środa, 31 sierpnia 2016

Multifazowy olejek do ciała od Bielendy

Hej, hej! Niestety mój wspaniały, nieco przedłużony o poniedziałek weekend dobiegł końca. Fantastycznie spędziłam czas z rodzinką na wsi, wypoczęłam, pogoda była wyśmienita, więc i zajęć było co niemiara, począwszy od wypadów nad rzekę, jazdy na rowerze, spotkaniach z przyjaciółmi, na długich, wieczornych rozmowach skończywszy :).

Zważywszy na to, że będąc całymi dniami na dworze, kiedy to moja skóra stopniowo przybierała złocisty odcień, starałam się nie zapomnieć o zabraniu z domu balsamu do ciała, jednak oczywiście jak to ja, ostatecznie go nie zapakowałam, przez co w ciągu tych kilku dni nabawiłam się lekkiego przesuszenia, które pojawiło się przede wszystkim na ramionach i łydkach :(.

Po przyjeździe pierwsze co, postanowiłam zaaplikować na suche partie mojego ciała nowość, którą jakiś czas temu otrzymałam od marki Bielenda i która z moich poprzednich doświadczeń, ładnie radziła sobie z podrażnioną po depilacji skórą, więc pomyślałam, że i w tym przypadku powinna dobrze się sprawdzić.

Olejek składa się z trzech faz, które po wstrząśnięciu i rozprowadzeniu na skórze mają nadawać jej "satynowego wykończenia". Już sam wygląd olejku przyciąga wzrok, a cała zawartość jest widoczna w przezroczystej, 150 ml, plastikowej butelce z wygodnym, niezacinającym się atomizerem.



Po zmieszaniu:



Obietnice producenta + skład:



Po wstrząśnięciu butelką i rozpyleniu olejku na skórze, w nozdrza najpierw uderza bardzo przyjemny, zmysłowy zapach, charakterystyczny dla całej linii zawierającej frangipani, o którym Wam już wspominałam przy okazji tej notki >>>KLIK<<<. Niestety sam zapach olejku nie utrzymuje się zbyt długo na ciele, chyba że użyjemy wszystkich produktów tej serii, wtedy owszem. Olejek dość długo się wchłania, dlatego należy odczekać przynajmniej kilka minut, zanim zdecydujemy się nałożyć odzież, by jej nie poplamić, choć nawet wtedy, już po wchłonięciu, na skórze wciąż wyczuwalny jest film jaki produkt pozostawił po sobie, aczkolwiek nie jest on na tyle niekomfortowy, czy tłusty, by odczuwać dyskomfort.

Olejek pięknie natłuszcza skórę oraz koi ją, uwalniając tym samym od podrażnień lub przesuszenia. Po kilkudniowym stosowaniu sprawił, że moje suche miejsca na łydkach i ramionach odeszły w zapomnienie, a skóra stała się jedwabista i miła w dotyku.

Niemniej wciąż nie mogę się do końca przekonać do samej formuły, czyli olejku jako takiego, gdyż za tą postacią po prostu nie przepadam. Denerwuje mnie, że trzeba uważać podczas rozpylania, by nie psiknąć przez przypadek np. na podłogę, na kota, na telefon lub gdziekolwiek indziej i nie pozostawić przy tym tłustych kropeczek, które później trudno usunąć.  Do tego nie lubię czekać aż kosmetyk się wchłonie, żebym mogła nałożyć ubranie. Niby to tylko kilka minut, ale dla mnie i tak za długo.



Podsumowując uważam, że sam w sobie produkt jest świetny i w pełni pokrywa się z obietnicami zapewnianymi przez producenta, jednak sprawdzi się głównie w przypadku osób, które na prawdę lubią olejki oraz mają przy tym podrażnioną, przesuszoną skórę lub są po opalaniu i chcą ją uspokoić. Myślę, że warto mieć go w swoich zasobach chociażby po to, żeby móc sięgnąć po niego w kryzysowych sytuacjach, ale w moim przypadku póki nie przekonam się w 100% do olejków, pozostanę mimo wszystko wierna balsamom i masłom do ciała.

Ciekawa jestem, czy Wy lubicie postać olejków i czy chętnie po nie sięgacie. Napiszcie mi w komentarzach jak to u Was wygląda :).

sobota, 27 sierpnia 2016

Peeling + olejek = najlepsza pielęgnacja ust

Witajcie! Na wstępie serdecznie chciałam podziękować Wam za ciepłe przyjęcie postu o tym, co mnie wkurza w blogosferze. Ostatnio trochę sobie ponarzekaliśmy, wymieniliśmy nasze żale i gorycze, lecz dziś myślę będzie już całkiem przyjemnie :).

