środa, 26 października 2016

Jak pachnie Halloween

Cześć! Halloween - amerykańskie (choć nie tylko) święto, które w naszej kulturze wzbudza sporo kontrowersji, mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz lepiej przyjmowane. Najhuczniej jest obchodzone oczywiście w Stanach Zjednoczonych oraz Kanadzie, ale też Wielkiej Brytanii i Irlandii, jednak z powodu swojej nietypowości, zwyczaje halloweenowe zaczęły przejmować również inne kraje, w tym Polska.

Osobiście nie obchodzę jakoś szczególnie tego dnia, przypadającego każdorazowo na 31 października. W dużej mierze wynika to z racji wieku, częściowo też z powodu osobistych przekonań, jednakże jest to zdecydowanie dzień, w którym mimo wszystko bardzo lubię akcentować jego swoistą "wyjątkowość". W tym roku, z tej okazji postanowiłam przyrządzić halloweenową zupę-krem z dyni (uwielbiaaam!), z domieszką pomarańczy i imbiru oraz sięgnąć po jakąś cięższą lekturę, upajając się przy okazji "strasznymi" zapachami, które dołączyłam do swojego ostatniego, woskowo-świeczkowego zamówienia.

Marka Yankee Candle wypuściła bowiem 3 zapachy dedykowane specjalnie świętu Halloween, czyli - Witches Brew (napar czarownicy), Candy Corn (słodka kukurydza/nie jestem pewna jak to przetłumaczyć) oraz Forbidden Apple (zaczarowane jabłko). Tych dwóch pierwszych byłam najbardziej ciekawa, ciężko było mi sobie wyobrazić ich zapach, dlatego zdecydowałam, że koniecznie muszą się znaleźć w moim zamówieniu, którego dokonałam na stronie Aromahome. Swoją drogą serdecznie polecam Wam ten sklep, gdyż nie dość, że wybór jest ogromny, a paczkę otrzymałam ekspresowo, bo już na drugi dzień, to do tego właścicielką jest przemiła Pani Ola, którą bardzo z tego miejsca pozdrawiam.





Jeśli będziecie mieli ochotę poczytać o innych zapachach, które wybrałam, opowiem Wam o nich tworząc kolejny post, jednak dziś skupmy się na tych dwóch, które są najbardziej szczególne :).



Zapewne podobnie jak i ja zastanawiacie się jak może pachnieć słodka kukurydza lub amerykańskie cukierki właśnie o tej nazwie. Niby każdy z nas zna smak kukurydzy, ale wyobrażenie sobie zapachu jest już znacznie cięższą kwestią, więc pozwólcie, że ją Wam nieco przybliżę.



Candy Corn jest przede wszystkim bardzo, ale to bardzo trudny do opisania. Zawiera w sobie maślaną słodycz, charakterystyczną dla cukierków np. Werthers Original, ale nie mdłą, połączoną jakby z delikatnymi nutami karmelu. Pomimo, że jest to wosk, nuty zapachowe wyczuwalne są dopiero po roztopieniu ok. 1/4 całości i dość długo utrzymują się w powietrzu. Na pewno jest to bardzo nietuzinkowy zapach, ale raczej nie spodoba się każdemu, choć ja ilekroć go wyczuwam w swoim otoczeniu i tak mam ochotę krzyknąć "trick or treat!" :D.


Skupmy się teraz na naparze czarownicy. Byłam szalenie ciekawa, czym mnie zaskoczy! Po odpaleniu świeczki nie musiałam czekać długo, by aromat wypełnił całe pomieszczenie. Nawet jak na świeczkę ma moc i to dużą!



Jest to zdecydowanie intensywny, wieczorowy i bardzo nastrojowy zapach. Wyczuwam w nim ziemię (tak, czarną ziemię jaką np. dajemy do kwiatów), połączoną jakby z tabaką oraz paczulą. To mocno kadzidłowa, ale zarazem baaardzo przyjemna dla mojego nosa kompozycja, od razu nadająca klimatu. Kiedy pierwszy raz powąchałam Witches Brew, z miejsca miałam skojarzenie z takim oto obrazkiem: idę sobie pod rękę z chłopakiem/przyjaciółką po mrocznym zamku, w którym wyraźnie czuć wilgoć nagich murów, ale palące się w korytarzu pochodnie roznoszą przyjemne ciepło przez co nie jest nam zimno. Każdy krok jest słyszalny i odbija się głuchym echem, roznosząc odgłos po pustych przestrzeniach. Gdzieś na murach widać zwisające pajęczyny oraz spacerujące sobie po nich pająki, duże, małe, wszelkiego rodzaju. Teraz pozostaje tylko czekać, aż za rogiem pojawi się jakaś Mroczna Dama, by nas wystraszyć i spowodować tym samym palpitacje serca :).



