niedziela, 30 lipca 2017

Beduinki Na Instagramie - współczesne realia życia Arabek (i nie tylko) + dziś są moje 30-te urodziny!

Cześć! Kilka miesięcy temu, podczas spontanicznych zakupów w Biedronce jak zwykle przeglądałam proponowane przez market pozycje książkowe i przypadkiem natrafiłam na jedną, którą wiedziałam, że koniecznie muszę nabyć, aby dołączyć do swojej domowej biblioteczki. Uwielbiam literaturę traktującą m.in. o życiu kobiet w krajach arabskich, gdyż tamtejsze obyczaje w połączeniu z religią są tak skrajnie odmienne od naszych, a przy tym tak fascynujące, że nie sposób przejść obok nich obojętnie :).




Autorka książki, czyli Aleksandra Chrobak jest Polką, która jak możemy przeczytać na tylnej okładce książki - "poznała Emiraty od podszewki". Kilka lat żyła i pracowała w ZEA (Zjednoczonych Emiratach Arabskich), dzięki czemu miała okazję bardzo dokładnie poznać zasady rządzące życiem tamtejszych ludzi, ich zwyczaje i kulturę. To doświadczenie jest dokładnie widoczne na kartach książki, która została napisana w sposób przede wszystkim ciekawy i zaskakujący.

Książka w dużej mierze ukazuje codzienność życia Arabek z różnych regionów kraju. Od tych bardziej wyzwolonych, które pod długimi abajami skrywającymi ich sylwetki, niejednokrotnie noszą kosmicznie drogie kreacje od Diora, Balenciagi, czy Chanel, w wolnych chwilach jeżdżąc na zakupy swoim nowiutkim porshe będącym prezentem od męża, po te, które żyjąc poza wielkim miastem, wciąż tkwią w swoim zaścianku, pozostając skromne, usłużne i całkowicie podporządkowane życiu jakie zostało im narzucone.

Jednakże książka ta nie skupia się tylko i wyłącznie na kobietach. Pokazuje również m.in. zasady panujące w męskim świecie, ogromną wagę przykładaną do religii, zasad które obowiązują w domach zarówno bardziej zamożnych mieszkańców, jak i tych biednych i wiele, wiele innych, także jestem pewna, że jeśli choć odrobinę interesuje Was tematyka życia ludzi w krajach arabskich, to jest to propozycja dla Was.



Jeśli chodzi o mnie, to najbardziej zaciekawiły mnie możliwości "obejścia" rygorystycznych norm, które w ciągu lat wypracowały sobie Arabki. Całkowicie zdominowane przez męską populację, gdzie to mąż, ojciec lub brat decydują o każdym ich kroku, nauczyły się delikatnie naginać pewne prawidła, aby mieć choć minimalnie poszerzoną swoją przestrzeń życiową. Ponad to nauczyły się także subtelnego okazywania swojej kobiecości, którą na codzień zasłania wspomniana już czarna abaja. Autorka wspomina, że czasem wystarcza mały detal, aby wprawne oko mogło rozpoznać z jakim typem kobiety rozmówca ma do czynienia - elegancką damą, buntowniczką (oczywiście w tamtejszym tego słowa znaczeniu), czy tradycyjną beduinką. Ciekawe też jest podejście Arabów do mediów społecznościowych i kontaktów międzyludzkich np. w pracy. Wiedzieliście, że autorka kilka lat przepracowała z kobietą, której twarzy nigdy nie widziała, przez co nie była w stanie rozpoznać ile ma lat? Mogła się tego domyślać jedynie po dłoniach i głosie. Dla nas to szok, a tam to normalność.

Dzięki tej książce po raz kolejny przekonałam się, że ZEA to kraj ogromnych kontrastów, gdzie nowoczesność miesza się ze zwyczajami praktykowanymi od lat. Każdy rozdział opisany jest  w sposób interesujący, dlatego czytanie jest przyjemnością i podczas lektury nie ma miejsca na nudę. Jednak zdarzyło się też kilka powtórzeń, które były niepotrzebne, gdyż spokojnie można było je pominąć. Mimo to, w moim odczuciu są to detale, w tym przypadku nie rzutujące na odbiór całości, także z mojej strony ta książka otrzymuje moją rekomendację :).