Poopowiadam Wam bowiem o dwóch nowych produktach marki Eveline, z którymi od kilku tygodni miałam okazję się zapoznawać. Ich podstawowym celem jest zadbanie o absolutny komfort naszych ust, w pierwszym kroku złuszczenie, w drugim nawilżenie, a wszystko po to, by mogły być nieskazitelne. Czy to się udało?



Obietnice producenta:

Peeling:



Olejek:



Peeling zamknięty został w opakowaniu charakterystycznym dla szminek, o barwie jasnoróżowej. Napisy na skuwce niestety ścierają się jak szalone i ledwie po paru tygodniach trzymania w kosmetyczce, nie ma już po nich śladu. Opakowanie jest słabiutkiej jakości, ze skuwką obracającą się na wszystkie strony świata.

Sam sztyft to podobnie jak kolor opakowania, jasnoróżowa pasta, z milionem zatopionych w środku ścierających drobinek, które przy każdym ruchu podczas aplikacji na usta, porządnie złuszczają naskórek, zostawiając przy tym mocno oleistą warstwę. Złuszczanie określiłabym na poziomie dobrym, choć samą tą oleistą substancję ciężko później dokładnie usunąć z warg. Po użyciu peelingu usta są mocno nawilżone/natłuszczone i gotowe na przyjęcie kolejnej porcji dobroci.



Olejek posiada opakowanie standardowe dla błyszczyków, z takim samym "błyszczykowym" aplikatorem w środku, który w moim mniemaniu nabiera idealną porcję produktu. Po nałożeniu, niemal natychmiast odczułam wyraźny komfort na moich spierzchniętych od słońca ustach i bardzo spodobało mi się, jak ten kosmetyk praktycznie z godziny na godzinę ładnie je koił i uspokajał, aż ostatecznie po kilku dniach nie było śladu przesuszenia. Zapach jest owocowy, łagodny i przyjemny dla nosa. Olejek długo trzyma się na ustach tworząc lśniącą taflę, więc możemy też spokojnie traktować go jako błyszczyk. Co ważne, po dłuższym stosowaniu, moje usta stały się wyraźnie miększe oraz znacznie bardziej wygładzone.



Mogę śmiało potwierdzić, że oba kosmetyki w pełni spełniły swoje zadanie. Peeling dobrze złuszcza odstające skórki i wyrównuje powierzchnię ust przygotowując je do nałożenia olejku, natomiast sam olejek nadaje jedwabistość, gładkość i miękkość naszym wargom. Niestety podczas stosowania nie zauważyłam wspomnianej w opisie poprawy konturu oraz powiększenia ust, ale przyznam, że nawet na to nie liczyłam, bo zależało mi głównie na porządnym doprowadzeniu moich ust do ładu i składu, a to otrzymałam, więc jestem zadowolona :). Czy polecam? Jak najbardziej! :)



Na koniec oczywiście składy:

Peeling:



Olejek:



Udanego weekendu Kochani! Kiedy czytacie ten post, ja właśnie jadę na wieś, skąd wracam do domu najprawdopodobniej w poniedziałek, ponieważ zamierzam w pełni wykorzystać upalną pogodę, która najpewniej jeden z ostatnich razów w tym roku ma nawiedzić nasz kraj :). Buziaki! :*

czwartek, 18 sierpnia 2016

Co mnie wkurza w blogosferze

Cześć! Tym razem czas odetchnąć trochę od recenzji. Po niedawnej rozmowie z koleżanką, podczas której wzięło nas na małe malkontenctwo, postanowiłam stworzyć post, który z mojej perspektywy ukaże, co najbardziej wkurza mnie w blogosferze. Pomimo całej masy plusów, których jest zdecydowanie więcej, będąc już czynnie ponad 4 lata w sieci, zauważyłam też kilka zjawisk, które na paru płaszczyznach dość mocno mnie irytują, a co poniektóre wręcz wprawiają w zażenowanie. A że z natury nie jestem raczej zbytnio powściągliwa w wyrażaniu swoich opinii, uznałam że najlepiej będzie podzielić się tym z Wami tutaj.