Moje plany na najbliższe Halloween już poznaliście. Dajcie mi koniecznie znać, jakie są Wasze pomysły na ten wieczór. Na przebieranej imprezie? W domu z książką, a może jakimś horrorem? Jestem ogromnie ciekawa jak zamierzacie spędzić zbliżające się wielkimi krokami święto duchów :).

Na hasło: BYCPIEKNA24 macie 15% zniżki na stronie www.aromahome.pl

wtorek, 18 października 2016

Chińskie, matowe pomadki od Born Pretty Store, podejście drugie

Witajcie! Jakiś czas temu zamawiałam pędzle ze stronki Born Pretty Store, gdzie do paczki dorzucono mi gratis w postaci dwóch matowych pomadek. Z chińskimi pomadkami miałam już jedno, niezbyt miłe starcie (TUTAJ), dlatego byłam bardzo, ale to bardzo sceptycznie nastawiona na to, co mnie czeka tym razem, jednak mimo uprzedzeń postanowiłam dać im szansę i zobaczyć jak się sprawdzą.

Opakowanie zewnętrzne jest tekturowe, niezbyt wymyślne, aczkolwiek ładne i chociaż pomadki pochodzą z jednego sklepu oraz mają bliźniaczą szatę graficzną, po napisach można stwierdzić, że są to jakby dwie różne linie.




Same skuwki, w których schowane są sztyfty są matowe, dość ciężkie, zamykane na klik i co mnie zaskoczyło - wykonane z całkiem dobrej jakości plastiku.



Pierwsza pomadka spodobała mi się ogromnie ze względu na kolor, jest to odcień 24. Niestety konsystencja tego kosmetyku jest bardzo tępa, przez co miałam duże trudności z rozprowadzeniem go na ustach, ale za to pigmentacja i ogólny wygląd już po nałożeniu, wynagrodziły mi ten trud.



Jest to zdecydowanie kolor jesienny, doskonale wyważony między śliwką, a odcieniami wina. Określiłabym go jako burgund.  Nienachalny, elegancki, długo się utrzymujący (bez poprawek ok. 6h z piciem oraz jedzeniem beztłuszczowych potraw). Pomadka jest kompletnie bezzapachowa i myślę, że na pewno będzie gościć okazjonalnie na moich ustach, bo niestety, ale sam problem z jej rozprowadzaniem bardzo obniża cały komfort stosowania, choć nie powiem, gdyby nie to, na pewno polubiłabym się z nią o wiele bardziej.



Druga szminka natomiast (odcień 23) ma konsystencję masełka i tym samym bardzo przyjemnie aplikuje się ją na usta. Pigmentacja jest równie dobra, aczkolwiek wykończenie to tym razem lekka satyna zamiast pełnego matu, jak to miało miejsce przy poprzedniczce wyżej. Tutaj ponadto mamy wyczuwalny także subtelny, lekko chemiczny zapach, a sam kolor jest bardziej żywy, choć wciąż w tonacji jesiennej. Jeśli chodzi o trwałość, jest nieco krótsza i wynosi ok. 4h, ale za to mam wrażenie, że pigment zawarty w szmince lekko wżera się w usta, więc nawet jeśli pomadka zniknie, to jednak kolor wciąż jest widoczny.




Obie pomadki nie wysuszyły mi ust, nie dostałam żadnej reakcji alergicznej, ani nie miałam żadnego innego dyskomfortu podczas ich noszenia. Mimo wszystko jednak nie do końca jestem przekonana do kosmetyków produkowanych w Chinach, chociaż jak do tej pory na szczęście nie spotkało mnie z ich strony nic złego, dlatego nie namawiam Was, nie zniechęcam, więc ostateczną decyzję musicie podjąć same.