Ps. W dniu dzisiejszym obchodzę swoje 30 urodziny, będę miała małą imprezkę rodzinną, natomiast jutro wyjeżdżam na kilka dni poza miasto, dlatego też na wszelkie Wasze komentarze i wiadomości odpowiem po powrocie do domku. Ściskam Was mocno i jak co roku, wirtualnie dzielę się pysznym torcikiem oraz kawką. Buziaki!!! :*

(źródło - www.weheartit.com)

wtorek, 18 lipca 2017

Rozświetlacz Pierre Rene Highlighting Powder

Hej, hej! Jak Wam mija lato? Skóra już przybrązowiona? Moja w trakcie, jednak podobno najcieplejsze dni wciąż są jeszcze przed nami, dlatego cieszę się jak bobas, bo uwielbiam kiedy jest ciepło, świeci słońce i można w pełni korzystać ze wspaniałej pogody, weekendowo wylegując się na leżaczku, popijąc owocowe smoothie, jeżdżąc na rowerze i czerpiąc z pięknej aury ile dusza zapragnie :). A jak słońce i opalenizna, to skóra aż prosi się o to, by zastosować na nią dodatkowo rozświetlacz, podkreślający wszelkie jej atuty. Tak przygotowane ciało z pewnością znakomicie będzie prezentować się np. na wieczornych imprezach. Mnie czekają takie w najbliższym czasie dwie: pierwsza to zjazd rodzinny, a tydzień później moja 30-tka! :D

Dzisiaj chciałam pokazać Wam jeden z rozświetlaczy (na razie jeszcze mało znany, ale myślę, że wkrótce to się zmieni), który jestem pewna, że podobnie jak mnie, również i Wam przypadnie do gustu. A mowa o propozycji od Pierre Rene, czyli potężnym, bo aż 20g dysku o nazwie Highlighting Powder.

Opakowanie zewnętrzne wzorem wielu droższych marek, to czarny kartonik na którym mamy zawarte wszelkie informacje od producenta.




Sam produkt natomiast został umieszczony w formie dysku, w solidnym plastiku, choć mimo wszystko nie najwyższych lotów, zwłaszcza w przypadku górnej części. Rozświetlacz jest wypiekany, zatem przy swojej potężnej gramaturze posłuży nam na wieki, nawet jeśli będzie używany przez kilka osób. Moim zdaniem to świetna opcja dla wizażystek, dlatego sądzę, że warto zaopatrzyć się w ten kosmetyk w swoim kufrze.




Jeśli chodzi o kolor jaki posiada ten rozświetlacz, to jest on zdecydowanie neutralny, szampański, raczej chłodny, choć wciąż daleko mu do bycia zimnym. Nawet przy moim ciepłym odcieniu cery wypada bardzo dobrze, przy czym należy mieć na uwadze, aby nakładać go z umiarem, gdyż zaaplikowany z przesadą będzie się wyraźnie odznaczać na cerze, czy dekolcie, gdyż pigmentacja jest tu na wysokim poziomie.

Poniżej zestawiłam go z innymi tego typu produktami różnych marek, także możecie sobie porównać jak wypada na ich tle. Klikając na zdjęcie możecie je również powiększyć, aby nabrało większej ostrości.



Efekt jaki daje na twarzy jest w moim odczuciu śliczny. Oczywiście jest to tafla, ale pod pewnymi kątami drobinki stają się niekiedy widoczne, co mnie jednak kompletnie nie przeszkadza, gdyż końcowy efekt jest w pełni zadowalający. Ponad to miły, lekko ciasteczkowy zapach, zdecydowanie uprzyjemnia używanie.



Miałyście już może styczność z tym kosmetykiem? Jeśli nie to serdecznie zachęcam, zwłaszcza, że cena jak za taką ilość nie jest wygórowana, gdyż wynosi ok. 45 zł. Ściskam Was słonecznie, zmykając tymczasem na spacerek po Waszych blogach :*.