Oczywiście już na wstępie nadmieniam, że nie uderzam do nikogo personalnie i nie odbierajcie tego proszę w ten sposób. Każdy z nas ma na sumieniu mniejsze, czy większe grzeszki, więc nie moją rolą osądzanie kogokolwiek, podobnie jak nie każdy musi się zgadzać z tym, co za moment przeczyta. Każdy jest inny i to co jednemu przeszkadza, może odpowiadać innemu i na odwrót, także proszę o wyrozumiałość :). Wiem, że może być nieco kontrowersyjnie, ale przecież ciągle sam lukier nie może spływać.

Ok, let's get started!


BRAK ODZEWU ZE STRONY MAREK PROPONUJĄCYCH WSPÓŁPRACĘ

Jedna z najbardziej wkurzających mnie naleciałości, jaką praktykują co poniektóre marki/agencje/portale itp. Na szczęście dość rzadka. Jak większości blogerek, również i mnie zdarza się czasem otrzymywać propozycje wszelakich współprac. Jedne są ciekawsze, drugie mniej, a inne wcale. W znacznej większości przypadków jest jednak tak, że nawet jeśli nie do końca oczekiwania obu stron są pomyślne, zazwyczaj konwersacja kończy się na wymianie grzecznościowego "dziękuję, pozdrawiam" i tyle. Bezczelnością jednak wykazują się potencjalni partnerzy, którzy w momencie, kiedy z jakiegokolwiek powodu pada odpowiedź odmowna lub prośba o zmiany warunków umowy, nie potrafią odpisać już ani jednego słowa, obrażając się tym samym na cały świat. Moim zdaniem jest to już o tyle nie nieprofesjonalne, co wręcz żenujące, bo niby jakim cudem taka marka/agencja/portal ma wyrabiać sobie pozytywną renomę postępując w ten sposób? A że blogerki nie ryby i głos mają oraz między sobą rozmawiają, tego typu zła sława bardzo szybko się rozchodzi :).


PRÓBKOWICZKI

Krótko mówiąc to ten rodzaj blogerek, który za byle badziew rzucony jako ochłap na odczepne, zrobi nie tylko całą notkę zachwalając jaki cudowny produkt otrzymała (chyba nie muszę wspominać jak bardzo "wiarygodna" jest taka recenzja), ale i umieści pierdylion linków, publikując przy tym full odnośników na Fejsbuniu, Instagramie, Bloglovin oraz masie innych stron. Serio? Nie jest Wam wstyd, że dajecie się tak wykorzystywać?! A później jest foch w blogosferze, że reklamodawcy, czy marki traktują nas niepoważnie, do tego jako tanią siłę roboczą. Nie ma się co dziwić, skoro ten rodzaj blogerek ewidentnie psuje rynek, choć na szczęście coraz częściej zauważam to zjawisko u osób dopiero zaczynających swoją przygodę z blogowaniem, które najczęściej tak jak szybko zaczynają, tak i prędko kończą :). Jedyne pocieszenie.


ZAZDROŚĆ

Tu już sytuacja nieco odwrotna. Dana blogerka najczęściej dorobiła się już pewnej popularności w sieci i zazwyczaj może przebierać we współpracach (choć to nie reguła). W którymś jednak momencie, zwykle trafiając na blog o podobnej randze, zaczyna pojawiać się w jej głowie pytanie: "Chwila, a dlaczego "ta i ta" dostaje ciekawsze propozycje? Przecież ja mam lepszego bloga, jestem ładniejsza, mam bardziej profesjonalne zdjęcia etc." I się zaczyna jazda! W końcu wszelkie chwyty dozwolone prawda? Otóż nie! Nie muszę dodawać, że taka osoba sama sobie tego rodzaju zachowaniem wystawia świadectwo? Ze swojej strony z ręką na sercu mogę Wam przysiąc, że nigdy, ale to nigdy nie ośmieliłam się zazdrościć komukolwiek, jakiejkolwiek współpracy! Jasne, że nieraz pojawiały się w mojej głowie myśli, że byłoby fajnie, gdyby się udało, ale żeby z tego powodu kogokolwiek obrażać, obgadywać na boku, czy co więcej, pisać do danej firmy coś złośliwego na "koleżankę po fachu"? Nie mam słów na takie postępowanie, po prostu WSTYD! Jeśli ktoś współpracuje np. z luksusową marką kosmetyczną i ma z tego profity - super! Niech współpracuje, a może kiedyś i mnie się poszczęści, choć w moim przypadku od samego początku nie mam na to parcia, bo blog to dla mnie wyłącznie czysta przyjemność prowadzenia, a nie praca, czy gonitwa za sukcesem. Mam nadzieję, że moi stali czytelnicy to dostrzegają :).


