środa, 30 lipca 2014

Pachnące zaproszenie od Organique / dziś są moooooje urodziny! :D

Cześć moi Kochani! Parę dni temu napisała do mnie przedstawicielka Organique z propozycją udziału w uroczystym otwarciu pierwszego stoiska firmowego tej marki w moim mieście. Podałam swoje dane, celem otrzymania pisemnego zaproszenia, jednak jakież było moje zaskoczenie (pozytywne rzecz jasna!), gdy oprócz samego świstka papieru, dostałam także sympatyczny upominek, zapakowany w przepiękne pudełko.

A oto paczuszka i jej zawartość:



Zaproszenie oraz bon rabatowy -20%



Co tam kotku skrywasz w środku? :D




 Lecąc od góry, od lewej:
1) Wosk do kominka o zapachu mango i liczi (piękny zapach, całe pudełko nim pachniało)
2) Przeróżne próbki
3) Ręcznie skręcane mydełko - pomarańcza i chilli
4) Cukrowa pianka peelingująca do ciała (będzie recenzja, jak ją trochę potestuję)



Ze swojej strony bardzo dziękuję marce Organique za zaproszenie mnie na event oraz urocze upominki, które bardzo przyjemnie rozpoczęły mój przedwczorajszy dzień w pracy :))). Koleżanki blogerki, do zobaczenia na miejscu! Cieszę się, że znowu Was zobaczę :D


Teraz z innej beczki, dzisiaj obchodzę swoje 27 urodziny i wiecie co? O dziwo wcale nie przeraża mnie myśl, że już niedaleko 3 z przodu, chociaż chętnie zatrzymałabym się w przedziale 20-24, bo to były chyba jak na razie najlepsze i zarazem najbardziej szalone lata mojego życia :D.

Żałuję, że nie mogę osobiście, ale chociaż wirtualnie częstuję każdego kto tu zagląda i mnie podczytuje kawałkiem tortu, wraz z lampką szampana/winka. Wypijcie za moje zdrówko ;).



Ściskam Was mocno, buziory :*

niedziela, 27 lipca 2014

Moje małe przyjemności - pomidorki daktylowe

Heloł! Kolejny dzień upaaaaał! Pogoda, jaką stworzenia takie, jak ja lubią najbardziej :D Słoneczko przygrzewa, ptaszki ćwierkają, a w powietrzu unosi się zapach lata - żyć nie umierać.

Podczas trwania takich ciepłych dni, nawadnianie organizmu to rzecz podstawowa, o której sądzę, że każdy pamięta. Jednak sama woda, to tylko niezbędne minimum, dlatego warto również uzupełniać płyny jedząc np. arbuzy, lub pomidory, które oprócz tego, że zjedzone w większej ilości dobrze nawadniają organizm, tak też znakomicie uzupełniają niedobory potasu.

Muszę przyznać, że jeszcze całkiem niedawno traktowałam wszelkie odmiany pomidorów po macoszemu, jedząc je wyłącznie raz na wielki czas położone na kanapkę, lub wrzucone do sałatki z fetą. Jednak pewnego dnia moja nieoceniona koleżanka z pracy (Dońku:*) poczestowała mnie sokiem pomidorowym i wiecie co? Zakochałam się w tym smaku!

Jeszcze tego samego dnia poleciałam do sklepu i kupiłam pomidorki cherry, aby ot tak je sobie schrupać. Posmakowały mi, jednak były zbyt kwaskowe, dlatego szukałam zastępstwa. Znalazłam je w postaci pomidorków koktajlowych, które jadłam sobie prawie codziennie, aż do przedwczoraj, ponieważ zabrakło mi ich w sklepie (chyba zdążyłam wszystkie wyjeść przed dostawą)! Z tego oto powodu skusiłam się na kolejną wersję, mało popularną w Polsce, czyli pomidorki daktylowe i przepadłam całkiem :D!

To było to, czego szukałam. Małe owoce o wydłużonym kształcie przypominającym daktyle, słodkie, bez goryczki, czy kwaskowego posmaku. Idealne na przekąskę, zwłaszcza dla dzieci.



