poniedziałek, 27 lutego 2017

Najlepsza pomadka matowa na świecie! Golden Rose Liquid Matte Lipstick 03

Cześć! Słynne matowe pomadki od Golden Rose mieli okazję poznać już chyba wszyscy. Jeśli jednak ostała się jeszcze jakaś dusza niezaznajomiona w 100% z tym produktem, to ten wpis jest z pewnością dla Ciebie! ;)

Pomadkę otrzymujemy w kartonowym, czarnym opakowaniu z krótkim opisem producenta. Muszę przyznać, że osobiście uwielbiam, kiedy docelowy produkt ma jeszcze dodatkowe opakowanie które go zabezpiecza, bo wtedy wiemy, że o ile nie był otwierany, nie ma prawa być porysowany, czy mieć jakieś inne zewnętrzne skazy, jak to nieraz bywa w przypadku, kiedy niezabezpieczony niczym kosmetyk, zwyczajnie leży sobie na widoku i podczas oglądania nieraz wypadnie komuś z rąk itp. Dla przykładu, w moim Rossmannie jest chyba największy odsetek szminek z pękniętymi skuwkami, jaki widziałam, także tutaj GR ma już na starcie plus.




Kolorek, który wybrałam to 03, czyli przybrudzony róż z niewielką domieszką fioletu. Odcień, który z miejsca pokochałam od pierwszego nałożenia, gdyż uważam, że jest szalenie twarzowy, pasujący do większości typów urody.

Aplikator to spłaszczona "łopatka", którą idealnie można wyrysować sobie kontur ust, jednak ma też pewną wadę, ponieważ każdorazowo nabiera zbyt dużo produktu, przez co przed nałożeniem warto delikatnie zdjąć nadmiar, wycierając szminkę o wnętrze opakowania (nienawidzę tego robić, bo od pierwszego użycia cały środek mamy upaprany, no ale niestety...) lub jakąś chusteczkę, ale wtedy z kolei sporo kosmetyku nam się marnuje.




Co do samej szminki, moja opinia będzie krótka - to najlepszy produkt w tej kategorii jaki posiadam i poza aplikatorem jest dla mnie absolutnie bez wad. Pigmentacja jest nieziemska! Wystarczy raz przejechać gąbeczką po ustach, by mieć wargi pięknie pokryte kolorem, a przez to, że formuła nie jest całkowicie płynna, tylko jakby lekko musowa, nie ma mowy, że wyleje nam się poza kontur ust, dzięki czemu mamy całkowitą kontrolę nad naszym makijażem.

Pomadka po chwili od nałożenia zastyga na całkowity mat i jest niemal nie do zdarcia. Nie rozmazuje się oraz nie odbija na szklankach. U mnie spokojnie wytrzymuje 8h w świetnym stanie, bez względu na to ile piję, a nawet potrafi wciąż ładnie wyglądać po zjedzeniu potrawy zawierającej tłuszcz. W tym drugim przypadku mam wrażenie, że pigment stopniowo bladnie, ale kolor wciąż jest widoczny, przez co "zjada" się bardzo estetycznie, nie odcinając od naturalnego kolorytu naszych ust, tylko stopniowo w niego przechodząc.



Szminka ta nie warzy się podczas noszenia, nie kruszy, nie powoduje przesuszania i jest niemal całkowicie niewyczuwalna. Chwilami zapominam, że ją w ogóle mam i co najważniejsze - mogę być jej pewna w każdej sytuacji. To, co równie istotne - na opakowaniu jest napisane "kissproof" czyli, że powinna być odporna na pocałunki i rzeczywiście tak jest. Możemy całować się do woli, a nie ubrudzimy przy tym naszego partnera, więc to kolejna jej zaleta.

Ostatnim walorem, który można dołączyć do całego katalogu jest cena, gdyż kosmetyk ten kosztuje ledwie 19,90 zł w sklepach stacjonarnych, przy czym w drogeriach internetowych znajdziemy ją nawet za niecałe 17 zł, więc czego chcieć więcej? ;)



Dla mnie ta pomadka to odkrycie poprzedniego roku i gdyby nie lekko szalone kolory lub takie, które akurat już mam od innych marek, na pewno skusiłabym się na zakup większej ilości. Wiem jednak, że od niedawna weszły wersje nudowe, więc niebawem planuję przyjrzeć się im z bliska i kto wie, może poczynić jakiś zakup?

