecie zobaczyć na zdjęciach powyżej.

Oba pędzle są przyjemne w dotyku, jednak trzeba pamiętać, że jak to włosie kozy - nie jest puszkiem miękkim jak kotek, choć nie zauważyłam, by po myciu włosie stawało się bardziej szorstkie, co jest dużym plusem, bo tego akurat dość mocno się obawiałam.

Ze swojego na razie skromnego doświadczenia jeśli chodzi o markę Kavai, te dwa modele serdecznie mogę Wam polecić przede wszystkim na własny użytek, gdyż uważam, że jak na tak przystępną cenę, na prawdę nie ma się do czego przyczepić. Co prawda przy bardzo częstym stosowaniu np. w przypadku używania przez wizażystki, z pewnością szybko straciłyby swój wygląd i być może też właściwości, dlatego na Waszym miejscu nie wrzucałabym ich do kufra, jednak jak na domowy użytek, dla samych siebie myślę, że sprawdzą się doskonale.

Znacie te pędzle, lubicie? Koniecznie napiszcie mi Wasze spostrzeżenia :).

Ps. Wiecie, że 13-go marca minęły już 4 lata odkąd prowadzę tego bloga? Wow!!! DZIĘKUJĘ, ŻE PRZEZ CAŁY TEN CZAS JESTEŚCIE I TWORZYCIE TO MIEJSCE RAZEM ZE MNĄ!!! Ściskam Was mocno i przytulam do serducha! :***

piątek, 18 marca 2016

Marion, płyn i eliksir prostujący włosy, który lepszy?

Hej! Jestem, wróciłam :D! Kochani, na wstępie chciałam z całego serducha podziękować Wam za Waszą życzliwość, wsparcie i dobre słowa kierowane w moją stronę ♥. Jak zapewne część z Was wie, lekko ponad tydzień temu miałam przeprowadzaną dość poważną operację na kolano (już drugą na to samo) i chociaż jestem już zaprawiona w tego typu bojach, mając wcześniejsze doświadczenia i nie odczuwając strachu przed ponownym krojeniem, to jednak miłe, kiedy ktoś napisze od siebie parę słów ku pokrzepieniu. Człowiek od razu czuje takie wewnętrzne, dodatkowe wzmocnienie, wiecie o co chodzi ;). Teraz przede mną ok. 6 tygodni rekonwalescencji i chodzenia o kulach, zanim na dobre ozdrowieję, ale mając czas między jednymi, a drugimi ćwiczeniami, będę się starała regularnie zamieszczać nowe posty, które mam nadzieję, przypadną Wam do gustu :).

Tym sposobem przechodząc do sedna tej notki, mam dziś dla Was porównanie dwóch produktów do prostowania włosów marki Marion. Moje włosy są z natury tzw. podatne - ani kręcone, ani proste, trochę falowane, ale w sumie pod względem formy nijakie, dlatego od 13 lat katuję je prostownicą, żeby po każdym umyciu głowy mogły wyglądały tak, jak tego oczekuję. Jakiś czas temu, będąc w mojej ulubionej, ustrońskiej drogerii, po raz pierwszy trafiłam stacjonarnie na płyn prostujący, który na tyle zaciekawił mnie swoim opisem, że postanowiłam go wypróbować. Dokładnie 2 tygodnie później dokupiłam jeszcze eliksir mający czynić teoretycznie to samo, żeby mieć porównanie działania obu produktów, a że cena była stosunkowo niewielka, uznałam, że wielkiej straty nie będzie w razie, gdyby się nie sprawdziły.



Jako pierwszy zaczęłam stosować płyn.



Kilka słów od producenta:
"Produkt prostujący stworzony specjalnie do prostowania włosów prostownicą lub suszarką do włosów i szczotką. Doskonale rozprowadza się na włosach, długotrwale zapobiega puszeniu włosów, ujarzmia niesforne kosmyki, chroni włosy i nadaje jedwabistą gładkość.
Specjalna formuła płynu chroni przed wysoką temperaturą, która wytwarza się w czasie prostowania włosów prostownicą lub suszarką. Dodatkowo, płyn prostujący został wzbogacony substancją nabłyszczającą oraz nadającą jedwabistą gładkość."