Zaczerpnięte z Internetu:
"Czy wiecie, że pomidory daktylowe przywędrowały do nas z Włoch? Ich niecodzienne pochodzenie aż prowokuje, by wrzucić je na patelnię i przerobić na sos do spaghetti! Używając ich w kuchni poczujesz się jak wewnątrz chłodnego neapolitańskiego domu. Te pomidory znakomicie nadają się także do jedzenia na surowo. Ich naturalna słodycz i stosunkowo suchy miąższ i sprawiają, że są przysmakiem dzieci. Spytacie: - Skąd taka nazwa? Czy ich podłużny kształt nie przypomina wam daktyli? Tak! Ale to wyjątkowo czerwone daktyle!"




Moim zdaniem to zdecydowanie najsmaczniejsza odmiana pomidorów, z jaką do tej pory miałam styczność i jestem przekonana, że nawet osoby, które za pomidorami jako tako nie przepadają, te powinny polubić. I mówię to z własnego doświadczenia, gdyż sama byłam niejadkiem w tej kwestii :).

Znacie pomidorki daktylowe? Jakie są Wasze ulubione warzywa?

Ja uciekam korzystać ze wspaniałej pogody, miłego dnia wszystkim :*

piątek, 25 lipca 2014

Naturalne piękno wg Essence / pomadka Natural Beauty

Cześć! Dzisiaj przygotowałam dla Was recenzję pomadki, której początkowo dość długo się opierałam. Pomimo, że markę Essence lubię, zwłaszcza ze względu na ciekawe limitki, niską cenę kosmetyków i w większości adekwatną do nich jakość, tak w przypadku pomadek wolę stawiać na coś trwalszego.

Ok przyznaję - szminkę tą kupiłam dzięki temu, że zobaczyłam ją na ustach naszej youtuberskiej koleżanki Maxineczki i strasznie spodobał mi się efekt jaki daję, chociaż obawiałam się słabej jakości tego kosmetyku, ale jak się na szczęście okazało - kompletnie niesłusznie.

Pomadka zamknięta jest w bardzo ładnym, czarnym, matowym opakowaniu, o dziwo wyglądającym elegancko w kosmetyczce. Bardzo spodobał mi się pomysł z obrączką w kształcie koloru pomadki, dzięki czemu od razu wiemy, po jaki odcień sięgamy :).



Kolorek na jaki postawiłam to średnio jasny, przybrudzony róż, bez fioletowych podtonów, czyli jedna z barw, w której najlepiej się czuję. Poniekąd przypomina mi moją ukochaną Airy Fairy, z tym, że Natural Beauty jest nieco cieplejsza i mniej kryjąca (Airy Fairy chyba nic nie pobije, najcudowniejszy kolor jaki posiadam w swoich zasobach i wątpię, bym kiedykolwiek znalazła piękniejszą pomadkę). Tłoczenie loga marki na sztyfcie jest bardzo precyzyjnie wykonane, przyciąga oko i ładnie się prezentuje.




Konsystencja w przypadku tego koloru jest niezwykle przyjemna, balsamowa i cudownie rozprowadza się na ustach. Nie jest konieczne używanie lusterka, gdyż jak wspomniałam, szminka ta nie jest w pełni kryjąca, więc i nie wymaga dokładnego nałożenia. Po jej użyciu mam identyczne odczucia, jak w przypadku używania masełek do ust Nivea (założę się, że 90% z Was miała z nimi do czynienia, więc tutaj wrażenie jest niemal takie samo). Usta sprawiają wrażenie nawilżonych, wygładzonych i miękkich. Niestety mankamentem jest fakt, że Natural Beauty lubi podkreślać suche skórki, stąd nie polecam jej nakładać na uprzednio niewypielęgnowane usta.