Ps. Koniecznie dołączajcie na blogowy Instagram! Na Instastories często robię mikrorecenzje różnych produktów lub uzupełniam recki z bloga o dodatkowe informacje. Zapraszam, bo warto! :)

wtorek, 11 lipca 2017

L'orient Savon Noir z eukaliptusem - czarne mydło, które totalnie mnie zawiodło

Witajcie! Pierwszy raz z Savon Noir zetknęłam się kilka lat temu, decydując się na zakup tego kosmetyku na świeżo co otwartym w ówczesnym czasie stoisku firmowym marki Organique w moim mieście. Z jego działania byłam tak szalenie zadowolona, że powstał na jego temat odrębny wpis, do którego odsyłam Was pod tym linkiem ---> KLIK. Z biegiem czasu, rosnąca popularność tego kosmetyku sprawiła, że już niecały rok później dostanie go zaczęło graniczyć z cudem. Stoisk Organique przybywało, natomiast mydło to stało się poniekąd towarem deficytowym i po dziś dzień często zdarza się, że kiedy akurat jestem w pobliżu i o nie zapytam, w odpowiedzi słyszę, że nie ma go nawet w hurtowni, więc pomimo chęci i tak nie mają skąd go sprowadzić.

Zaczęłam więc poszukiwać jakiejś alternatywy. Wspominałam Wam już, że bywają okresy, w których na moich ramionach i dekolcie lubią czasem powstawać drobne krostki, które denerwują mnie samą swoją obecnością. Savon Noir od Organique tak doskonale dawało sobie z nimi radę, że po kilku użyciach nie było po nich najmniejszego śladu.

Wstępując któregoś dnia do Mydlarni u Franciszka i kupując L'orient Savon Noir z eukaliptusem liczyłam, że działanie będzie albo identyczne, albo przynajmniej mocno zbliżone zwłaszcza, że za 100g zapłaciłam 28 zł, czyli jak na tego typu produkt - niemało.



Jak spojrzymy na cechy zewnętrzne, już na pierwszy rzut oka widać, że mydło to jest nieco jaśniejsze, niż Savon Noir od Organique oraz ma sporo dłuższy skład, z którym możecie zapoznać się poniżej. Konsystencja jest jak w poprzednim wypadku glutowata i słabo pieniąca oraz ciężko rozprowadzająca się na ciele. Zapach jak dla mnie fajny, typowo eukaliptusowy, choć jestem pewna, że nie wszyscy go polubią, bo jest nieco specyficzny.

Działanie niestety mnie w żadnym wypadku nie powaliło. Pomimo przyjemniejszego zapachu i obecności wspomnianego eukaliptusa, który ma właściwości łagodzące, mydło to nie zrobiło dla mojej skóry po prostu nic. Krostki jak były tak były, aż w końcu postanowiły samoistnie zniknąć, jednak mydło nie miało na to najmniejszego wpływu.



Jeśli chodzi o samo mycie, trzeba mu przyznać, że myje dobrze, choć skóra nie pozostaje tak "skrzypiąca", jak w przypadku poprzednika. Poza tym, czy kupując mydło za 28 zł oczekujemy że będzie ono spełniało tylko i wyłącznie swoją podstawową funkcję? Raczej nie. Ja liczyłam na szybsze zagojenie krostek na ciele i zmniejszenie lekkich stanów zapalnych na twarzy, które w tamtym okresie również się na niej pojawiły, a w zamian otrzymałam co? Gucio! Moim zdaniem kosmetyk kompletnie nie wart uwagi, dlatego Wam go nie polecam. Nadal zostaje mi polowanie na czarnuszka od Organique, choć dostanie go przypomina trochę drogę przez mękę.



Jestem ciekawa jakie inne, sprawdzone, czarne mydła tego typu możecie mi polecić, żeby były naprawdę skuteczne. Macie swoje ulubione? Jeśli tak, piszcie koniecznie! Życzę Wam przyjemnego dnia, a ja tymczasem wracam dalej do swoich obowiązków :).

wtorek, 4 lipca 2017

Korektor MAC Pro Longwear NC20

Cześć! Z korektorami do twarzy nie mam wielkiego doświadczenia. Mam to szczęście, że moja cera nie należy do mocno problematycznych i niespodzianki na niej pojawiają się stosunkowo rzadko, choć bywają też okresy najczęściej przed "tymi" dniami, że potrafi wyglądać dość nieciekawie, zwłaszcza w przetłuszczającej się strefie T. Z tego też względu potrzebuję mieć w swojej kosmetyczce jeden, niezawodny korektor, który w razie gorszych dni, przybędzie mi z pomocą i zakryje co trzeba, jednocześnie utrzymując się w niezmienionym stanie cały dzień.