Skład:
Aqua, Glycerin, Cetromonium Chloride, Trimethylsilylamodimethicone and C11-15 Pareth -5, C11-15 Pareth -9, Propylene Glycol, Acrylates/Steareth-20 Methacrylate Crosspolymer, Cocamidopropyl Betaine, Peg-40 Castor Oil, Panthenol, Parfum, Polyquaternium-59, Butylene Glycol, Phenoxyethanol, Ethylhexyglycerin, Sodium Benzoate, Citric Acid, Triethanolamine.

Płyn stosowałam na wilgotne, osuszone ręcznikiem lub lekko podeschnięte włosy, w każdym razie zawsze tuż przed użyciem suszarki, spryskując kilkukrotnie na całej długości, z czego na czubku raz, max. 2, aby ich nie obciążyć. Tak, jak podczas suszenia nie zauważyłam żadnej róznicy, tak podczas prostowania niemal z miejsca dało się odczuć, że włosy o wiele ładniej ślizgają się po już mocno wysłużonych płytkach mojej prostownicy oraz potrzebują mniej czasu, by zostać w pełni wyprostowane. Efekt prostych, sprężystych włosów każdorazowo utrzymywał się u mnie prawie bez żadnych odgniotów od gumki, czy poduszki, do następnego mycia, co moim zdaniem jest rewelacyjnym wynikiem! Płyn stosowałam po każdym myciu włosów, czyli co 2-3 dni przez miesiąc i przez ten czas nie zauważyłam żadnych negatywnych skutków, które mogłaby odczuwać moja czupryna. Zapach produktu jest dość intensywny i w miarę przyjemny - może się podobać, choć mnie akurat nie przypadł do gustu. Jest on kilka godzin wyczuwalny na włosach, po czym zanika. Jeśli chodzi o konsystencję, to tutaj nie ma filozofii, ponieważ jest ona jak woda, w końcu to płyn :). Jego koszt to ok. 12-15 zł za 150 ml. Na temat tej propozycji Marion czytałam w Internecie przeróżne opinie, przeważały niestety negatywne, jednak u mnie jak widać sprawdza się wyśmienicie, dlatego ze swojej strony mogę Wam go polecić, nie gwarantując przy tym, że na pewno będziecie zadowolone, bo jak widać po opiniach, może być różnie.

Po miesiącu używania płynu, postanowiłam sięgnąć po eliksir.



Kilka słów od producenta:
"Profesjonalnie opracowana receptura preparatów Keratin Mix to połączenie składników ułatwiających stylizację oraz pielęgnujących włosy. Formuła Keratin Mix zawiera wyjątkową kombinację keratyny, Keratrix i creatine, która wykazuje niezwykłe działanie regenerująco - ochronne włosów: uzupełnia niedobór naturalnych składników budujących strukturę włosa, poprawia kondycję i nadaje połysk zniszczonym włosom, zwiększa wytrzymałość, elastyczność i odporność włosów na zerwanie, chroni włosy przed szkodliwymi czynnikami zewnętrznymi, wysoką temperaturą i uszkodzeniami spowodowanymi zabiegami chemicznymi.
Eliksir prostujący włosy - łączy w sobie podstawy pielęgnacji i stylizacji. Zapewnia nawet wyjątkowo opornym włosom eleganckie wykończenie, długotrwałe wygładzenie oraz ochronę przed wilgocią, bez ich obciążenia. Do stosowania z prostownicą lub suszarką i szczotką."

Skład:
Aqua, Propylene Glycol, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Phenyl Trimethicone, Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Isohexadecane, Sorbitan Oleate, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Trideceth-9, Glycerin, Hydrolyzed Ceratonia Siliqua Seed Extract, Zea Mays Starch, Polyquaternium-7, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Creatine, Hydrolyzed Keratin, Chamomilla Recutita Extract, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl, Methylpropional, Linalool, Benzyl Salicylate, Limonene, Alpha-Isomethyl Ionone, Citronellol, Citric Acid, Triethanolamine, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Imidazolidinyl Urea, CI 60730, CI 16255.

