piątek, 30 września 2016

Piękna przed weekendem! Ekspresowa pielęgnacja twarzy i stóp z maseczkami od Eveline

Witajcie! Dziś piątek, dla osób, które podobnie jak ja nie musiały iść dzisiaj do pracy weekend już się zaczął, dla innych prawdopodobnie rozpocznie się za kilka godzin. Dla mnie piątek jest najczęściej dniem, w którym to mogę porządnie zadbać o kondycję swojej skóry, przygotowując ją na zbliżający się weekend, jak i następny tydzień. To czas, kiedy do głosu dochodzą moje cotygodniowe rytuały pielęgnacyjne, które uwielbiam wykonywać zwłaszcza wieczorem. Jesteście ciekawe jak to  u mnie przebiega? :)

Po dokładnym zmyciu makijażu i wieczornej kąpieli, kiedy to ciało jest jeszcze rozgrzane i najlepiej chłonie wszelkie dobre składniki zawarte w preparatach do pielęgnacji, poza balsamem do ciała, warto też pamiętać o twarzy, czy stopach. Ostatnio miałam okazję używać dwóch bardzo przyjemnych produktów marki Eveline, na temat których chciałabym się podzielić z Wami swoją opinią.



Zacznijmy od twarzy:




Kosmetyk ten składa się z dwóch części - peelingu oraz maseczki. Co prawda jest to produkt dedykowany typowo "przed wielkim wyjściem", jednak ja używałam go nieco inaczej. Peeling robiłam wieczorem, porządnie oczyszczając swoją twarz, natomiast następnego dnia rano, zamiast kremu, nakładałam maseczkę.

Peeling rewelacyjnie spisał się na mojej cerze! Dość mocno ścierał (to lubię!), zwłaszcza nakładany na ledwo co zwilżoną twarz, ale nie podrażniał przy tym cery. Do tego wspaniały, budyniowy zapach sprawiał, że używając go, momentalnie robiłam się głodna. Po użyciu, buźka była przyjemnie oczyszczona wygładzona, a wszelkie suche skórki znikały w mgnieniu oka. Szkoda tylko, że starczył na dwa użycia, choć z drugiej strony nie żałowałam go sobie ;).



Maseczka natomiast okazała się mieć typowo żelową, przezroczystą konsystencję, delikatnie perfumowaną, nic w sumie specjalnego. Ładnie się wchłaniała, lecz nie zauważyłam prawie żadnego jej wpływu na moją cerę, może poza bardzo delikatnym rozświetleniem i nawilżeniem, które jednak znikało wraz ze zmyciem makijażu. Ogólnie z całości jestem zadowolona, jednak ze znacznym naciskiem na peeling.


Teraz zajmijmy się stopami.




Tutaj również mamy dwuczęściowy zabieg, składający się z peelingu oraz maski. Peeling jest gruboziarnisty, z widocznymi ziarenkami kawy, mocno ścierający, o intensywnym, kawowym zapachu. Generalnie należę do szczęściar jeśli chodzi o stopy, ponieważ pomimo faktu, że są one bardzo wrażliwe na wszelkie otarcia, dlatego muszę nosić wyłącznie dobrze dopasowane obuwie, nie mam z nimi najmniejszych problemów jeśli chodzi o zrogowacenia, czy problemy w pielęgnacji. Peeling ten doskonale usunął martwy naskórek, wygładził moje człapki, które stały się jak pupcia niemowlaka i przygotował do nałożenia maski.