LICZĄ SIĘ TYLKO STATYSTYKI

Tym razem kolejny zarzut do marek/agencji/portali. Wiele z nich, zwłaszcza lukratywnych brandów przy podejmowaniu współpracy z daną blogerką patrzy wyłącznie na statystyki. I tak, jak oczywiście jestem w stanie zrozumieć, że wejścia mają ogromne znaczenie przy promocji danego produktu, co przekłada się na wymierne korzyści dla tegoż partnera, tak jednak zwracanie uwagi wyłącznie na suche liczby w postaci obserwatorów na Blogspot, Facebooku, Instagramie itp. - jest jak dla mnie śmieszna, bo nie wiem, czy wiele z tych osób pracujących w marketingu żyje w nieświadomości, czy gdzieś po drodze zostało oderwanych od rzeczywistości, że nie zdają sobie sprawy, iż zdarza się, że liczby te są tylko sztucznymi tworami kupionymi na Allegro, czy innych stronach, za którymi nie stoją prawdziwi ludzie, a boty i nie mają one najmniejszego pokrycia w rzeczywistości. Przykre, ale cóż...


KUPOWANIE OBSERWATORÓW

Ten punkt nierozerwalnie łączy się z poprzednim i wzajemnie nakręca. Z racji tego, że marki zwracają wielką uwagę na liczby, co cwańsze i pozbawione skrupułów oraz pewnej dozy uczciwości blogerki, kupują sobie obserwatorów na przeróżnych stronach, robiąc tzw. "sztuczny tłum" i napędzają w ten sposób liczby, licząc przy tym, że się nie wyda. Otóż wydało się i to nieraz. Może pomyślisz, że "co z tego, nie ja pierwsza i ostatnia", ale dla mnie lata budowanej wiarygodności i przy tym prawdziwi ludzie, którzy rzeczywiście z własnej, nieprzymuszonej woli zaglądają na daną stronę, bo są ciekawi co konkretna blogerka ma im do przekazania, nie zasłużyli sobie na to by ich robić w bambuko. Czy na prawdę dla paru stów lub kilku lepszych współprac nie będzie Ci wstyd bezpowrotnie stracić twarz? Czy nie odczuwasz stresu w związku z tym? Zastanów się i przemyśl to dobrze zanim wpadniesz na kiepski pomysł nabijania sobie "subów".


PAZERNOŚĆ

Kolejna, na szczęście ostatnia (o ile czegoś nie pominęłam), paskudna cecha jaką zaobserwowałam. Ta grupa blogerek bierze udział w każdym konkursie, każdym jednym rozdaniu jakie się pojawi w zasięgu jej wzroku, jedzie na każde spotkanie na którym będą "gifty", niczego nie przegapi, tylko po to, by się "nachapać" jak najwięcej. Nieważne, że połowa rzeczy nie będzie jej odpowiadać. Pazerna blogerka bowiem wygranych, tudzież otrzymanych rzeczy nie chomikuje, a - uwaga - sprzedaje na aukcjach i na nich zarabia! Ewentualnie zbiera, by zrobić rozdanie u siebie i nabić sobie tym samym nowych obserwatorów. Czy to nie obciachowe i zarazem totalnie płytkie? 


Uff, to by było na tyle. Wiem, że dzisiaj troszkę pojechałam, ale uznałam, że pewne negatywne zachowania wypada nagłośnić, by inni byli bardziej wyczuleni na to, co często dzieje się dookoła nas w sieci. Jak wspomniałam na początku, nie uderzam do nikogo bezpośrednio, choć z każdym z tych zjawisk spotkałam się osobiście. Proszę jednak, by nie pisać do mnie w komentarzach lub mailach, żebym prywatnie napisała kogo miałam na myśli w tym i tym przypadku, bo nie uzyskacie na takie pytanie żadnej mojej odpowiedzi. Jestem ostatnią osobą, która będzie wskazywała na kogoś palcem i tym samym siała ploty, bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Poza tym cenię sobie dyskrecję i sama też ją praktykuję, także szanujmy się wzajemnie :). A czy Wy zaobserwowałyście któreś z tych postępowań? Czekam na Wasze komentarze, jednak tym samym proszę również i Was o niewskazywanie na nikogo otwarcie, bo nie chcę tu żadnych kłótni, czy obelg, więc z góry uprzedzam, że komentarze obrażające lub oczerniające kogokolwiek będę na bieżąco usuwać. Moja strona to miejsce, w którym każdy ma się dobrze czuć i nie odczuwać żadnego dyskomfortu. Buziaki! :*