Eliksir stosowałam dokładnie w taki sam sposób jak płyn, pomijając jednak włosy przy nasadzie, gdyż z uwagi, że jest to gęstszy kosmetyk, obawiałam się obciążenia. Niestety oczekiwałam po nim znacznie więcej, niż otrzymałam. Po jego użyciu, a następnie wysuszeniu i wyprostowaniu włosów, były one przede wszystkim o wiele bardziej tępe, jakby pokryte odrobinę lakierem i mało przyjemne w dotyku. O wiele szybciej zbijały się także w strączki i stawały oklapnięte, co nie miało miejsca po użyciu płynu. Sam efekt prostowania również był słabszy, ponieważ wystarczyła jedna noc, by kolejnego dnia znów była konieczność sięgnięcia po prostownicę, ponieważ włosy przez ten czas zaczęły się brzydko układać i falować. Zapach eliksiru jest jak dla mnie o wiele przyjemniejszy, niż płynu, a jego konsystencja dość gęsta, lekko żelowa. Mimo fajniejszej formuły i subiektywnie ładniejszego zapachu, ostateczny wynik jest  nieporównywalnie słabszy, dlatego eliksiru nie polecam. Jego cena to ok. 8-10 zł za 50 ml.



Na koniec jeszcze dodam, że jeśli chodzi o działanie termoochronne obu kosmetyków, nie zauważyłam takowego, podobnie jak i obiecywanego nabłyszczenia. Do ochrony włosów przez wysoką temperaturą, używam innego produktu Marion, o którym opowiadałam Wam TU i który całkowicie spełnia swoje zadanie, dlatego jeśli zależy Wam na samej ochronie termicznej, to raczej polecałabym kosmetyk z linku ;).

Dajcie mi znać, czy znacie opisywany tu przeze mnie płyn oraz eliksir, czy może macie z natury na tyle proste włosy, że nie musicie używać tego rodzaju wspomagaczy? :) Jak zawsze czekam na Wasze komentarze pod postem, buziaki :*

środa, 9 marca 2016

Dresslink Wishlist

Cześć Kochani! W chwili kiedy czytacie ten post, ja już pewnie jestem dzień po operacji i dochodzę do siebie. Postanowiłam, że na czas mojej nieobecności w sieci nie zostawię Was z niczym, dlatego też chciałam pokazać Wam, co kilka dni temu zamówiłam sobie ze strony Dresslink, której przedstawicielka ostatnio zaproponowała mi współpracę oraz dodatkowe rzeczy, na które będę jeszcze polować, ponieważ w momencie składania mojego zamówienia albo akurat były one niedostępne, albo nie było mojego rozmiaru.

Pierwsza rzecz na którą postawiłam, to przeuroczy sweterek z motywem renifera. Dokładnie taki sam miała niedawno na sobie Taylor Swift, dlatego tym bardziej jestem go ciekawa :D.



Druga, to pędzel do podkładu/brązera/korektora o totalnie odmiennym designie, niż standardowe pędzle do tego przeznaczone. Aktualnie jest na nie duży boom, a podobne w swojej ofercie ma zarówno MAC, jak i Glam Shop, czyli sklep naszej koleżanki Hani (digitalgirlworld13), więc zobaczymy czy dresslinkowa propozycja spisze się równie dobrze :).



Następny jest wisiorek z motywem lisa. Na zdjęciach "real" wyglądał na bardzo ładnie wykonany, więc niebawem przekonamy się czy równie fajnie będzie wyglądał także u mnie :).



I ostatnia już rzecz z mojego zamówienia, to nieco bardziej elegancka bluzeczka na lato, z kołnierzykiem. Jeśli będzie prezentować się dokładnie tak jak na zdjęciach, to myślę, że powinnam być z niej bardzo zadowolona :).



Ponad to rzeczy, które przykuły moją uwagę to przede wszystkim ten przepiękny kombinezon...



... oraz śliczna koszula z motywem sów.