Przyjemnego wieczoru życzę! :)

piątek, 14 października 2016

Moja skóra chce pić! Krem do twarzy Clinique Moisture Surge Extended Thirst Relief

Hej! Jak zapewne pamiętają stali czytelnicy mojego bloga, gdyż wspominałam o tym już niejednokrotnie na jego łamach, od zakończenia lata mam spory problem z mocno przesuszoną, tudzież odwodnioną cerą. Wszelkimi sposobami staram sobie z tym jakoś radzić, ale nie ukrywam, że jest ciężko :(. W zasadzie wszystkie specyfiki których używałam do tej pory i z których byłam dotąd zadowolona nie mogą sobie dać rady z tym przesuszeniem, które aktualnie występuje głównie na policzkach i czole.

Postanowiłam zatem wyciągnąć cięższe działo i wypróbować jeden z kremów marki selektywnej, która jest bardzo popularna wśród blogerek, czyli Clinique. Po kilku przetestowanych próbkach, początkowo zamierzałam skusić się na opakowanie 30 ml, ale Pani w Douglasie doradziła mi 15 ml wersję w lepszej cenie (do tego miałam zniżkę, więc zapłaciłam za niego 28-30 zł), stąd uznałam, że na start będzie jak znalazł.




Opakowanie to uroczy, poręczny, bardzo schludnie wykonany, szklany słoiczek w którym mieści się nasz krem. Na nakrętce mamy dodatkowo umieszczone lusterko, co moim zdaniem jest chybionym pomysłem, gdyż owo lustereczko okropnie zniekształca rzeczywistość, a że nie lubię niedoróbek, to już wolałabym, żeby go nie było wcale.




Konsystencja jest faktycznie żelowa, bardzo przyjemna, rewelacyjnie się wchłaniająca. Moja skóra dosłownie wypijała ten krem, który stanowił tym samym doskonałą bazę pod makijaż. Wszystko pięknie, ładnie, ale co w efekcie?



Niestety, ale kosmetyk poniósł klęskę na całej linii, kompletnie nie radząc sobie z moim przesuszeniem. Miałam wręcz chwilami wrażenie, jakby cera stawała się jeszcze bardziej sucha, pomimo, ze w składzie nie ma alkoholu. Dziwna sprawa. Wieczorem po demakijażu, często miałam wrażenie ściągnięcia cery i bardzo nieprzyjemnego napięcia, co według mnie całkowicie nie powinno mieć miejsca jeśli używamy produkt, który ma na celu nawilżenie naszej skóry. Zużycie całości zajęło mi ok. miesiąca i po tym czasie nie odnotowałam nawet najmniejszej poprawy, zatem albo jest to krem z zerową skutecznością, albo po prostu moje przesuszenie jest zbyt oporne jak na jego możliwości. Tyle dobrze, że mnie nie zapchał, posiada całkiem dobre składniki i jest niemalże bezzapachowy, ale co z tego jak nie działa :(. Ze swojej strony nie polecam, choć patrząc na to, ilu zwolenników ma marka Clinique, jestem pewna, że i ten kosmetyk znajdzie swoich fanów.

Na koniec jak zawsze zamieszczam skład:
Aqua, Dimethicone, Butylene Glycol, Trisiloxane, Glycerin, Cyclopenta Siloxane, Betula Alba Extract, Lady's Thistle Extract, Green Tea Leaf Extract, Saccharomyces Lysate Extract, Sucrose, Aloe Barbadensis Leaf Water, Trehalose, Thermus Thermophillus Ferment, Sorbitol, Oleth -10, Tromethamine, Hydrolized Extensin, Caffeine, Hydrogenated Lecithin, Sodium Hyaluronate, Tocopheryl Acetate, Palmitoyl Oligopeptide, Caprylyl Glycol, Glyceryl Polymethacrylate, PEG-8, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/ VP Copolumer, Magnesium Ascorbyl Phosphate (Vitamin C), Carbomer, Hexylene Glycol, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Red 4 (CI14700), CI19140.

Przyjemnego weekendu Wam życzę! :*

niedziela, 9 października 2016

Sephora Wonderful Cushion - rozświetlacz do twarzy z gąbeczką

Hej! Rozświetlacze należą do tej kategorii kosmetyków, które przez bardzo długi czas w ogóle nie zajmowały mojej uwagi. Wynikało to z tego, że dość szybko zaopatrzyłam się w chyba najsłynniejszą na blogspocie Mary Lou Manizer marki The Balm i zakochałam się bez pamięci w efekcie jaki daje. W międzyczasie znaczna większość marek zarówno selektywnych, jak i drogeryjnych wypuściła na rynek swoje propozycje rozświetlaczy, jednakże wszystkie były w moim odczuciu na tyle zbliżone do Mary Lou, że uznałam, iż bezsensem będzie posiadanie kilku podobnych produktów i tym samym wydawanie na nie niepotrzebnie pieniędzy.