Pomadkę tą nosi się bardzo przyjemnie, nawet po "zjedzeniu" właściwego koloru. Nie zbiera się nieestetycznie w zagłębieniach ust, nie warzy i nie przesusza. Bardzo równomiernie schodzi z ust, na długo zostawiając lekki połysk. Jest idealna na codzień, czy do pracy. Zapach jest jak na mój nos niezbyt przyjemny. Pierwsze skojarzenie - świeżo otwarta paczka papierosów. Na szczęście  wyczuwam go jedynie podczas nakładania. Niestety największym minusem tej pomadki jest - jak się spodziewałam - jej trwałość. Bez jedzenia i picia utrzymuje się w miarę przyzwoicie, jak na produkt za 10 zł, bo ok 2.5h. Niestety jedzenia nie przetrzyma, picie owszem, ale jedno, może dwa i na tym jej żywot się kończy. Mimo to jest tak fajna, że gdy się zetrze, czekam tylko aby ją nałożyć ponownie :D.

A tak się prezentuje na moich ustach:

 

Mimo, iż nie jest to produkt będący szczytem moich marzeń, to jednak muszę przyznać, że bardzo się polubiłyśmy i z pewnością będę jej używała dość często, głównie z uwagi na wysoki komfort noszenia i jeden z moich ulubionych kolorów. Kiedy tylko na dniach wydenkuję 2 pomdeczki z mojego kuferka, z pewnością zaopatrzę się w kolejne kolory, czego już wyczekuję z niecierpliwością Taką jestem szminkoholiczką i chyba najwyższy czas zacząć to leczyć, bo obserwuję, iż mój nałóg się powiększa :P.

Koniecznie dajcie mi znać, czy znacie nowe wersje pomadek Essence, a jeśli tak to co o nich myślicie i jakie kolory posiadacie. Mnie kuszą jeszcze co najmniej trzy, ale na razie muszę się wstrzymać, zanim nie wykończę co najmniej kilku z moich zbiorów.

Życzę Wam przyjemnego wieczoru, a ja uciekam spać, bo coś jestem dzisiaj padnięta. Dobrej nocki :*

niedziela, 20 lipca 2014

Mój Ci on! / Żel pod prysznic Le Petit Marseiliais - Biała brzoskwinia i nektarynka

Witam! Uff, ale upał, u Was też tak gorąco, jak na Śląsku? W taką pogodę jedyne na co człowiek ma ochotę to słodkie lenistwo, z ewentualnym popijaniem chłodnego drinka mmm... Tą cudowną aurę za oknem urozmaiciła mi dzisiaj kolejna kąpiel w towarzystwie bohatera dzisiejszego postu, którego zaraz Wam konkretniej przedstawię.

O żelach Le Petit Marseiliais jest ostatnimi czasy głośno nie tylko w blogosferze. Osobiście spotkałam się zarówno z opiniami jego całkowitych zwolenników, jak i przeciwników. Niektórzy zarzucają, że słabo się pieni, zapach nie pozostaje na skórze, jest niewydajny itp. natomiast inni wychwalają cudowne właściwości. Poznajcie dziś moją opinię.

Żel zamknięty jest w plastikowej butli o prostej, nieprzykuwającej uwagi szacie graficznej, mieszczącej 400 ml kosmetyku. Dostępne są też wersje w dwóch mniejszych pojemnościach.



Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się zamysł producenta w kwestii motywu siedzącego chłopca. Pierwsze moje skojarzenie - wieś, wakacje, słońce, lato. Niby nic, a sprawia, że w momencie kupna, nie znając jeszcze właściwości tego żelu, od razu obdarzyłam go większą sympatią, gdyż obrazek ten przywołał miłe wspomnienia z dzieciństwa, a w połączeniu z soczystym zapachem już całkiem odpadłam :D.



Zapach moi Kochani jest boski!!! BO-SKI!!! Bardzo świeży, owocowy, niechemiczny, sprawiający, że ilekroć przytknę swój nos do opakowania, mam ochotę zjeść coś słodkiego. Kiedyś były takie gumy, których nazwy w tej chwili nie pamiętam, z płynnym środkiem i ta o smaku brzoskwiniowym pachniała identycznie, jak nasz żel. A jak smakowała, mmmmmm...! Coś wspaniałego!

Tak się rozmarzyłam, że zapomniałabym wkleić kilka słów od producenta, zanim przejdę do swojej opinii :D.