Mam nadzieję, że uda mi się sprawić je sobie następnym razem, dlatego nie będę Wam ściemniać i napiszę prosto z mostu, że bardzo zależałoby mi, abyście poklikali w powyższe linki przekierowujące do konkretnych rzeczy, zatrzymali się na nich przez min. 10 sekund, po czym karty można zamknąć, gdyż dzięki temu firma będzie mogła przedłużyć ze mną współpracę, w związku z czym, częściej mogłabym pokazywać Wam nowe rzeczy, ich wygląd w rzeczywistości oraz zachęcać lub odradzać konkretny zakup.

W sklepie Dresslink, z którym tak naprawdę dopiero się zapoznaję, trzeba przyznać, że wiele rzeczy wygląda ciekawie, zarówno jeśli chodzi o ubrania, akcesoria jak i biżuterię, a ceny niektórych zaczynają się już od 0,01$ - KLIK. Do tego, w przypadku drobniejszych rzeczy mamy również możliwość darmowej wysyłki - KLIK. Mam nadzieję, że moja przesyłeczka wkrótce do mnie dotrze (ok. 15-30 dni) i z radością będę mogła podzielić się z Wami moimi zakupami oraz przedstawić spostrzeżenia na ich temat :).

Ściskam Was mocno!

niedziela, 6 marca 2016

Matowe kredki do ust - Golden Rose Matte Lipstick Crayon + chwilowa przerwa

Hej! Dziś przychodzę do Was z produktami do ust, których chyba nie trzeba nikomu bliżej przedstawiać. Długo, na prawdę długo opierałam się formule pomadek w kredce, gdyż dotychczas uważałam je za swoiste dziwadło, które ponadto trzeba temperować, jakby producent nie mógł po prostu zrobić normalnej, standardowej, wykręcanej pomadki - kompletnie bez sensu. W końcu po "milionie" przeczytanych pozytywnych opinii na które trafiałam czytając Wasze blogi, a także przeglądając Youtube, kolejny raz postanowiłam schować uprzedzenia do kieszeni i tym oto sposobem zaopatrzyłam się w moją pierwszą kredkę o numerku 16. Z czasem doszły dwie kolejne, wobec czego aktualnie jestem w posiadaniu sztuk trzech, w kolorach jak widać poniżej.




Pierwsze co rzuca się w oczy to z pewnością odcienie, z których mimo, iż część jest stonowana (u mnie 10 i 11) to jednak wciąż dość intensywna. Nawet typowe "nudziaki" z kredkowej oferty Golden Rose są całkowicie kryjące i przede wszystkim, łącznie z całą resztą kolekcji - matowe, choć w przypadku akurat tego kosmetyku, nie można mówić o tzw. suchym, w pełni zastygającym macie, gdyż zdecydowanie bliżej mu do wykończenia welwetowego.

Pigmentacja każdej z pomadek jest na najwyższym poziomie. Wystarczy kilkukrotnie przejechać nią po ustach, by uzyskać widoczny, nasycony kolor.



Odcienie, na jakie postawiłam to dwa dzienniaki i jeden znacznie bardziej szalony, wyróżniający się.

10 - To taki brudny, nieco przydymiony, elegancki róż, pasujący chyba każdemu typowi urody. Z całej trójki to mój zdecydowany faworyt, bo prezentuje się po prostu pięknie! ♥



13 - Nieco podobny do 10, ale w tym przypadku róż ustąpił miejsca na rzecz oranżu. Tego rodzaju ciemny nude ładnie ożywia ciepłą karnację, dodając jej "życia".



16 - Malinowy, lekko neonowy, bardzo odważny kolor, kierowany do osób lubiących wyróżniać się z tłumu. Fajny zwłaszcza na wieczorne wyjścia, spotkanie lub imprezę. Mając go na ustach z pewnością nie przejdziecie niezauważone!



Komfort noszenia w przypadku każdego z odcieni jest dokładnie taki sam. Szminki po parunastu minutach od nałożenia lekko zasychają, choć nie do końca i później, po kilku godzinach równomiernie ścierają, nie tworząc przy tym nieestetycznych krech, czy gromadząc się w kącikach ust. Trwałość określiłabym jako bardzo dobrą, ponieważ na moich ustach wytrzymują bez jedzenia i picia ok. 4h. Kredki posiadają specyficzny, średnio przyjemny, delikatny zapach, który ciężko mi do czegokolwiek przyrównać, ale na szczęście nie jest on nachalny i po chwili od nałożenia staje się niewyczuwalny. Koszt takiej pomadki wynosi ok. 11 zł. Dostępność jest całkiem dobra, więc spokojnie powinnyście trafić na nie w każdym większym mieście :).