Maska to po prostu bardzo gęsty, treściwy krem, o mentolowym zapachu. Nie robiłam zdjęcia, ponieważ sądzę, że każdy jest to sobie w stanie wyobrazić. Znakomicie natłuścił moje stopy, dlatego konieczne było późniejsze nałożenie skarpetek, aby nie poślizgnąć się na posadzce i nie wywinąć tym samym orła. Cały ten dwufazowy zabieg zadziałał na tyle dobrze, że już po pierwszym użyciu, moje stopy były wygładzone przez kilka dni, a po drugim efekt tylko się wzmocnił. Z tego też powodu już zrobiłam zapas w swojej szufladzie, gdzie czekają na mnie kolejne dwie saszetki tego kosmetyku, które trzymam na czarną godzinę. Generalnie bardzo polecam zwłaszcza, że są w przystępnej cenie 3.99 zł za sztukę!

Udanego weekendu! Buziaki! :*

wtorek, 27 września 2016

Biała Perła Biel i Ochrona - pasta wybielająca zęby

Cześć! Jak zapewne wszyscy wiemy, zadbane, białe zęby, podobnie jak czyste dłonie oraz buty, są jedną z wizytówek każdego człowieka. Chyba nie znam osoby, która nie chciałaby mieć uśmiechu rodem z Hollywood, oślepiając jego blaskiem wszystkich dookoła, dokładnie tak, jak czynią to Panie w reklamach. Z tego też powodu ucieszyłam się, kiedy zaproponowano mi wypróbowanie pasty do zębów, o której już całkiem sporo słyszałam/czytałam, lecz jak dotąd nie miałam okazji stosować. Skusiła mnie przede wszystkim obietnica, że pasta działa delikatnie (w przeciwieństwie do peelingów, nie znoszę agresywnie działających past) oraz ma za zadanie nie tylko wybielać, ale również chronić nasze zęby. Czy tak też się stało?



Obietnice producenta oraz skład:



Moje zęby są z natury dość jasne, aczkolwiek niestety mam słabość do kolorowych potraw (barszcz - moja miłość) oraz kawy. Z tego też powodu na ich powierzchni łatwo powstają przebarwienia, które trudno później usunąć. Do pasty tej podeszłam z ciekawością, mając jedynie nadzieję, że być może pomoże mi w zniwelowaniu owych przebarwień, nie naruszając przy tym szkliwa. Ma ona również za zadanie przeciwdziałać nadwrażliwości, ale w tej kwestii niestety nie będę w stanie się wypowiedzieć, ponieważ nadwrażliwość jest mi kompletnie obcym problemem.

Białą Perłę używałam przez 6 tygodni i przez ten czas wykończyłam całe opakowanie. To co w tej paście najmilej mnie zaskoczyło poza samymi efektami, o czym za chwilę, to żelowa konsystencja (nie czuć w niej żadnych drobinek ścierających itp.), która bardzo łagodnie działa w całej jamie ustnej oraz posiada przyjemny miętowy smak, który wyczuwalny jest jeszcze długo po umyciu zębów.



Pasta ta, zgodnie z obietnicami producenta jest bardzo delikatna, podczas jej stosowania nigdy nie miałam odczucia pieczenia, ani wrażenia, że działa zbyt intensywnie, przez co wręcz wypala jamę ustną, co czasem miało miejsce w przypadku innych, znacznie mocniejszych past. Pomimo tej pozornej łagodności, efekt stosowania jest w moim odczuciu o wiele bardziej widoczny, niż kiedy używałam past wybielających innych marek. Teraz śmieję się, że tamte działały chyba bardziej na moją wyobraźnię, niż rzeczywiście dając jakiekolwiek efekty, gdyż kiedy tylko przestawałam je stosować, odnosiłam wrażenie, że dosłownie po paru dniach moje zęby wracają do stanu sprzed. Tutaj jest odwrotnie. Od kilku dni używam zwykłej, niewybielającej pasty, a ząbki jak były jaśniejsze, tak są nadal, dlatego jest to dla mnie najlepsza rekomendacja. Rezultat przed i po możecie ocenić same na zdjęciach poniżej.



Pomijając fakt, że przypatrując się tym fotkom dochodzę do wniosku, że przydałby mi się aparat na zęby, to moim zdaniem różnicę widać gołym okiem. Wiadomo, że nie będzie to wybielenie jak po paskach lub lampie, ale jak na "zwykłą" pastę, moim zdaniem Biała Perła robi różnicę.