Powiem krótko - zgadzam się z większością tego, co napisał producent. Żel jest lekki, wspaniale się pieni, cudownie pachnie i każde jego użycie jest, jak przeniesienie się w czasy dzieciństwa. Podczas stosowania nie zauważyłam jednak nawilżenia mojej skóry oraz uważam, że konsystencja jest zbyt leista, przez co łatwo zgubić część zawartości w wannie, na czym nieco traci wydajność :( Konsystencja, to moim zdaniem największy minus, niemniej do wybaczenia. Szkoda też, że zapach żelu nie utrzymuje się długo na skórze, ale sam kosmetyk myje i odświeża wręcz perfekcyjnie, więc się nie czepiam ;).



Mimo, iż jak większość produktów, ten również posiada zarówno zalety, jak i kilka wad, tak jednak pokochałam go miłością wielką i już się nie mogę doczekać, by spróbować innych wersji. Oby tylko były równie udane, jak ta, bo w tej kwestii również trafiłam na podzielone opinie.

W składzie, który macie do wglądu poniżej, znajduje się co prawda sporo chemii, ale tak po prawdzie który kosmetyk dziś jej nie zawiera? Na ogromny plus jest fakt, że nie posiada parabenów oraz, że ekstrakty owocowe zostały umieszczone na wysokich pozycjach listy użytych składników. Ja jestem na TAK!



Żel ten dostaniecie w drogeriach typu Rossman za kwotę ok 15 zł. Udanej końcówki weekendu Wam życzę :*

poniedziałek, 14 lipca 2014

BB od Bell

Cześć wszystkim! Lato w pełni, pogoda nas rozpieszcza, przynajmniej na Śląsku w ostatnich dniach. Słoneczko muska nasze odsłonięte ciała i twarz, stąd krzywdą dla skóry byłoby robienie pełnego makijażu w taki upał. Osobiście w pewnych kwestiach bywam zwolenniczką minimalizmu. Nie wyobrażam sobie nakładania przysłowiowej tapety podczas ciepłego dnia, by następnie pod jego koniec chodzić z paskudnymi plamami i zaciekami. W moim przypadku nie ma mowy, by makijaż niewodoodporny trzymał się idealnie od rana do wieczora przy temperaturze 30 stopni i powyżej, dlatego też od dawna szukałam idealnego rozwiązania dla siebie i takie też udało mi się znaleźć.

To, że jestem miłośniczką kremów BB już wiecie. To, że preferuję azjatyckie bebiki zapewne również, aczkolwiek uważam, że niektóre europejczyki także łączą w sobie wiele zalet, stąd uważam, że śmiało można ich używać zamiennie.

Dzisiaj będzie mowa o jednym z nich, który w zasadzie od pierwszego użycia wiedziałam, że stanie się moim ulubieńcem. Swojego czasu było o nim dość głośno w blogosferze i choć początkowo skusiłam się na jego młodszego brata, czyli krem CC, tak odkąd używam BB z cała pewnością mogę stwierdzić, że ten drugi bije na głowę swojego poprzednika.

Opakowanie - kartonowe pudełko zawierające wszelkie informacje od producenta oraz skład. W środku kartoniku znajduje się plastikowa tubka z precyzyjnym dziubkiem, ułatwiającym aplikację. Szata graficzna jest minimalistyczna i przyjemna dla oka. Kojarzy się nieco z produktami dla nastolatek.







Konsystencja - dość gęsta i bardziej treściwa, niż w kremie CC. Wystarczy odrobina, wielkości mniej więcej dwóch ziaren groszku, by idealnie pokryć cała twarz. Oczywiście krycie można budować, jednak im więcej kosmetyku nałożymy, tym łatwiej uzyskać efekt maski, dlatego też w tym przypadku radzę pozostać wiernym zasadzie "mniej, znaczy lepiej". Jeśli chodzi o kolor, wybrałam odcień Beige, czyli beżowy, średnio jasny, idealny do mojej aktualnie lekko opalonej karnacji, ponieważ po chwili od nałożenia bardzo delikatnie się utlenia. Dla całkowitych bladziochów będzie na pewno za ciemny mimo, iż ładnie dopasowuje się do kolorytu cery.