Znacie kredki Golden Rose? Lubicie je? Ja przekonałam się do nich w 100% i serdecznie polecam każdemu, kto jeszcze nie miał okazji ich używać, wybór kolorów jest szeroki, więc na pewno dopasujecie coś pod siebie.

Na koniec ogłoszenia parafialne :). Niestety przez najbliższy tydzień, do dwóch nie będę obecna w blogosferze z racji tego, że pojutrze będę mieć przeprowadzaną operację na kolano (już drugą na to samo), przez co mój dostęp do Internetu będzie podejrzewam znikomy lub żaden, ale nic się nie martwcie - jak wrócę, to zaleję Was nowymi pomysłami na posty, gdyż w ostatnim czasie udało mi się podjąć dwie ciekawe współprace, także wyczekujcie mnie niebawem i trzymajcie kciuki! Buziaki :*.

czwartek, 3 marca 2016

Tangle Angel - anielski następca Tangle Teezer?

Witajcie! Tangle Teezer kochają wszyscy. No dobra, może nie wszyscy, ale na pewno spora część jej użytkowników. Ja również kilka lat temu zaopatrzyłam się w swój model, w wersji Salon Elite (robiłam porównanie ze zwykłą szczotką w TYM poście), jednak powiem szczerze, nie przekonała mnie w 100% do siebie. Niby jest fajna i dobrze rozczesuje włosy, ale dokładnie to samo czyni zwykła szczotka, która przy tym jest o wiele tańsza. Do tego wkurzający brak rączki. Nie wiem jak Wy, ale ja właśnie przez owy brak rączki, nie potrafię wykonać sobie wysokiego kucyka :D. Całe życie byłam bowiem przyzwyczajona, że kucyka robię korzystając ze szczotki posiadającej solidny uchwyt i pomimo wielu usilnych prób z TT, do dziś nie wychodzi mi to tak, jakbym oczekiwała, dlatego też zwykła szczotka, nazywana przeze mnie "zwyklakiem" zawsze musi być gdzieś w pobliżu, w razie gdybym zechciała z niej skorzystać. I byłoby wszystko ok, gdyby nie fakt, że mój "zwyklak" po niespełna 3 latach używania potracił wszystkie łepki, a zakup każdej kolejnej szczotki tego typu kończył się tak samo po niespełna 2-3 miesiącach używania (takie dziadostwo teraz produkują!), co doprowadzało mnie do szału, bo chyba nikt nie lubi w ten sposób ciągle wydawać pieniądze na to samo, dlatego musiałam znaleźć jakieś inne rozwiązanie.

I wtedy jak grom z jasnego nieba trafiłam na szczotkę Tangle Angel. Wydawała się być idealnym panaceum na moje bolączki, bo bazowała na połączeniu właściwości Tangle Teezer oraz uchwytu typowego dla standardowych szczotek. Oczywiście nie mogłam wobec tego pozostać obojętna, dlatego raz, dwa kliknęłam co trzeba i parę dni później jak dziecko skakałam do góry, kiedy wreszcie trafiła w moje łapki.



Ze strony J&P Cosmetics:
"Innowacyjna szczotka do włosów z powłoką antystatyczną, która zapobiega elektryzowaniu się włosów. Umożliwia bezbolesne, szybkie rozczesanie zarówno mokrych, jak i suchych włosów, bez ciągnięcia, wyrywania i łamania, nadając połysk. Specjalna powłoka antybakteryjna zapobiega osadzaniu się bakterii! Dzięki termo-ochronie, szczotka wytrzymuje bardzo wysokie temperatury, nie deformuje się. Wysokość szczotki 187 mm."

Szczotki Tangle Angel mamy do wyboru w 3 rodzajach: połyskującej z motywem skrzydeł za 35.99 zł, wersji Classic (bez motywu skrzydeł, za to z subtelnym napisem) za 39.99 zł oraz Xtreme do włosów grubych i kręconych w cenie 46.99 zł.