Koszt pasty to ok. 22 zł, ale sądzę, że zdecydowanie warto! Ostatnio trafiłam na promocję w sklepie niedaleko mojego domu, dlatego jak tylko wykończę tę, którą aktualnie używam, wracam z powrotem do Białej Perły mając nadzieję, że pod drugim opakowaniu, wybielenie będzie widoczne jeszcze mocniej :).

Miałyście okazję stosować tą pastę? Jeśli tak, to jakie są Wasze wrażenia? Buziaki! :*

czwartek, 22 września 2016

Największe czytelnicze rozczarowanie ostatnich miesięcy, czyli dlaczego nie polubiłam powieści Jojo Moyes "Zanim Się Pojawiłeś" oraz filmu pod tym samym tytułem (spoiler)

Hej! Chyba właśnie pobiłam rekord tego bloga, jeśli chodzi o najdłuższy tytuł postu ;). Dziś chciałam podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami w odniesieniu do jednej z ostatnio najbardziej rozchwytywanych książek, czyli słynnej "Zanim Się Pojawiłeś" Jojo Moyes, a także porównać ją do filmu powstałego na kanwie tej samej powieści. Niestety, ale nie będą to miłe spostrzeżenia, jednak mam nadzieję, że nikogo przy tym nie urażę swoją opinią.

O co chodzi w tej historii?



Pierwszy raz zetknęłam się z tematem idąc ulicą nieopodal mojego domu, gdzie na przystanku autobusowym widniał piękny plakat zapowiadający film. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że istnieje również książka. Śliczna dziewczyna siedzi na kolanach przystojnemu mężczyźnie, oboje wpatrzeni w siebie jak w obrazek, pomyślałam "na bank kolejna historia miłosna, czyli coś dla mnie" (niestety, ale uwielbiam romantyczne filmy/książki i nawet jeśli są nieco płytkie, ale mają za to ciekawą fabułę, to jest więcej niż pewne, że prędzej, czy później i tak po nie sięgnę). Planowałam wybrać się do kina, ale później jakoś wyleciało mi to z głowy, jednak za następne kilka tygodni w zasadzie przypadkiem trafiłam na ten film w Internecie, więc postanowiłam go odpalić i...

Niestety, ale zonk. Z trudem udało mi się obejrzeć do końca, przez co łatwo się domyślić, że film nie spodobał mi się kompletnie, znudził i sprawił, że kilkukrotnie chciałam go przewinąć do przodu, ale postanowiłam być twarda, żeby sprawdzić, czy aby na pewno niczego nie tracę. Niestety, ale nie. Nie dość, że nic nie straciłam, to do tego zakończyłam jego oglądanie z poczuciem, że właśnie straciłam 2h, podczas których mogłabym obejrzeć coś, co na prawdę mogłoby być dla mnie o wiele bardziej interesujące.