Jednakże będąc jakiś czas temu w odwiedzinach u mojej dobrej koleżanki Anety, zaciekawił mnie Jej sephorowy rozświetlacz z gąbką, którego wcześniej nie miałam okazji naocznie oglądać. Wydał mi się być o tyle interesujący, że po pierwsze - jego bazą jest bardzo subtelny, łososiowy odcień, a nie złoto, jak w przypadku Mary Lou, po drugie - jest płynny, a po trzecie - po swatchach na ręce sprawiał wrażenie tak delikatnego, iż uznałam, że na pewno fajnie sprawdzi się jako rozświetlacz na dzień, kiedy nie mamy ochoty przesadzać z błyskiem, a jednak chcemy, aby mimo to cera wyglądała na świeżą i wypoczętą. Do tego Aneta stwierdziła, że jest z jego używania bardzo zadowolona, co ostatecznie zaważyło na tym, że zechciałam mieć go również u siebie.

Opakowanie to miękka tubka w kolorze pudrowego różu o pojemności 20 ml, zakończona gąbeczką za pomocą której aplikujemy produkt. Rozwiązanie to jest średnio higieniczne, jeśli chcielibyśmy faktycznie nakładać go dołączoną gąbką bezpośrednio na twarz, z nałożonym uprzednio podkładem, różem itp, dlatego ja najczęściej robię to w tej sposób, że najpierw nakładam niewielką ilość na palec, a następnie delikatnie wklepuję w szczyty kości policzkowych i taka forma sprawdza się u mnie najlepiej.




Kolor Wonderful Cushion jak wspomniałam, posiada delikatnie łososiową bazę, którą bardzo ciężko jest ująć na zdjęciach (próbowałam w różnych oświetleniach, niestety z marnym skutkiem), po roztarciu dającą przepiękny efekt roziskrzonej tafli, będącą bardziej wielowymiarową, niż ma to miejsce w przypadku Mary Lou. Rozświetlacz ten jest dość kryjący, dlatego nakładając go grubszą warstwą lub słabiej rozcierając, jesteśmy w stanie przykryć róż, więc ważne jest nanoszenie go w na prawdę minimalnej ilości, z jednoczesnym dokładnym roztarciem, jednakże przy tej czynności znów należy pamiętać, by wykonywać ją ostrożnie, aby nie zetrzeć sobie podkładu, ponieważ jako że rozświetlacz jest płynny i przy tym lekko oleisty, podczas zbyt mocnego pocierania może spowodować rozpuszczenie podkładu (sprawdzone na sobie).



Wiem, że po tym co przeczytałyście pewnie pomyślicie, że cała "zabawa" z tym produktem może się wydawać niewarta świeczki, jednak moim zdaniem po kilku próbach na spokojnie będzie w stanie go wyczuć i nakładać tak, aby efekt końcowy Was zadowolił.

Jak dla mnie na pewno nie jest to rozświetlacz na wielkie wyjścia i do makijażu "na bogato", stąd wydaje mi się, że miałam dobrą intuicję widząc go w roli typowo dziennej. Jestem przekonana, że zdobędzie uznanie fanek subtelnego i zarazem elegackiego blasku. Nawet w sztucznym świetle lampy o dziwo prezentował się łagodnie, ale tym właśnie mnie ujął :).



Napiszcie mi proszę, jakie są Wasze ulubione rozświetlacze. Co prawda nie mam dużego porównania, ale cieszę się, że posiadam zarówno Mary Lou jak i Wonderful Cushion, bo są to dwa zupełnie inne kosmetyki do osiągania odmiennych efektów w makijażu. Prawie zapomniałabym wspomnieć, że cena Wonderful Cushion to 49 zł, czyli całkiem przystępna.