Zdecydowałam się na wersję Classic, ponieważ najbardziej do mnie przemawiała zarówno pod względem wielkości, jak i ogólnego designu.



W szczotce mamy rozmieszczone igiełki w 3 długościach, dłuższe znajdujące się na zewnątrz, natomiast dwa rodzaje krótszych (jest ich najwięcej) - w środku. W moim odczuciu nie zostało to do końca dobrze przemyślane, ponieważ najkrótsze igiełki jednocześnie najsłabiej docierają do skóry głowy, dlatego dla mnie byłoby lepiej, gdyby wszystkie miały albo jednakową długość, równą tym najdłuższym, albo jak ma to miejsce w Tangle Teezer - naprzemiennie dłuższe i krótsze. Igiełki w Tangle Angel pod względem giętkości wygrywają z igiełkami TT, jednak ma to swoją zarówno dobrą, jak i złą stronę. Dobra - podczas szczotkowania bardziej się uginają, przez co są delikatniejsze dla włosów i łagodniej się z nimi obchodzą, nie łamiąc ich. Zła - przez to, że są takie podatne potrzeba więcej czasu, aby dokładnie rozczesać włosy.



Jeśli chodzi o wielkość, Tangle Angel jest porównywalna do Tangle Teezer tyle, że tutaj dochodzi nam jeszcze długość rączki. Ergonomia jest w porządku, szczotkę dobrze trzyma się w dłoni, aczkolwiek jak dla mnie rączka mogłaby być jeszcze nieco dłuższa. Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do trzymania takiego jak w TT, tutaj również mamy to zapewnione, dzięki miejscu między potencjalnymi "skrzydłami" gdzie kładziemy palec wskazujący, resztą dłoni obejmując "skrzydła" szczotki.



Podczas szczotkowania, Tangle Angel nie powoduje elektryzowania włosów, ani ich puszenia, nie ma na nią wpływu także gorące powietrze suszarki, dzięki czemu nie odkształca się. Przyjemnie rozczesuje włosy, ale podobnie jak TT - przy jedno, dwu, czy nawet trzyrazowym pociągnięciu, igiełki nie dochodzą do samego skalpu, więc trzeba poświęcić trochę więcej czasu, jeśli chcemy porządnie rozczesać głębsze partie włosów oraz wykonać masaż głowy. Ponad to denerwuje mnie wolny brzeg znajdujący się między bokami szczotki, a zewnętrznymi igiełkami, bo przez to szczotka niepotrzebnie zajmuje więcej miejsca, niż mogłaby zajmować. No i najważniejsze! O wiele lepiej wykonuje się nią wysoki kucyk, niż używając TT, aczkolwiek i pod tym względem bezkonkurencyjny nadal pozostaje "zwyklak".

W ogólnym podsumowaniu nadal nie jestem pewna, czy Wam ją polecać, czy też nie. Myślę, że zadowolenie w głównej mierze będzie zależało od tego, czego oczekujecie od szczotki oraz rodzaju włosów, do jakich ma być przeznaczona. Ja jestem w 65% na tak, ale mimo wszystko nie jest to jeszcze to, co satysfakcjonowałoby mnie do końca. Idealna szczotka powinna bowiem mieć jak dla mnie zdecydowanie mniej giętkie igiełki, które nie byłyby aż tak podatne na uginanie, najlepiej jednej długości, brak wolnego brzegu oraz troszkę dłuższą rączkę, pozwalającą na takie trzymanie, jakie nam się podoba. Mimo wszystko cieszę się, że ją posiadam i z pewnością w najbliższym czasie nie będę zmuszona kupować kolejnej szczotki, jak miało to miejsce w przypadku "zwyklaków".

Dajcie mi znać, czy znacie Tangle Angel i co o niej myślicie :). Przekonuje Was opcja z rączką do trzymania, czy jednak wolicie rozwiązanie, jakie proponuje Tangle Teezer? Jeśli jesteście zainteresowane, szczotki Tangle Angel w różnych wariantach do wyboru są do nabycia na stronie J&P Cosmetics, więc warto kliknąć i sobie poprzeglądać. Przyjemnego wieczoru Wam życzę!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...