Zapach - bardzo przyjemny, lekko prefumowany, nienachalny, taki sam, jak w kremie CC.

Moja opinia i ogólne wrażenia - krem ten fantastycznie współgra z moją cerą i jest doskonałą alternatywą dla podkładów! Bardzo dobrze kryje, jak na tego typu produkt, dzięki czemu nie muszę w tym celu stosować dodatkowo korektora, a przy tym jest lekki i pozwala skórze oddychać. Nie powoduje wysypu, nie przesusza oraz nie ściąga cery. Doskonale zmywa się każdym płynem micelarnym i bezproblemowo usuwa z pędzli, czy Beauty Blendera. Bardzo ładnie ożywia cerę, nadając jej subtelny, zdrowy blask. Dużym plusem jest fakt, ze zawiera SPF 15, dzięki czemu nie muszę już chronić dodatkowo swojej twarzy nakładając uprzednio filtr. Podczas jego długotrwałego stosowania nie zauważyłam specjalnego nawilżenia mojej cery, a jeśli chodzi o redukcję niedoskonałości, to tutaj się nie wypowiem, gdyż faktycznie jest ich ostatnio sporo mniej, jednak od ok. miesiąca używam Effaclaru Duo, więc podejrzewam, że to głównie jego zasługa. Mimo to reszta obietnic producenta została spełniona w 100% i właśnie za to pokochałam ten produkt!

Poniżej efekt na mojej buźce.

Saute:



I z BB od Bel:



Muszę przyznać, że jestem zachwycona tym kosmetykiem i odkąd go nabyłam używam niemal codziennie, rzadko zdradzając ze standardowym podkładem. Niestety, ale BB potrafią uzależniać i wychodzi na to, że ja również uległam tej manii, ale wcale nie żałuję ;). Polecam Wam go serdecznie!

Udanego dnia moi mili! :)

sobota, 12 lipca 2014

Eveline Colour Celebrities 3in1 nr 639

Hello! Wiem... znowu Was zaniedbałam i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie poza faktem, że ostatnio znacznie bardziej skupiam się na swoim życiu realnym, blogowy traktując jedynie jako miłą odskocznię. Nie mam już na tyle czasu co wcześniej, aby bywać tu regularnie, jednak mimo wszystko nie zamierzam Was zostawiać - o nie! Jednak mimo wszystko małe zaniedbania mam nadzieję, że zostaną mi wybaczone ;).

Dwa posty temu prezentowałam Wam pomadkę, która wywołała niemałe poruszenie, co bardzo mile mnie zaskoczyło :). Dzisiaj pozostając w temacie szminek, chciałam Wam zaprezentować kolejną, która całkiem niedawno zasiliła moje zbiory. Mowa o serii Colour Celebrities marki Eveline. To moja pierwsza pomadka tej marki, ale czy ostatnia?

Opakowanie jest średnio ładne, niby stara się być eleganckie, ale jak na mój gust trąci nieco tandetą. Dość szybko się rysuje, a napisy z tyłu na etykietce prędko się starły.



Sam kolor pomadki określiłabym jako łososiowy z domieszką pomarańczy i złotymi drobinkami. Jest on na pewno nietypowy (ostatnio głównie w takich dziwadłach gustuję) i najdokładniej został on oddany na zdjęciu sztyftu. Wykończenie jest perłowe, jednak na szczęście nie ma tu mowy o wielkich drobinach brokatu.




Samą pomadkę nosi się bardzo przyjemnie. Ma konsystencję masełka, dzięki czemu szybko oraz perfekcyjnie rozprowadza się na ustach, pokrywając je kolorem. Co ważne, lusterko nie jest tu koniecznością, gdyż przy jej nakładaniu dokładność nie jest wymagana. Szminka ta nie ma tendencji do zbierania się w załamaniach, warzenia i na moje szczęście równomiernie się ściera. Z trwałością jest tak sobie. U mnie bez jedzenia i picia utrzymuje się ok 2h.

Jej dużą zaletą jest piękne podkreślanie wakacyjnej opalenizny. Niedawno pożyczyłam ją koleżance, która kilka dni temu wygrzewała się na Ibizie i efekt był powalający!