wtorek, 16 sierpnia 2016

Lakier hybrydowy Semilac - 023 Banana

Hej Robaczki! Jak po długim weekendzie? Każdy wypoczęty i w pełni sił? Jeśli tak to super, ja niestety prawie jak na złość rozchorowałam się w sobotę i pomimo tego, że i tak ostatecznie udało mi się zaliczyć dwa wyjścia ze znajomymi, to jednak samopoczucie miałam na tyle kiepskie, że nie do końca skorzystałam z dni wolnych tak jak zamierzałam. No cóż - życie :(.

Dziś chciałam pokazać Wam kolejną po Mint, wakacyjną odsłonę jaką proponuje nam marka Semilac. Tym razem jest to kolor 023 Banana, czyli jak sama nazwa sugeruje, piękny, soczysty, głęboki kolor nasyconej, aczkolwiek nie jaskrawej żółci, która jako kolejna w pełni wpisała się w mój papuzi gust ;).




Banana to iście przepiękny kolor! Wystarczy tylko na niego spojrzeć :). Niby pastelowy, a jednak nie do końca, niby wyrazisty, ale nie na tyle, by irytować i nagminnie dominować. W moim odczuciu będzie się cudownie prezentował się zarówno do opalonych dłoni lub stóp, jak i letnich kreacji podczas wakacyjnych imprez. Co prawda za oknem już coraz częściej widać bardziej jesień, niż lato, jednak ciepło i słońce przecież trzeba sobie jakoś przywoływać, co by nie odeszło za prędko ;).

Do pełnego krycia potrzebowałam dwóch warstw lakieru, choć na niektórych pazurkach musiałam dołożyć także trzecią, bo gdzieniegdzie dostrzegałam jeszcze niewielkie prześwity. Trwałość jak zawsze okazała się być bez zarzutu. To, co jedynie mi się nie spodobało, to efekt po nałożeniu syrenki na kciuk i palec serdeczny, który w tym przypadku kompletnie nie podbił koloru, ani nie spowodował urozmaicenia mojego manicure jakiego oczekiwałam, a wręcz przeciwnie - dość pokaźnie go przytłumił i jakby lekko przybrudził. Niby takie nic, ale wkurzało, dlatego moja rada jest taka, że jeśli chcecie cieszyć się niczym nie zmąconym pięknem tego odcienia, nie nakładajcie na niego syrenki.






Jestem ciekawa, czy podobnie jak ja lubicie takie kolory na Waszych paznokciach, czy jednak wybieracie inne? Ostatnie dwie propozycje, które Wam pokazywałam były typowo letnie i zdecydowanie wesołe, jednak następna będzie już o wiele bardziej klasyczna, elegancka, a przy tym stonowana. Czy ktoś zgadnie jaki odcień mam na myśli? ;) Buziaki!

piątek, 12 sierpnia 2016

Nowi ulubieńcy - witaminowy olejek pod prysznic i peeling cukrowy do ciała od Bielendy

Witajcie! Jako blogerka już nie raz wspominałam o tym, że uwielbiam, a wręcz kocham testować wszelkie nowości kosmetyczne, które marki wypuszczają na rynek. Ostatnio wykończyłam swój ulubiony peeling (wspominałam o nim w TYM poście), dlatego ucieszyłam się, kiedy na drugi dzień zawitał do mnie kurier z pachnącą przesyłką od marki Bielenda, w której to znalazłam nie tylko nowy peeling (jupi!), ale także jeszcze 3 inne produkty do pielęgnacji ciała, w tym 2 z najnowszej, kwiatowej linii "Twoja Pielęgnacja", o których chcę Wam dzisiaj kilka słów napisać.

Oba kosmetyki, czyli olejek pod prysznic oraz peeling do ciała zamknięte zostały w ładnych, fioletowo złotych opakowaniach, które mocno wpisując w moje poczucie estetyki i jak dla mnie wyglądają świetnie!



To, co jest widoczne na tzw. pierwszy rzut oka, to przede wszystkim obecność w składzie mleczka pszczelego oraz obco brzmiąca nazwa frangipani (która okazała się być nazwą drzewa lub krzewu, którego kwiaty znane są z intensywnego zapachu). Przyjrzyjmy się jednak, co dokładniej mówi nam producent na temat obu kosmetyków.