Życzę Wam przyjemnego wieczoru Żuczki :*

wtorek, 21 lutego 2017

Świeczki Kringle Candle - Spellbound i Fresh Air

Hello! Pierwsze moje spotkanie z produktami Kringle Candle zaliczyłam w grudniu ubiegłego roku i wspominałam Wam o tym przy okazji TEGO postu. Zarówno świeczka, jak i wosk tej samej marki wywarły na mnie tak pozytywne wrażenie, że przy okazji niedawnych zakupów w MintiShop, postanowiłam dorzucić do koszyka kolejne dwa daylighty, by sprawdzić, czy przypadną mi do gustu równie mocno, co poprzednicy.

Tym razem mój wybór padł na Spellbound i Fresh Air.



Świeczki Spellbound (Zauroczenie) byłam ciekawa od momentu, kiedy tylko o niej przeczytałam. Kusiła mnie przede wszystkim obietnica bogactwa owocowo-kwiatowego zapachu w połączeniu z piżmem, gdyż mieszanka ta zdawała się idealnie trafiać w mój gust, więc kiedy zobaczyłam, że świeczka dostępna jest na stronie Minti, postanowiłam wziąć ją w ciemno :).



Zapach w rzeczywistości okazał się być bardzo ciężki do opisania. Słodki, ale nie przesłodzony. Znacznie bardziej wyczuwam w nim zapach soku owocowego, niż samych owoców, ale bynajmniej nie jest to minusem. Całość ewidentnie kojarzy mi się z landrynkami w połączeniu z lekkim aromatem gumy balonowej, niby wszystko fajnie, ale przyznam że spodziewałam się czegoś znacznie bardziej uwodzicielskiego, w stylu np. Amor Amor od Cacharel i pod tym względem Spellbound nieco mnie rozczarował. To taki troszkę mdły ulepek w którym za dużo się dzieje. Zgodnie z obietnicą producenta niby czuć owoce i piżmo (kwiatów jakby mniej) oraz coś otulającego i bliżej nieokreślonego, ale całość w ogólnym rozrachunku nie powala. Na pewno nie można zarzucić, że jest to zapach brzydki, jest w porządku, ale to dla mnie za mało, by zatrzymać mnie przy nim na dłużej i sprawić, abym miała chęć jeszcze kiedyś do niego wrócić. Jestem jednak pewna, że znajdzie swoich entuzjastów, choć ja będę mimo wszystko szukała dalej ;).



Drugi zapach, również wybrany w ciemno to Fresh Air. W końcu kto z nas nie kocha zapachu letniego, świeżego powietrza? Tutaj również znajdziemy piżmo, a ponad to wodne kwiaty, owoce i jaśmin. Już w opakowaniu zapach ten skojarzył mi się z ciepłym porankiem, kiedy jeszcze lekka wilgoć jest wyczuwalna w powietrzu oraz aromatem prania rozwiewanego przez orzeźwiający wiaterek. Tak, jest to zdecydowanie kompozycja bardzo odświeżająca, pozwalająca się zrelaksować, wyciszyć zmysły i uspokoić. Będzie to świetna propozycja dla wielbicieli aromaterapii! Na ten moment nie potrafię sobie przypomnieć, ale Fresh Air bardzo kojarzy mi się z którymś woskiem Yankee Candle, który miałam już możliwość wypróbować i jak już wpadnę którym, to dopiszę pod notką. Po Aqua i Spa Day, aktualnie znajduje się na trzeciej pozycji i myślę, że jeszcze kiedyś się na niego skuszę.