Skąd takie wnioski? W filmie, główna bohaterka grana przez Emilię Clarke ma 26 lat. Moim zdaniem osoba w tym wieku powinna już mieć w miarę poukładane w głowie, mieć wyrobiony charakter oraz pewne zachowania, które są odpowiednie do wieku. A co widzimy w filmie? Głupiutką dziewczynę, dziwacznie się ubierającą (ale zostawmy to, w końcu gusta są różne) o wciąż wystraszonej, nadmiernie podekscytowanej lub zdziwionej minie, której brwi podczas wyrażania emocji nie potrafią ustać w miejscu. Tak, dokładnie miałam wrażenie, że aktorka wybrana do roli potrafi grać przede wszystkim brwiami (góra, dół, góra, dół), przez co cały film w przypadku tej postaci, trudno było mi się skupić na czymkolwiek innym. Do tego nadmierna ekspresja nawet podczas normalnej , codziennej rozmowy dała mi wrażenie, jakby filmowa Lou była lekko upośledzona. Przyznacie same, że to nie jest do końca logiczne zachowanie u kobiety w tym wieku. Z pewnością nie taki był zamysł reżysera. Główny bohater natomiast został przedstawiony tak, jakbym go sobie mogła wyobrażać, gdyby istniał na prawdę, poza pewnymi detalami, o których wspomnę jak już przejdę do książki. W filmie wyważony, dostojny, od razu widać, że z porządnej, zamożnej rodziny, co prawda dotknięty ogromną tragedią i przez to zamknięty w sobie, wycofany oraz rozdrażniony, ale przy tym jakiś taki ludzki. Sam Claflin spisał się na medal, ale mimo to nie uratował całości. Film mnie po prostu znudził. Zamysł był ciekawy, ale nie zostało to przedstawione na tyle interesująco, by mnie porwać w tą opowieść. W zasadzie tylko czekałam na to jak się zakończy, bo to obchodziło mnie najbardziej.

Po obejrzeniu filmu, próbowałam następnie zdobyć książkę, aby móc ją skonfrontować z tym co zobaczyłam na ekranie. Udało się to dzięki mojej koleżance (buziaki Anetka :*), która mi ją pożyczyła. Przeczytałam, ale zdania raczej nie zmieniłam, mimo że postacie przedstawiały się zgoła odmiennie, niż w filmie. Tym razem "tym złym" został Will.



W książce Will jawi się niczym tyran, terroryzujący wszystkich dookoła. Przede wszystkim swoich rodziców (nieudane próby samobójcze, ciągłe fochy i pretensje) oraz samą Lou, która o dziwo w książce o wiele bardziej przypadła mi do gustu niż w filmie. Do tego był zwykłym chamem. Czy może mi ktoś wytłumaczyć, jakim cudem mężczyzna, który teoretycznie kocha daną kobietę, może zwracać się do niej po nazwisku (to też bardzo raziło mnie w filmie), traktować ją służalczo i nie mieć za grosz szacunku? W książce Will i Lou to jak "Pan i sługa". Jak Will piśnie, tak Lou chodzi. On krzywo skinie, ona w sekundzie ma się domyślić o co mu chodzi, bo jak nie to następuje obraza majestatu, on za głośno westchnie, ona już staje na równe nogi i jest na każde jego żądanie. Przepraszam, ale dla mnie to chore. Owszem, nawet nie próbuję sobie wyobrażać jak można by się czuć w sytuacji Willa, ale to wieczne niezadowolenie ze wszystkiego, ciągła złość i pretensjonalność, mimo że każdy dookoła starał się mu nieba przychylić, były dla mnie nie do zaakceptowania oraz sprawiły, że ogromnie znielubiłam tą postać. Zachowanie pokazane w książce jest dla mnie o tyle niezrozumiałe, że mając częściowo porównanie w prawdziwym życiu, (mam dwóch dobrych kolegów na wózkach, którzy też są po poważnych wypadkach, mają ograniczenia, problemy ze zdrowiem, ale przy tym nic nie stracili z dawnego charakteru, wigoru, pogody ducha i odniesienia do innych) widzę ogromny dysonans. 



Podczas lektury kilkukrotnie miałam momenty, że gdyby nie fakt, że książka jest pożyczona, chyba bym ją wyrzuciła przez okno, tak mnie denerwował szalenie trudny charakter Willa, jak i pełna akceptacja jego poniżeń ze strony Lou. Na plus mogę zaliczyć jedynie język (autorka, tudzież tłumaczka bardzo ładnie i obrazowo operuje słownictwem), długość fabuły (nie wlekła się tak jak w filmie) i pomysł, który był ciekawy, jednak zabrakło mi w nim jakiegoś przewrotu.