Zdecydowałam się na wychwalany MAC Pro Longwear, mając na uwadze szeroki wybór odcieni (aż 16!), solidne krycie oraz oferowaną przez tę markę jakość. Miałam nadzieję, że zda u mnie egzamin nie tylko na wypryski, ale także zakrywając żyłki pod oczami, bo chociaż na codzień w tym celu wystarcza mi lekki, rozświetlający korektor, to czasem jednak mam ochotę nałożyć coś mocniejszego, zwłaszcza podczas ważniejszego wyjścia lub przy makijażu wieczorowym.

Opakowanie w którym otrzymujemy kosmetyk to czarny kartonik charakterystyczny dla produktów MAC, gdzie mamy także umieszczoną informację na temat odcienia który wybraliśmy, w moim przypadku NC20.




Korektor posiada gramaturę 9ml i umieszczony został w dość ciężkim, szklanym pojemniku z pompką. Podczas używania polecam uważać, by nie spadł Wam przypadkiem na ziemię, ponieważ już nie raz słyszałam że przez swoją wagę komuś się stłukł.



Odcień na który się zdecydowałam to NC20, czyli jasny kolorek, wpadający całkowicie w żółte tony. Do mojego kolorytu cery, gdzie przez większość roku noszę podkład Bourjois Healthy Mix 52 pasuje wyśmienicie. Konsystencja jest dość lejąca, ale mimo to trzeba przyznać, że korektor jest świetnie napigmentowany, a podczas rozcierania tej pigmentacji nie traci. W przypadku kiedy nakładam go pod oczy, wystarcza mi niecałe pół pompki do uzyskania mocnego krycia, dlatego przy dacie ważności wynoszącej 6 miesięcy od otwarcia i sporej gramaturze, warto rozważyć jego kupno na spółkę z koleżanką/kuzynką/siostrą/mamą itp., żeby się nie zmarnował. Na zdjęciu poniżej pokazałam Wam jego ilość po wyciśnięciu całej pompki.



Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli działanie, tutaj korektor sprawdza się fantastycznie, o ile mamy na myśli przykrywanie niedoskonałości na twarzy. Po przypudrowaniu utrzymuje się cały dzień, nie ściera podczas dotknięcia, nie zmienia koloru i naprawdę nie mam mu w tym względzie nic do zarzucenia. Jeśli jednak chodzi o skórę pod oczami, sprawa wygląda troszkę inaczej. Mianowicie przez to, że korektor jest dość ciężki nie ma opcji, by nie zastosować uprzednio kremu pod oczy. Jednak pomimo nałożenia kremu czasem zdarza się, że Pro Longwear z chwili na chwilę zaczyna wyglądać po prostu brzydko, sucho (jak tynk), dając wrażenie jakby skóra pod oczami była kompletnie odwodniona, a ponad to lubi niejednokrotnie podkreślać zmarszczki. Do tej pory nie wyczułam od czego to jest zależne, ponieważ są dni, że na tym samym kremie wygląda świetnie, pół satynowo i pomimo upływu wielu godzin wciąż świeżo, a są dni, że wygląda tak źle, iż kompletnie nie jestem z niego zadowolona i mam ochotę zmyć. Na szczęście tych gorszych dni jest o tyle mało, że skłonna jestem mu to wybaczyć.



Podsumowując: Korektor MAC Pro Longwear to dobry kosmetyk, choć moim zdaniem lepiej sprawdza się na twarzy, niż pod oczami. Jestem pewna, że stosując go dłuższy czas pod oczy bez uprzednio nałożonego kremu mógłby przesuszyć te delikatne okolice, dlatego ja nie byłabym aż taką ryzykantką. Krycie jakie możemy uzyskać za jego pomocą jest od średniego po mocne. Trwałość jak wspomniałam bez zarzutu, a duża gramatura ciężka do samodzielnego wykończenia w czasie określonym przez producenta, o ile nie jesteście wizażystkami i nie malujecie klientek. Generalnie jak na produkt tego typu jest ok, ale myślę, że podobne można znaleźć szukając w niższej półce cenowej. Jego koszt to mniej więcej 80 zł. Czy kupię ponownie? Raczej nie, ponieważ prawdopodobnie będę się rozglądać za równie dobrą propozycją o mniejszej gramaturze, którą bez problemu samodzielnie wykończę. A Wy co uważacie na jego temat?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...