Udanego dnia! :*

piątek, 7 października 2016

Lakier hybrydowy Semilac - 028 Classic Wine

Cześć! Swojego czasu przeglądając propozycje marek oferujących lakiery hybrydowe, długo poszukiwałam idealnej dla siebie czerwieni, która na paznokciach byłaby na tyle wyrazista, by przyciągać wzrok, ale jednocześnie na tyle stonowana, by nie kłócić się zarówno ze strojem jak i dodatkami, które lubię dobierać wedle uznania. Kolor Classic Wine od Semilac zamówiłam po przejrzeniu obiecująco wyglądających swatchy w Internecie, które pozwoliły mi mieć nadzieję, że to będzie dokładnie TO, czego szukam. Zanim paczka do mnie dotarła, ciężko mi było wytrzymać z ciekawości, czy rzeczywiście okaże się być tak klasyczny i uniwersalny, jakbym tego oczekiwała.




Krótko mówiąc, Semilac po raz kolejny nie zawiódł! Kolor jest przepiękny i idealnie trafił w mój gust! Do pełnego krycia wystarczają 2 cieniutkie warstwy, aby uzyskać głęboki, niemal "zamszowy" odcień czerwieni, w którym zakochałam się od pierwszego nałożenia.

Nazwa pasuje tu doskonale. Jest to odcień czerwonego wina, przełamany lekko wiśnią, pasujący chyba do każdego odcienia skóry. Cudownie ozdabia dłonie na tyle, że na czas jego noszenia nawet zrezygnowałam z pierścionków, które zazwyczaj lubię zakładać, aby nic nie zakłócało jego odbioru.

Wspaniale wygląda zarówno solo, jak i z nałożoną syrenką, która jednak kompletnie zmienia wygląd lakieru, ale moim zdaniem jest to ciekawe urozmaicenie np. na zbliżający się niebawem okres sylwestrowy lub czas, kiedy mamy ochotę lekko zaszaleć. Nie od dziś bowiem wiadomo, że czerwień i złoto idealnie współgrają ;).






Kocham, kocham, kocham i polecam każdej z Was! Nie skłamię mówiąc, że aktualnie jest to mój ulubiony kolor ze wszystkich, które Wam dotąd pokazywałam, rewelacyjnie wpasowujący się w obecny, przejściowy okres. Odnośnie trwałości wypowiadałam się już wielokrotnie, jednak i tu powtórzę jedynie, że jest świetna, a lakier trzyma się od nałożenia, aż do momentu ściągnięcia go acetonem/removerem.

Niebawem przybędzie do mnie kolejnych 5 nowych kolorków. Tym razem postawiłam na totalny misz-masz i wkrótce przekonamy się, czy wpasują się w mój gust równie mocno co dotychczasowe, które już posiadam :).

poniedziałek, 3 października 2016

Kojący płyn micelarny oraz żel do mycia twarzy od Bielendy

Hej! Chociaż lato już nas opuściło na dobre, ja niestety wciąż borykam się z mocno przesuszonymi partiami na mojej twarzy. Tak, jak z suchymi miejscami na ciele już sobie na szczęście poradziłam, tak zostało mi jeszcze ogarnięcie mojej buźki, która po lecie postanowiła zmienić się z mieszanej na totalnie suchą :(. W chwili obecnej, jedynie w niewielkim stopniu jako tako pomagają mi kremy nawilżające, które dotychczas chwaliłam, stąd obawiam się, że ingerencja słoneczka musiała okazać się znacznie silniejsza, niż początkowo zakładałam. Ma to swoje minimalne plusy, ponieważ teraz mój makijaż trzyma się nienaruszenie przez cały dzień, od porannego nałożenia, aż po zmycie późno wieczorem, jednak dyskomfort jaki powoduje cera sucha jest dla mnie o tyle nieprzyjemny, że chcę z tym walczyć.

Kilka tygodni temu otrzymałam od marki Bielenda ich nowości - żel oraz płyn micelarny do cery suchej. Tak, jak z początku nie byłam zadowolona, że otrzymałam wersję nie pasującą do mojego typu cery, wtedy jeszcze mieszanej, tak teraz jestem wdzięczna, że z powodu drobnego zamieszania, akurat ta opcja do mnie trafiła. Jesteście ciekawe jak spisały się oba te kosmetyki?



Zacznijmy od płynu micelarnego.



Obietnice producenta:



Napiszę krótko: Jest to zdecydowanie NAJLEPSZY MICEL JAKI KIEDYKOLWIEK MIAŁAM! Pobił każdy produkt tej kategorii, który dotychczas stosowałam bez względu na cenę! Radzi sobie rewelacyjnie niemal z każdym kosmetykiem jakiego używam, począwszy od cieni na bazie Urban Decay (do tej pory nie do zdarcia innym płynem micelarnym), przez podkłady, korektory, kredki do ust, skończywszy na przeróżnych mascarach. Nie do końca radzi sobie jedynie z pomadkami w płynie marki Golden Rose oraz mascarami wodoodpornymi, jak np. Lancome Hypnose - w tych przypadkach nadal potrzebuję sięgnąć po płyn dwufazowy, aby w pełni usunąć pozostałości.