Olejek:



Peeling:



Jeśli chodzi o konsystencję, w przypadku olejku jest ona w zasadzie taka sama jak standardowego żelu pod prysznic, nieco bardziej oleista, lecz przy tym nietłusta, z licznymi drobinkami, które w kontakcie z wodą ulegają całkowitemu rozpuszczeniu. Peeling natomiast ma postać średnio gęstej pasty, która bardzo dobrze rozprowadza się na skórze, złuszczając martwy naskórek. Zapach obu produktów jest wprost obłędny! Kwiatowy, choć z domieszką męskiej nuty, intensywny, ale nie na tyle, by świdrować w nosie. Coś cudownego! Jednak najlepsze, że po kąpieli dość długo utrzymuje się na ciele, co jest dla mnie jest dodatkowym, dużym atutem :).



Jeśli chodzi o olejek, moim głównym wymaganiem było to, by dobrze oczyszczał całe ciało i ładnie pachniał. Kwestię nawilżenia zostawiłam w tym momencie innym kosmetykom, chociażby balsamom, czy masłom do ciała po które zazwyczaj sięgam po kąpieli. Po użyciu olejku, pomimo iż jest to produkt jedynie myjący, nie licząc samego faktu dokładnego umycia, wyraźnie odczułam mocniejsze i bardziej dogłębne nawilżenie skóry, niż podczas stosowania innych tego typu kosmetyków, a w połączeniu z peelingiem, późniejsze nanoszenie na skórę jakichkolwiek innych mazidełek, wydało mi się w zasadzie zbędne, gdyż oba te produkty wystarczyły, by moje ciało było w pełni zadowolone i nie potrzebowało dodatkowej warstewki natłuszczaczy.

Peeling okazał się być średnio mocnym zdzierakiem (jak wiecie - wolę mocniejsze, ale na to moje upodobanie mało co jest w stanie pomóc), jednak martwy naskórek ściera bardzo przyzwoicie, a dzięki miękkiej tubie jest wygodny w użyciu, choć niestety słabo wydajny (po 5 użyciach została mi mniej niż połowa butelki). 

Co warto podkreślić oba produkty nie są w swojej formule tłuste, ale mimo to zostawiają na skórze delikatny i wyczuwalny film, najprawdopodobniej dzięki zawartej w składzie glicerynie, która jednak nie jest oblepiająca i niekomfortowa jak parafina oraz wydaje mi się, że dobrze sprawdzi się zwłaszcza w przypadku skóry suchej i podrażnionej.

Tutaj macie przedstawiony skład obu produktów:

Olejek:



Peeling:



Generalnie, jestem bardzo zadowolona z tego jak spisuje się u mnie ten duet, a dzięki odpowiednim właściwościom i boskiemu zapachowi, jestem pewna że jeszcze nie raz się spotkamy :).

Znacie te nowości, czy jeszcze nie miałyście okazji ich wypróbować? Życzę Wam udanego, długiego weekendu, ja będę chillować ile wlezie! :*


piątek, 5 sierpnia 2016

Eveline Multi Cleanser + krem do twarzy pod prysznic 5w1!

Hej! Dziś przychodzę do Was z ciekawostką i jednocześnie najmłodszym "dzieckiem", które niedawno wypuściła na rynek marka Eveline. Z pewnością zauważyliście, że ostatnio coraz więcej pielęgnacji pojawia się na blogu, od pewnego czasu testuję sporo nowych kremów, maseczek, balsamów itp. i tak jak najczęściej pielęgnację omijałam szerokim łukiem, stawiając na pewne produkty, tak od niedawna coraz częściej sięgam po nowości w tym tą, o której za momencik Wam opowiem.

Na pewno pamiętacie słynne balsamy do ciała pod prysznic, które wedle obietnic producentów miały wspaniale pielęgnować i nawilżać naszą skórę. Patrząc po opiniach i opierając się na własnym doświadczeniu, efekt był najczęściej średni lub wręcz słaby, bazujący bardziej na marketingu, niż rzeczywistych właściwościach, dlatego też dość sceptycznie podeszłam do bohatera dzisiejszej notki.