Ze swojej strony nie polecam ani filmu, ani książki. Nie ma tu nic odkrywczego, a historia jest przewidywalna: on jest bogaty i ma problem, ona biedna i chce pomóc mu go rozwiązać, zakochują się w sobie, ale niestety nie ma happy endu, bo gość umiera (w tym przypadku popełnia eutanazję), ale zapisuje jej przy okazji kasę, by mogła już przestać być biedna. Nic spektakularnego. Do tego za bardzo przekoloryzowane postacie (biegacz Patrick w filmie wymiatał :D) sprawiły, że całość ani mnie w najmniejszym stopniu nie wzruszyła, ani nie spowodowała przemyśleń, ani nie skłoniła do wyciągnięcia wniosków, ani również nie zaciekawiła. Nic, kompletna emocjonalna pustka, może jedynie poza irytacją, której akurat nie lubię doświadczać. Niestety, ale takim pozycjom mówię stanowcze NIE!

Uff... chwała temu, kto przeczytał do końca moje wywody :). Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moją opinią, bo wiadomo - zdania mogą być różne, ale mimo to wszystkie powinno się szanować. Jestem bardzo ciekawa Waszych przemyśleń na temat tego, jak odebrałyście tę książkę/film oraz czy skusicie się na kolejną część - "Kiedy Odszedłeś". Ja raczej nie zafunduję sobie kolejnych negatywnych emocji, choć kto wie, może ciekawość okaże się być silniejsza? ;)

sobota, 17 września 2016

Bielenda - dwufazowy przyspieszacz opalania i nawilżający balsam po opalaniu, czyżby duet idealny?

Witajcie! Jeszcze kilka dni temu za oknem, w większości miejsc w Polsce ponownie odnotowywaliśmy napływ upałów. Ci, którzy nie zdążyli się przybrązowić, a chcieliby, myślę że niestety stracili na to ostatnią szansę w tym roku, przynajmniej jeśli chodzi o nasz kraj. Pomimo, że ja sama nie praktykuję znacznego wystawiania ciała na słońce ze względów zdrowotnych, mam w moim najbliższym otoczeniu osoby (Tata, Siostra), które słońce wprost kochają, dlatego ucieszyłam się, że mogę im podarować zestaw, który przynajmniej częściowo uchroni ich przed szkodliwym promieniowaniem, wyciągając z opalania jedynie to, co najlepsze :).

Dzisiejsza recenzja będzie gościnna. W teście produktów, które Wam dzisiaj zaprezentuję, zgodził się wziąć udział mój Tata, który jest słonecznym freakiem i to dosłownie. Nie mogłam lepiej trafić, bo to chyba jedyna znana mi osoba, której słońce nie jest w stanie nawet w najmniejszym stopniu zaszkodzić, a wręcz przeciwnie - im bardziej przypieka, tym wtedy mocniej Tata czuje, że żyje. Leżenie plackiem w najostrzejszy, nawet 35-cio stopniowy lub większy upał, po 4h bez przerwy, bez nakrycia głowy, bez filtrów i bez odpowiedniego nawadniania to norma :). Ktoś powie, że to igranie z losem i proszenie się o czerniaka - możliwe, ale znam Tatę od urodzenia i to Jego zamiłowanie do słońca trwa odkąd pamiętam, czyli co najmniej 25 lat, więc jeśli dotąd nic nie zaszkodziło, nie sądzę, by jeszcze było w stanie, zwłaszcza że Tata ma z natury ciemne włosy, ciemną karnację, nie ma żadnych znamion, pieprzyków itp. i do tego co roku rutynowo to kontroluje. Nawet oparzenia przy tak intensywnym opalaniu zdarzają się u niego sporadycznie, raz na parę lat i jak już to na samych ramionach, więc skórę ma szczególnie odporną.