Poniżej możecie zobaczyć wynik małego testu, jaki przeprowadziłam. Nałożyłam kilka produktów na dłoń i pozwoliłam im spokojnie zastygnąć.

1. Szara kredka do oczu Golden Rose - Dream Eyes Eyeliner
2. L'Oreal Super Liner Perfect Slim
3. Golden Rose Liquid Matte Lipstick w odcieniu 03
4. Błyszczyk Rimmel Oh My Gloss, odcień 120 Non Stop Glamour
5. Kredka do ust Golden Rose Matte Lipstick Crayon w odcieniu 09
6. Bourjois Rouge Edition Velvet, 07 Nude-Ist
7. Korektor Maybelline Instant Anti Age (dajcie znać, czy chcecie recenzję)



Następnie jednorazowo przetarłam wszystkie nałożone kosmetyki wacikiem nasączonym płynem...



... na końcu przecierając już kilkukrotnie tak, jakbym przecierała twarz i oto efekt końcowy:



Najwięcej problemów miałam ze wspomnianą, płynną pomadką od Golden Rose, która mimo pocierania nie zeszła całkowicie, ale resztę płyn zmył bez problemu za co ma u mnie wielki plus zwłaszcza, że wszystkie użyte kosmetyki (poza błyszczykiem) są długotrwałe, zastygające oraz generalnie odporne na ścieranie. Dla mnie efekt bomba i już wiem, że nie zamienię tego płynu na żaden inny!

Jeśli chodzi o właściwości pielęgnujące, płyn bardzo dobrze oczyszcza cerę, odświeża ją, nie pozostawiając przy tym uczucia lepkości, nie powodując pieczenia, ściągnięcia, czy nie daj Boże dodatkowego przesuszenia, którego jednak też nie redukuje, podobnie jak i nie nawilża cery, a przynajmniej ja tego u siebie nie odnotowałam. Mimo to uważam, że jest to bez wątpienia najlepszy produkt w swej kategorii i nie sądzę, bym w najbliższym czasie miała szansę trafić na coś skuteczniejszego, dlatego dziewczyny, jak tylko go gdzieś zobaczycie bierzcie w ciemno, bo warto! :D


Teraz przejdźmy do żelu.



Obietnice producenta:



Żel od Bielendy ma standardową jak na tego rodzaju kosmetyk konsystencję w lekko różowym odcieniu. To, co niemal od razu mi się w nim spodobało, to jego ogromna wydajność. Wystarczy kropla wielkość orzecha laskowego, aby dokładnie rozprowadzić go na całej twarzy i następnie ją umyć. Oczyszcza w miarę przyzwoicie, choć po wytarciu twarzy ręcznikiem, tam gdzie czasem nie dotrze micel (zwłaszcza w okolicy włosów), żel nie usuwa w 100% resztek zabrudzeń, które niemal za każdym razem są widoczne na moim ręczniku w postaci niewielkich plam :(. Podobnie jednak jak płyn, nie powoduje on ściągnięcia skóry twarzy, pieczenia, czy innego dyskomfortu, pozostawia za to cerę bardziej "nawilżoną", niż po użyciu płynu, jednak w moim przypadku jest to wrażenie wyłącznie tymczasowe, ponieważ po kilku godzinach bez makijażu, "suchość" skóry staje się ponownie odczuwalna. Gdybym miała go podsumować w kilku słowach, to określiłabym go jako produkt - "średniak". Niezły, aczkolwiek miałam okazję stosować znacznie lepsze w podobnej cenie, dlatego raczej nie będę skłonna do ponownego zakupu.

Napiszcie mi proszę, czy miałyście już okazję używać tego duetu, a jeśli tak, to jak się u Was sprawdził. Ja płynem micelarnym jestem wprost zachwycona, bo już dawno żaden kosmetyk pielęgnacyjny nie wywarł na mnie tak pozytywnego wrażenia, żel natomiast pozostawił niedosyt, ale myślę, że mimo to on również znajdzie swoich odbiorców.



Przyjemnego wieczoru dla Was :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...