Krem występuję w 3 wersjach - do cery mieszanej i tłustej, normalnej i wrażliwej oraz suchej i naczynkowej. Ja wybrałam sobie wersję do cery mieszanej i tłustej, gdyż zdecydowanie ta opcja wydała mi się najodpowiedniejsza. Produkt otrzymujemy w kartonowym opakowaniu z wszelkimi potrzebnymi informacjami. Szata graficzna jest ładna, przejrzysta, bardzo w moim guście.





Sam krem mieści się w plastikowej, miękkiej tubie o pojemności 100 ml, ze standardowym dziubkiem bardzo dobrze dozującym zawartość.



Konsystencja jest kremowa, ale zarazem dość płynna, o intensywnym, nieco męskim zapachu, mocno w stylu unisex, co jest na wielki plus, bo dzięki temu kosmetyk ten będą mogły stosować zarówno kobiety jak i mężczyźni. Podczas aplikacji wyczuwalne są maleńkie, peelingujące drobinki, które jednak są na tyle delikatne, że nie podrażniają twarzy.



Jeśli chodzi o działanie to muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona. Używałam tego produktu jako kremu na dzień, rano po umyciu twarzy lub wieczorem po demakijażu, tuż przed kolejnymi zabiegami pielęgnacyjnymi jak np. maseczka, czy płatki pod oczy. W obu przypadkach krem zostawiał przyjemną powłokę, która nie była ani tłusta, ani nieprzyjemna, jednak ewidentnie było czuć, że coś się na tej skórze znajduje. Po jego porannym użyciu nie potrzebowałam nakładać dodatkowych specyfików, gdyż sam krem wystarczał, do tego makijaż trzymał się w takim samym stanie, jakbym nakładała go na "gołą" skórę lub delikatną bazę, czyli w moim przypadku ok. To, co warte podkreślenia to fakt, że stosowanie w ten sposób tego kosmetyku nie spowodowało u mnie zapchania porów, pojawienia się wykwitów, czy nowych krostek.

Używałam go również jako maseczkę przeciwtrądzikową, nakładając grubszą warstwą i trzymając zazwyczaj ok. 5-10 minut. Tuż po nałożeniu zdarzało się, że czasem odczuwałam delikatne pieczenie i lekkie łzawienie oczu, dlatego pewna jestem, że nie sprawdzi się dla osób z wrażliwszą cerą, choć z drugiej strony to nie jest wariant dedykowany akurat cerze wrażliwej. Pomimo odczuwania lekkiego szczypania, po zmyciu nie zauważyłam jakichkolwiek negatywnych skutków na mojej buzi, która pomijając ten mały dyskomfort, była przyjemnie oczyszczona. Używając w ten sposób Multi Cleansera 3 razy w tygodniu zauważyłam, że moje niewielkie zmiany na twarzy ładnie się obsuszyły i szybciej zgoiły, także w tym wypadku spełnił swoją funkcję należycie.

Jako mleczka do demakijażu go nie stosowałam, ponieważ wolę oczyszczać swoją twarz wodą micelarną, a oczy płynem dwufazowym, natomiast jako peeling, chociaż jest bardzo przyjemny podczas aplikacji, to jednak dla mnie zbyt delikatny, bo jak wszyscy już chyba wiedzą, zdecydowanie preferuję mocne zdzieraki zarówno do twarzy jak i ciała (ktoś mi kiedyś poradził, że u mnie jedynie pumeks byłby wystarczającym rozwiązaniem ;)).



Czy polecam? Owszem, jest to fajny kosmetyk, choć nie niezbędnik, to jednak produkt, który rzeczywiście może ułatwić życie, zwłaszcza kiedy np. mamy mało miejsca w walizce i nie chcemy zabierać osobno kremu, maski, mleczka i peelingu na wyjazd. Cena jest w porządku, gdyż za 100 ml płacimy ok. 16 zł.

Co do składu, to się nie wypowiadam, bo jak wiecie, jestem w tym temacie noga, ale dla chętnych proszę :):



Miałyście okazję używać już tego rodzaju kosmetyków u siebie? Dajcie znać! Buziaki! :*

wtorek, 2 sierpnia 2016

Resibo - fantastyczny krem pod oczy!