Nie zdziwiłam się więc wcale, kiedy postanowił wypróbować nowość otrzymaną od Bielendy, czyli dwufazowy przyspieszacz opalania z SPF 6 oraz łagodzący balsam SOS (który Tacie okazał się ostatecznie zbędny, ale za to przydał się mnie). Jesteście ciekawi opinii? ;)



Zacznijmy od przyspieszacza, oto co obiecuje nam producent:



Po kilkukrotnym użyciu mój Tata wprost "zakochał się" w tym produkcie. Co najważniejsze, działa i przede wszystkim faktycznie znacznie przyspiesza opalanie, będące jego głównym założeniem. Opalenizna jest mocno zintensyfikowana (na maxa, widziałam na własne oczy) i jakby mocniej wnika w skórę, przez co nawet po kilku tygodniach, po mnóstwie kąpieli po drodze, wciąż jest bardzo widoczna. Formułę i konsystencję przyspieszacza Tata ocenił na duży plus, ponieważ nie jest tłusta, jak to zazwyczaj bywa przy tego typu produktach i nie lepi się do wszystkiego co napotka na swojej drodze. Kosmetyk ładnie się wchłania, pozostawiając na skórze lekki, nietłusty film, który nie powoduje dyskomfortu. Zapach określony został jako przyjemny, kokosowy, aczkolwiek lekko chemiczny. Jedynym minusem okazał się być atomizer, który niestety lubił się zacinać w najmniej odpowiednim momencie, czyli podczas stosowania.



Pomimo tego faktu, Tata serdecznie poleca ten kosmetyk osobom, które liczą na wyraźną opaleniznę w krótkim czasie.




Teraz przejdźmy do balsamu, który miałam okazję stosować już ja, we własnej osobie :). Pomimo, że w tym roku moja skóra nie miała jakiegoś długiego i częstego kontaktu ze słońcem, niestety i tak uległa znacznemu przesuszeniu, szczególnie na twarzy (do tej pory z tym walczę!), łydkach i rękach. Po balsam ten, mimo że jest dedykowany stricte po opalaniu, postanowiłam sięgnąć ot tak, aby spróbować zaleczyć suche miejsca i sprawdzić przy okazji, czy poradzi sobie z takim wyzwaniem.



Obietnice producenta:



Balsamu używałam tuż po tym, jak skończyłam testy olejku tej samej marki, o którym była mowa TU. Muszę przyznać, że już po kilku dniach używania, nakładając kosmetyk kilkukrotnie w ciągu dnia, odczułam konkretną różnicę w wyglądzie mojej skóry. Przesuszone miejsca przestały mi dokuczać, w ciągu 2-3 dni elegancko się wygładzając i nie pozostawiając po sobie jakiegokolwiek śladu. Myślę, że będzie to świetna sprawa również dla osób korzystających z solarium, których skóra ma tendencje to przesuszania się po nadmiernym napromieniowaniu.

Konsystencja jest standardowa jak na balsam, o lekkim, słabo wyczuwalnym zapachu, jednakże przyjemnym. Nie mam się do czego przyczepić - nawilżacz jest to super i jednym słowem polecam!



Na koniec jeszcze wspomnę, że chciałam Was przeprosić za tak długą przerwę na blogu, ale ostatnimi czasy duuużo się u mnie działo prywatnie i niestety, ale chwilami nie byłam w stanie wszystkiego pogodzić. Teraz jednak mam nadzieję, że będzie już w tym temacie lepiej :). Buziaki! :*

sobota, 3 września 2016

Pomadka Eveline Velvet Matt

Hej! Szał na pomadki matowe trwa w najlepsze! Większość blogerek dosłownie przebiera w poszukiwaniu idealnych formuł i kolorów proponowanych przez przeróżne marki kosmetyczne. Oczywiście nie byłabym sobą gdyby w moim wypadku było inaczej ;).

Kiedy kilka tygodni temu w moje łapki wpadła nowa, matowa pomadka marki Eveline, czyli Velvet Matt w odcieniu Wild Fuchsia, dosłownie podskoczyłam z radości jak bobas, widząc kolor który z miejsca wiedziałam, że doskonale będzie do mnie pasował, ale zacznijmy po kolei.