Jeśli chodzi o intensywność obu zapachów, to w niewielkim pokoju oba są mocno wyczuwalne przez cały czas palenia. Z pewnością o wiele bardziej, niż świeczki Yankee Candle, jednak nie jest to moc porównywalna z woskami obu marek, które dla mnie okazują się być zazwyczaj za mocne, przez co muszę palić minimalną ich ilość, aby nie rozbolała mnie głowa. Świeczki KC nawet po kilkunastu odpaleniach nie tracą na intensywności i każdorazowo ich siła jest taka sama, co w moim odczuciu jest bardzo in plus. Na większej przestrzeni jednak ich moc spada, podobnie jak w przypadku, kiedy pokój z którym są palone ma otwarte drzwi lub tym bardziej okno. Niemniej podtrzymuję swoje zdanie co do tych produktów - uważam, że jakościowo są świetne i zdecydowanie godne polecenia, o wiele bardziej, niż świeczki YC, które mimo wszystko także lubię ;). Koszt jednej takiej świeczki to ok. 9-12 zł, zależy gdzie kupimy.



Jeśli miałyście okazję wypróbować już Kringle Candle, będę wdzięczna za podesłanie mi Waszych ulubionych propozycji, abym mogła sobie również je przetestować. Miłego dnia! ;))

sobota, 18 lutego 2017

Bourjois Healthy Balance, puder którego początkowo nie doceniłam

Hej Kochani! Jak Wam mija weekend? Mnie całkiem nieźle, gdyż wreszcie powoli zaczynam wychodzić z domu, a moja kwarantanna dobiega końca, więc cieszę się jak bocian na żabę, że już mi lepiej i pomału wracam do zdrowia, łiiii :D.

Puder o którym chciałam Wam dzisiaj opowiedzieć, zakupiłam na ostatniej promocji -49% w Rossmannie (cena regularna to ok. 50 zł). Pomyślałam, że może okazać się idealnym uzupełnieniem mojego ukochanego Healthy Mix tej samej marki, więc odcień, który postanowiłam zakupić, odpowiadał numerkowi i nazwie podkładu, czyli 52 Vanilla.

Zacznijmy jednak od początku, czyli od opakowania. Tutaj nie mam większych zastrzeżeń. Szata graficzna jest miła dla oka, czytelna, plastik z którego wykonano puzderko mogłoby być lepszej jakości, ale tragedii nie ma. Do tego w środku znajdziemy dobrej jakości lusterko, co jest dodatkowym atutem.




Kolor pudru jest jasno żółty, dla mnie idealny, choć dla mocniejszych bladzioszków może okazać się ciut za ciemny, a z tego co wyczytałam na Internecie niestety nie ma wersji jaśniejszej (jeśli jednak jest, to proszę mnie poprawić, abym nie żyła w błogiej nieświadomości ;)).

Zgodnie z obietnicami producenta, kosmetyk ma za zadanie matowić naszą cerę przez 10h, wyrównywać jej koloryt, nadawać blask oraz zapewniać naturalny wygląd.

To, co zauważyłam już po pierwszym swatchu, to przede wszystkim konsystencja pudru. Jest on bardzo drobno zmielony i niesamowicie aksamitny w dotyku, przez co bezproblemowo nabiera się na pędzel i następnie rozprowadza na twarzy. Czasem łatwo nabrać go za dużo, ale nawet wtedy nie stanowi to problemu, bo na szczęście jest lekki i nie tworzy efektu maski, ani też nie daje mocnego, płaskiego matu, jaki otrzymuję np. od Stay Matte marki Rimmel.




Zapewne ciekawe jesteście dlaczego nie od razu się z nim polubiłam. Otóż dlatego, że przy pierwszych kilku podejściach zauważyłam, że w połączeniu z niektórymi podkładami, np. wspomnianym Healthy Mixem z tej samej przecież rodzinki, jak również Royal Matt od Bell oraz korektorem Maybelline Instant Anti Age, lekko oksydował na mojej twarzy, powodując przyciemnienie pokrytych nim stref. Bardzo nie lubię, kiedy zachodzi taka reakcja, bo to znaczy, że kosmetyku nie można być w 100% pewnym, dlatego po paru próbach obraziłam się na niego i odłożyłam na kilkanaście tygodni do szuflady.