Na mojej wciąż średnio jasne mordce prezentuje się, jak poniżej:



Domyślam się, że być może nie każdemu spodoba się z uwagi na wykończenie, niemniej ja do perły nic nie mam, o ile nie daje efekt "babcinych" ust. Ta moim zdaniem nie daje, więc dość często i chętnie jej używam.

Na tą chwilę jeszcze nie wiem, czy skuszę się na kolejną sztukę. Raczej nie, gdyż nie ukrywam, że bardzo, ale to bardzo kuszą mnie MACzkowe pomadki i to pewnie któraś z nich niebawem do mnie trafi.

Jak Wam się podoba powyższy kolorek? Jakie wykończenia dominują w Waszych pomadkach? Jestem strasznie ciekawa, więc koniecznie dajcie mi znać.

Buziaki i przyjemnego weekendu dla Was :*

piątek, 4 lipca 2014

Zabieg SPA, alpejska kąpiel mleczna od BingoSpa

Hello! Mamy weekend! Jak ja na niego z utęsknieniem czekałam. Jutro w końcu będę mogła odrobinę poleniuchować i wreszcie porządnie się wyspać, gdyż niedziela znowu zapowiada się na bogato :D. Oby tylko pogoda dopisała i słoneczko intensywnie świeciło, bo jak taka pozytywna aura za oknem, to aż chce się działać.

Dzisiaj opiszę Wam produkt marki BingoSpa, który od pierwszego użycia niestety nie zyskał sobie mojej sympatii. Unikam używania słowa bubel, gdyż uważam, że to, iż mnie coś nie pasuje nie oznacza, że ktoś inny również będzie niezadowolony.

W pękatej buteleczce otrzymałam 620 g zielonkawego proszku, którego sama nazwa brzmi niezwykle zachęcająco. Producent użył tu twórczego, wysublimowanego słownictwa, działającego na wyobraźnię konsumenta.



Sam proszek jest drobniutko zmielony, aczkolwiek lubi krystalizować się w opakowaniu. Zapach jest przeciętny, bardzo mocno perfumowany i niestety mocno chemiczny. Mlecznych nut aromatycznych w nim nie wyczuwam, a tym bardziej zapachu miodu. Zioła już prędzej, ale nie jest to bynajmniej taki aromat, jaki mamy np. w ziołowych szamponach, o nie! Ten świdruje nos, wdzierając się aż do mózgu, a co u wrażliwszych osób może spowodować solidne kichanie. Taki z niego gagatek!



Najgorsze jednak, że kosmetyk ten nie działa tak, jakbym sobie tego życzyła. W zasadzie nie działa wcale. Może jedynie troszkę wygładził moją skórę, ale efekt taki uzyskuję nawet w przypadku używania zwykłego płynu do kąpieli i nie utrzymuje się on na dłuższą metę, a jedynie na chwilę. Smutne jest to chociażby dlatego, że skład ma całkiem niezły, tzn. widzę w nim dość sporo ekstraktów z różnych roślinek i chociaż umieszczone na dalszych miejscach, to jednak są, zatem kosmetyk ten powinien coś sobą wnosić, a tu klops, albo ja mam skórę aligatora :(.



Niemiła rzecz, która mnie zaskoczyła podczas jego używania to fakt, że zostawia na skórze coś w rodzaju paskudnej, lekko tłustej powłoczki, przez co miałam wrażenie, jakbym się dobrze nie domyła - ble ;/. Zostawała ona za każdym razem, bez względu na fakt, jaką ilość produktu wsypałam do wanny, co w moim odczuciu całkowicie przekreśla ten kosmetyk, gdyż po kąpieli nie lubię czuć, że za chwilę powinnam wziąć ją znowu, zatem temu Panu już podziękujemy.

Podsumowując - kosmetyki BingoSpa są dla mnie, jak loteria, albo fenomenalne, albo bubelkowate, zależy na co się trafi. Do tej pory jestem bezgranicznie zakochana w balsamie kolagenowym do ciała, który przy każdym użyciu uwodzi mnie swoim boskim zapachem i fantastycznym działaniem, a z kolei zabieg SPA przedstawiony powyżej i peeling solny, który prezentowałam jakiś czas temu, są zupełną jego odwrotnością, czyli całkowitą porażką, przez co nie mogę ich Wam polecić.