Cześć! Na wstępie chciałam serdeczne podziękować moim Kochanym czytelnikom, czyli Wam za życzenia urodzinowe, które od Was otrzymałam! :*** Po raz kolejny na prawdę ogromnie miło mnie zaskoczyliście, przez co moje serducho aż fiknęło koziołka z radości! :D Dziękuję bardzo, bardzo mocno, w tym także za maile i wiadomości prywatne na Facebooku, jesteście Kochani! :*

Dziś opowiem co nieco o kremie, który stosuję na sobie ponad miesiąc i który od pierwszego użycia bardzo przypadł mi do gustu. Jest to produkt polskiej marki Resibo, składający się w 96,9% ze składników pochodzenia naturalnego. Nadrzędnym celem tego kremu jest poprawa mikrokrążenia, redukcja cieni, obrzęków oraz wygładzenie zmarszczek.

To, co urzekło mnie już w pierwszym momencie od otrzymania paczki, to sposób zapakowania kremu. Jest świetny! Nie dość, że tuba w której przychodzi jest tekturowa, w pełni biodegradowalna, czyli eko, to do tego po wyjęciu kosmetyku, może nam służyć np. jako pojemnik do trzymania pędzli lub wacików - rewelacja! :)




Sam krem natomiast mieści się w plastikowym, ładnie ozdobionym opakowaniu typu air-less, przez co mamy pewność, że żadne bakterie nie dostają nam się do środka, a dzięki tłoczkowi, wypychającemu od spodu krem przy każdym naciśnięciu, mamy także gwarancję, że zużyjemy kosmetyk w pełni do końca.



Konsystencja jest przyjemna, łatwo rozprowadzająca się na wrażliwych okolicach oczu, o miłym, lekkim i kwiatowym zapachu. Krem szybko się wchłania, pozostawiając subtelny film, dzięki czemu świetnie nadaje się pod korektor (w moim wypadku dość ciężki MAC Pro Longwear) i nie ma przy tym mowy o warzeniu, rolowaniu, czy krótszej trwałości makijażu.



Osobiście nie mam jako tako przesuszonej, czy wymagającej skóry pod oczami, dlatego dopiero od ok. pół roku (tak, tak, dopiero ;)) zaczęłam używać kremów pod oczy. Ktoś powie, że późno, ale ani nie mam specjalnego problemu ze zmarszczkami (które owszem są w niewielkiej ilości, ale uważam, że dodają mi uroku), ani też sińcami, obrzękami itp. zatem krem pod oczy ma jak dla mnie jedynie ładnie nawilżać, rozświetlać spojrzenie i dawać przyjemny komfort podczas stosowania. Ten spełnia wszystkie wymagane przeze mnie cechy, dlatego niemal od razu się polubiliśmy. 

Przy codziennym stosowaniu rano i wieczorem, co prawda nie zauważyłam redukcji zmarszczek, ale z całą pewnością skóra była porządnie odżywiona i dogłębnie nawilżona, dlatego myślę, że nada się przede wszystkim dla kobiet w okolicach 30-50 lat, które są posiadaczkami suchej, odwodnionej okolicy wokół oczu.



Cena kremu jest dość wysoka, gdyż za 15 ml musimy zapłacić 89 zł, ale patrząc na dobre działanie, wydajność (po niecałym 1,5 miesiąca używania 2 razy dziennie, mam jeszcze ok. 1/3 opakowania), naturalny, przyjazny skład oraz filozofię marki idącą w parze z dbałością o naturę, moim zdaniem zdecydowanie warto!

Na koniec jak zawsze wrzucam spis składników, które siedzą w naszym kremiku:

Aqua, Caprylic/Capric Triglyceride, Propanediol, Crambe Abyssinica Seed Oil, Coco Caprylate/Caprate, Glycerin, Cetearyl Olivate, Argania Spinosa Kernel Oil, Sorbitan Olivate, Helianthus Annuus Seed Oil, Tocopherol, Cetearyl Alcohol, Sodium Hyaluronate, Rheum Rhaponticum Root Extract, Commiphora Mukul Resin Extract, Leptospermum Scoparium Branch/Leaf Oil, Caffeine, Cucurbita Pepo Seed Extract, Ruscus Aculeatus Root Extract, Solidago Virgaurea Extract, Citrus Limon Peel Extract, Zea Mays Oil, Sesamum Indicum Seed Oil, Macadamia Integrifolia Seed Oil, Olea Europaea Fruit Oil, Hydrogenated Olive Oil, Olea Europaea Oil Unsaponifiables, Sucrose Palmitate, Microcrystalline Cellulose, Cellulose Gum, Xanthan Gum, Glyceryl Linoleate, Sodium Phytate, Citric Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Parfum.

Ciekawa jestem Waszego zdania na jego temat. Spokojnego wieczoru :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...