Pewnego dnia jednak postanowiłam dać mu kolejną szansę i wypróbowałam na innym podkładzie oraz innym korektorze, w rezultacie czego... jego działanie mnie powaliło! Nigdy dotąd po żadnym pudrze moja twarz nie wyglądała tak zdrowo i ładnie jak właśnie po nim. Pięknie utrwalił korektor pod oczami, nie podkreślając jednocześnie zmarszczek mimicznych oraz zmatowił moją mieszaną cerę na tyle dobrze, że przez kilka godzin (ok. 4-6h, w zależności od okoliczności) wyglądała jakby była kompletnie nie muśnięta pudrem, gdyż jego wygląd na mojej cerze okazał się być bardzo naturalny. Od tamtej pory przestałam sięgać po inne pudry, gdyż ten zapewnia mi wszystko, czego oczekuję od tego rodzaju kosmetyków. Ponad to dostrzegłam, że dzięki swojemu żółtemu zabarwieniu, pięknie redukuje delikatne różowawe tony w niektórych podkładach (np. True Match w odcieniu 2N Vanilla), za co ma u mnie dodatkowy plus.

To, co jeszcze mogę dodać na zakończenie to na pewno fakt, że świetnie współpracuje z innymi kosmetykami typu róż, czy brązer, nie podkreśla suchych skórek oraz posiada przyjemny, owocowy zapach, charakterystyczny dla produktów linii Healthy. Do tego nie zapchał mnie, nie uczulił, nie przesuszył, nie tworzył efektu "ciasta", ani też nie spowodował innego dyskomfortu, przez co na tą chwilę zostaje moim ulubieńcem w dziedzinie pudrów do twarzy, choć na nowych podkładach i korektorach radziłabym z nim uważać i pierwszą próbę przeprowadzać najlepiej w domu, co by nie sprawił niespodzianki.

Z miłą chęcią poczytam, czy miałyście już okazję go wypróbować, czy macie może innych faworytów, a jeśli tak to jakich? Udanego weekendu Robaczki :*.

środa, 15 lutego 2017

Lakier hybrydowy Semilac - 097 Indian Roses

Cześć Kochani! Jak minęły Wasze Walentynki? Mam nadzieję, że miło spędziliście czas ze swoimi połówkami, jak również liczę, że i single nie narzekały na nudę. Mnie w tym roku ominął walentynkowy szał, ponieważ przymusowo musiałam spędzić ten dzień w domu, gdyż wciąż mam poospową kwarantannę, choć na szczęście już ostatni tydzień i niebawem znowu będę mogła być na pełnych obrotach, uff!

Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić kolejny kolorek lakieru hybrydowego marki Semilac, tym razem dość popularny 097, czyli Indian Roses.




Jest to odcień przybrudzonego, średnio ciemnego, pudrowego różu z wyraźnymi, beżowymi tonami, który jako pierwszy ze wszystkich Semilaków jakie posiadam, nie do końca przypadł mi do gustu.

Nie wiem, czy to wina mojego kolorytu skóry, czy konkretnie tego odcienia, ale mam wrażenie, że na moich dłoniach prezentuje się zdecydowanie zbyt poważnie, jak u "starej maleńkiej", przez co nie do końca się polubiliśmy. Znacznie bardziej widziałabym go u kobiet 45+, które myślę, że lepiej by się w nim odnalazły, niż młode dziewczyny, a już na pewno nastolatki.






Trwałość jak zwykle okazała się bez zarzutu, czyli u mnie standardowo tydzień od nałożenia do ściągnięcia. Do pełnego krycia potrzebowałam 2 cienkich warstw, ale mimo to nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana tym manicurem, choć trzeba przyznać, że kolor sam w sobie jest całkiem ładny (choć wciąż mam wrażenie, że nieco "babciny"), stosunkowo neutralny i nie rzucający się w oczy, więc teoretycznie nie powinnam się czepiać, ale mimo to coś mi w nim nie gra. Najpewniej dam mu jeszcze szansę, ale wątpię, czy się przekonam, a Wy co myślicie? Też uważacie, że lepiej by się prezentował na dojrzałych dłoniach? Jak zwykle czekam na Wasze opinie pod wpisem :*

sobota, 11 lutego 2017

Body Boom peeling kawowy z mango, czy sprostał oczekiwaniom?