Jestem ciekawa Waszego zdania na temat produktów BingoSpa. Używacie? Jakie macie z nimi doświadczenie? Koniecznie dajcie mi znać w komentarzach!
Pozdrowionka i udanego weekendu for all :)))

wtorek, 1 lipca 2014

Szminka nie dla każdego, Miss Sporty 053 Watch Out

Cześć! Dzisiaj mam dla Was kilka słów o moim osobistym, pomadkowym hicie ostatnich dni. Nabyłam ją przez totalny przypadek, gdyż strasznie spodobała mi się na ustach koleżanki. Pewnego dnia wypróbowałam na sobie  i chociaż wciąż uważałam, że kolor jest BOOOSKI, to jednak uznałam, iż nie do końca leży w mojej stylistyce i nie czuję się w nim zbyt komfortowo. Dobrych parę dni chodziłam koło tej szminki, niczym pies obok jeża, zastanawiając się czy aby na pewno będę jej używać i czy ostatecznie nie wyląduje na dnie mojego kuferka, aż wreszcie przyszedł czas na męską decyzję, dzięki czemu ostatecznie nabyłam ją na Allegro w formie testera (oczywiście nowiusieńkiego, normalnie nie ma jej już w sprzedaży), za zawrotną kwotę ok 10 zł :).




Pomadka, jak już wyżej wspomniałam jest świetna! Bardzo, bardzo kobieca, aczkolwiek na pewno nie będzie pasowała każdemu z uwagi na odważny odcień, moim zdaniem pasujący w głównej mierze brunetkom, najlepiej o ciemno brązowych oczach, lub blondynkom w typie Scarlett Johansson. Nie jest to typowa czerwień, ponieważ chwilami przebijają przez nią domieszki pomarańczy. Określiłabym jej kolor jako dojrzały pomidor, gdyż chyba tak najdokładniej można go sklasyfikować. Ogromnym plusem jest to, że potrafi przykuwać wzrok na ulicy, wzbudzając niemałe zainteresowanie nie tylko innych kobiet, ale przede wszystkim facetów, oł jea! ;).



Co do opakowania, chyba wszyscy wiemy, że Miss Sporty nie robi ładnych, ani super trwałych opakowań swoich kosmetyków, jednak umówmy się - czego wymagać za taką cenę. Mimo to jakość jest zatrważająco dobra! Szminka trzyma się na moich ustach ok 4-5 h bez jedzenia i picia, schodząc z nich bardzo równomiernie, nie tworząc nieestetycznych smug, nie ważąc się i nie robiąc paskudnej obwódki dookoła ust. Z jedzeniem i piciem wytrzymuje nieco krócej, ale i tak jest rekordzistką na równi ze szminka Kryolanu, którą Wam jakiś czas temu prezentowałam. Do tego posiada bardzo przyjemny, dość długo wyczuwalny, arbuzowy zapach :D.



Bardzo podoba mi się w tej pomadce to, że mimo iż pokrywa usta głębokim kolorem, nie jest w pełni kryjąca, dzięki czemu nie trzeba używać prawie że linijki, aby wykonać dokładny malunek ust. Mimo to bez lusterka i precyzji się nie obejdzie, jak to przy takich kolorach zazwyczaj bywa.

Tak prezentuje się na moich ustach:



Ostatnio używam jej prawie non stop, dobierając do niej oczywiście odpowiedni kolorystycznie ubiór. Do czerni, bieli i innych neutrali nada się jak najbardziej, ale z innymi barwami ciuchów wolałabym nie eksperymentować nakładając ją, z uwagi na fakt, że pomadka ta nie znosi konkurencji.

Jestem strasznie ciekawa jak Wam się podoba moja ulubienica i czy również używacie takich żarówek na codzień, a może tylko na specjalne okazje? Z niecierpliwością czekam na Wasze opinie!

Miłego wieczoru :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...