Pomadka zamknięta została w opakowaniu charakterystycznym dla błyszczyków, ze spłaszczonym aplikatorem w środku, dzięki któremu można dokładnie wyrysować kontur ust, co jest przydatną zaletą tego produktu.




Obietnice producenta (zaczerpnięte ze strony sklepu Eveline):

"Pomadka VELVET MATT w płynie to gama matowych pomadek do ust, w intrygujących, ultra nasyconych pigmentami kolorach w połączeniu z wyjątkową formułą pielęgnacyjną. Kosmetyk bogaty w witaminy A, E i F zadba o optymalny poziom nawilżenia, odżywienia, ujędrnienia i ochrony ust. Pomadka ma lekką i przyjemną konsystencję, która daje poczucie ekstremalnego komfortu i długo utrzymuje się na ustach. Smakowity zapach żurawiny sprawia, że jej aplikacja jest przyjemnością.

Sięgnij po Velvet Matt nie zawiedziesz się!

* matowe wykończenie
* ultra nasycone pigmentami kolory
* łatwe rozprowadzanie
* intensywne krycie
* płynna konsystencja
* wyjątkowa trwałość

Zadbaj o usta za pomocą tej bogatej w witaminy A, E i F formuły."


Jak wspomniałam na początku, kolor od razu przypadł mi do gustu. Mocno napigmentowana fuksja, która doskonale pasuje do większości typów karnacji, choć wiadomo, że takie odcienie są już kwestią upodobań i albo się je lubi, albo niekoniecznie. Ja uwielbiam, więc tylko zacierałam rączki szukając okazji do nałożenia.



Zapach okazał się być słodką żurawiną, pachnącą dokładnie tak samo jak olejek do ust, który opisywałam w TEJ notce. Jest on przyjemny, słodki i podnosi na pewno komfort używania.

Pomadkę rozprowadza się na ustach bardzo łatwo, jednak podczas nakładania niezbędne jest lusterko, gdyż z powodu zabójczej pigmentacji, dokładność jest wymagana, aby móc perfekcyjnie wyrysować kształt ust. Szminka kryje całkowicie już przy pierwszej warstwie. Nie polecam dokładać kolejnych, ponieważ wtedy powstają takie jakby grudki, które są widoczne i lubią się zbierać w wewnętrznej części warg. Pomimo całkowicie płynnej konsystencji i braku zasychania, nie zauważyłam, by pomadka wylewała się poza kontur ust, ale niestety lubi za to migrować na zęby, więc z tym trzeba uważać i najlepiej co jakiś czas kontrolować. Na szklance odbija się umiarkowanie, zostawia ślady, jednak nie są one tak widoczne, jak w przypadku typowo kremowych szminek.

To, co jednak najbardziej mnie zawiodło to fakt, że pomadka nie jest matowa. Owszem, nie błyszczy się jakoś mocno, ale z całą pewnością nie jest to mat jaki chciałabym u siebie widzieć, a raczej satyna. Szkoda, bo gdyby formuła była rzeczywiście matowa jak obiecuje producent i przy tym zastygająca, to z pewnością mielibyśmy tańszą alternatywę dla Bourjois Rouge Edition Velvet, a tak to pozostał niedosyt :(. Warto podkreślić przy tym, że kolor na prawdę długo trzyma się na ustach, choć z kolei nierównomiernie "zjada".



Szmineczka ta kosztuje 15 zł i moim zdaniem cena jest odpowiednia do jakości jaką otrzymujemy. Kosmetyk ten jest całkiem fajny, ale mimo to nie polubiliśmy się za specjalnie i raczej na pewno nie skuszę się na pozostałe odcienie.

Miałyście już okazję używać produktów gamy Velvet Matt? Dajcie proszę znać! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...