Witajcie! Pomimo, że moje ciało wciąż przyozdabiają czerwone kropy, czuję się już na tyle dobrze, że postanowiłam podzielić się z Wami moją opinią na temat jednego z bardzo popularnych ostatnio peelingów polskiej marki Body Boom, który to przypadkiem dorwałam miesiąc temu w jednej z drogerii w moim mieście. Peelingi te zdobyły popularność przede wszystkim dzięki naturalnym składnikom, które w połączeniu z obłędnymi zapachami mają zapewnić nam skuteczne oczyszczenie i odżywienie ciała. Czy tak się rzeczywiście stało?

Pierwsze na co zwróciłam uwagę to ekologiczne opakowanie, czyli tektura z zapięciem wielokrotnego użytku. Rozwiązanie fajne, choć nieco niepraktyczne, ponieważ podczas kąpieli, tektura lubi łapać wilgoć, więc po kilku użyciach nie wygląda już tak estetycznie jak na początku. Jednak nie jest to problem, gdyż peeling jako że jest w postaci sypkiej, zawsze możemy przesypać do opakowania zastępczego.



Skład, nawet jak na moje laickie oko wydaje się być bardzo ok.



Jak wspomniałam wyżej, peeling jest sypki, aczkolwiek lekko wilgotny. W zasadzie może się wydawać, że jest to słabiutko zbita kawa z jakimiś drobnymi dodatkami, jednak cała jego moc ujawnia się dopiero po zwilżeniu tej masy i rozprowadzeniu jej po ciele.



Już podczas pierwszych kilku ruchów, wyraźnie czuć peelingującą moc drobinek kawy, połączoną z natłuszczającymi olejkami, które mają za zadanie nawilżyć naszą skórę. Pod względem siły ścierania określiłabym go jako średnio mocny. Lubię mocniejsze, ale ten też fantastycznie daje radę i rzeczywiście skutecznie oczyszcza skórę. Po pozostawieniu go zgodnie z zaleceniami producenta przez 5-10 minut i później zmyciu, skóra jest bardzo ładnie nawilżona, a jednocześnie nie mam wrażenia oblepienia, jakie bardzo często potrafią dawać olejki, czy też parafina zawarta w innych peelingach, więc za to ogromny plus. Już po pierwszym użyciu moje ciało było przyjemnie wygładzone i miłe w dotyku na tyle, że nie musiałam nakładać dodatkowo balsamu. Ponad to intensywny zapach kawy w połączeniu z mango utrzymywał się przez kilka dobrych godzin, a trzeba nadmienić, że jest to zapach przyjemny, owocowy i nie ma w sobie ani grama sztuczności, jaką czasem można spotkać w innych tego typu produktach. Co do zwalczania cellulitu oraz rozstępów niestety nie jestem w stanie się wypowiedzieć, gdyż saszetka wystarczyła mi na zbyt małą liczbę użyć, abym mogła zauważyć efekty.

Czy polecam? Hmm, tutaj dochodzimy do kwestii spornej. Owszem, jestem co prawda bardzo zadowolona z działania, jednak cena 60 czy 65 zł za 200 gramowe opakowanie to przyznajmy - całkiem spory kawałek grosza. Moją małą saszetkę o pojemności 30 g kupiłam za 10 zł i starczyła mi na 3 razy, kiedy to standardowy peeling za 20 zł starcza mi na ok. 10 użyć, a efekt na skórze potrafi być bardzo zbliżony. Także tutaj decyzję co do celowości zakupu pozostawiam Wam. Ja raczej nie skuszę się na pełnowymiarową wersję, bo za tą samą cenę mogę mieć 3 inne peelingi, o różnych właściwościach i zapachach, także zapewne przy tej opcji pozostanę, gdyż lubię różnorodność.

Napiszcie mi proszę, czy miałyście już styczność z kosmetykami Body Boom, a jeśli tak, to jakie są Wasze odczucia. Ja tymczasem zmykam do łóżka dalej się wygrzewać i życzę Wam udanego weekendu! :*

poniedziałek, 6 lutego 2017

Avene Cleanance - żel oczyszczający do twarzy i ciała + prywata

Hej Kochani, jak Wam powiem co mi się przytrafiło, to pękniecie ze śmiechu! Otóż, jak już wspominałam wczoraj na fanpage'u bloga na Facebooku, w wieku niespełna 30 lat postanowiła dopaść mnie nie grypa jak początkowo myślałam, a - uwaga - ospa. Taaak, cudowna sprawa, nic tylko siąść i załamać witki. Siedzę w domu i intensywnie się kuruję, co by później nie mieć poważniejszych problemów. Jako, że dzisiaj z moim samopoczuciem jest już o wiele lepiej, niż jeszcze kilka dni temu, a bąble w zasadzie mnie nie swędzą, opatulona w bezrękawnik i bluzę zasiadam, by naskrobać do Was kilka słów na temat genialnego żelu do mycia twarzy, który ostatnio pokochałam i który idealnie sprawdził się również w moim obecnym stanie.

A mowa o Avene Cleanance:




Na żel ten trafiłam przypadkiem, kiedy robiłam drobne zakupy w jednej z aptek w moim mieście. Akurat pianka do twarzy Himalaya, którą używałam wcześniej dobijała dna, po krótkiej rozmowie z farmaceutką, został mi zarekomendowany właśnie ten żel, a jako, że był w cenie 14.99 zł za 200 ml, to nawet się nie zastanawiałam.

Produkt mieści się w miękkiej, przezroczystej tubie z wygodnym dozownikiem, który odblokowujemy poprzez przekręcenie zakrętki. Sama konsystencja żelu jest standardowa, dość leista, a sam produkt dobrze się pieni i przepięknie pachnie - mydełkowo, świeżo i nienachalnie.




Co do działania to jest ono absolutnie bez zarzutu! Kosmetyk genialnie oczyszcza twarz, która jeszcze przez długi czas po jego użyciu pozostaje odświeżona i czysta. Wspaniale usuwa resztki makijażu, przez co nakładając później tonik, nie dostrzeżemy na płatku niemal żadnych pozostałości. Do tego jest bardzo delikatny - nie wysusza, nie podrażnia, nie ściąga, nie powoduje powstawania niedoskonałości, jak dla mnie ideał! I co najważniejsze - doskonale sprawdził się także podczas mycia cery pokrytej w chwili obecnej ospowymi wykwitami. Nie rozmiękczył moich wulkanów, ani strupków, nie spowodował swędzenia, a wręcz mam wrażenie, że delikatnie przyspieszył gojenie, choć tutaj nie jestem pewna, bo na to dziadostwo stosuję wszystko co mam pod ręką, byle tylko szybciej zeszło. Ponad to na opakowaniu widnieje informacja, że żel ten nadaje się także do stosowania na ciało, jednak w tym celu jeszcze go nie używałam (niestety na ten moment biorę jedynie ekspresowy prysznic w towarzystwie Białego Jelenia).

Jeśli jeszcze nie miałyście okazji go wypróbować a jesteście posiadaczkami cery mieszanej i tłustej, to serdecznie Wam go polecam! Ja z całą pewnością zaopatrzę się w kolejne buteleczki, ponieważ jak widać po moich peanach pochwalnych, jestem na prawdę zachwycona jego delikatnością, działaniem i jednoczesną skutecznością, co w połączeniu z atrakcyjną ceną na jaką trafiłam powoduję, iż na ten moment jest to mój zdecydowany ulubieniec w kategorii produktów do oczyszczania twarzy.



Skład:



Buziaki! Ja wracam pod kołderkę, a Wam życzę przyjemnego wieczoru :* Zostawcie mi komentarze, to chętnie poczytam, bo pomału zaczynam mieć dość leżenia :(.

czwartek, 2 lutego 2017

Bielenda - Carbo Detox, czarne maseczki z aktywnym węglem

Cześć! Pisząc ten post ledwie wychylam się do Was z ponad kołdry, ponieważ niestety i mnie postanowiła w końcu dopaść ta paskudna, panosząca się wszędzie grypa. Jeszcze przedwczoraj było wszystko ok, po południu byłam ze starszą kotką na badaniach u weterynarza, a wieczorem nagłe dreszcze i bach... temperatura 38.9 :( Także jeśli ta notka będzie nie do końca składna, to proszę o wyrozumiałość, bo starałam się zebrać w sobie resztki sił, aby coś tu naskrobać ;).

Ok, przechodząc do sedna, dziś opowiem Wam o nowych, węglowych maseczkach Carbo Detox marki Bielenda. Do wyboru mamy 3 warianty - do cery mieszanej i tłustej, suchej i wrażliwej oraz dojrzałej.



Czym się wyróżniają owe maseczki?

Każda z nich zawiera w sobie aktywny węgiel oraz inne składniki, które w zależności od rodzaju produktu mają na celu:
* działać antybakteryjnie, wchłaniać toksyny, zwężać pory, głęboko oczyszczać skórę, zapobiegać powstawaniu wypryskom, regulować poziom sebum, regenerować i odżywiać skórę (do cery mieszanej i tłustej)
* wyrównywać koloryt, przeciwdziałać powstawaniu zmarszczek, redukować zaczerwienienia, intensywnie nawilżać i odżywiać skórę (do cery suchej i wrażliwej)
* zwalczać wolne rodniki opóźniając procesy starzenia się skóry, napinać, detoksykować, nadawać jędrność i wygładzenie (do cery dojrzałej)

Każda z masek jest koloru intensywnie czarnego i przez swoją dobrze wyważoną konsystencję, jak ja to mówię - "w sam raz", nie za gęstą i nie za rzadką, wygodnie rozprowadza się na skórze. Każda z nich posiada również przyjemny, delikatny zapach, miły dla mojego nosa :).



Zgodnie z zaleceniami, trzymałam je na cerze 10 minut (czasem przeciągając do 15), po czym zmywałam. Skóra po użyciu była przyjemnie odświeżona i wygładzona. Maska do cery mieszanej i tłustej świetnie (oraz na długo!) matowiła cerę, po kilku użyciach wyciszając także stany zapalne, natomiast maska do cery suchej i wrażliwej ładnie nawilżała cerę oraz koiła jej suchość, całkowicie likwidując dyskomfort. Jeśli chodzi o maskę do cery dojrzałej, w jej przypadku nie zauważyłam żadnej redukcji zmarszczek, ale podejrzewam, że aby jakikolwiek efekt miał prawo być w ogóle widoczny, należałoby jej używać przez znacznie dłuższy czas, myślę, że minimum miesiąc.

Ogólnie uważam, że jest to kolejny, udany produkt Bielendy, bazujący tym razem na leczniczych właściwościach węgla, w połączeniu z innymi składnikami. Z czystą przyjemnością chętnie będę do nich wracać nawet pomimo tego, że paskudnie się je zmywa, ponieważ zawsze przy okazji ubrudzę całą umywalkę, która po takim zabiegu nadaje się tylko do gruntownego mycia ;).



Na sam koniec jak zawsze wrzucam Wam składy :)

Maska do cery mieszanej i tłustej (brak zdjęcia, bo zużyłam saszetki przed cyknięciem fotki - brawo ja):

Aqua (Water), Kaolin, Glycerin, Carbon Black, Magnesium Aluminium Silicate, Illite Montmorillonite, Lactic Acid, Xanthan Gum, Polysorbate-20, Calcite, Polyacrylamide /C13-14 Isoparaffin/, Laureth-7, Propylene Glycol, Phenoxyethanol, DMDM Hydantoin, Methylparaben, Ethylparaben, Parfum (Fragrance), Butylphenyl, Methylpropional, Limonene.


Maska do cery suchej i wrażliwej:



Maska do cery dojrzałej:



Miłego dnia Kochani, ja wracam do oglądania telewizji, bo w moim stanie tylko to i czytanie książek wchodzi w grę. Przytulam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...