niedziela, 29 marca 2015

Niemy krzyk - recenzja monodramu "Koncert Życzeń"

Witajcie! Przedwczoraj po raz kolejny miałam przyjemność uczestniczyć w spektaklu, w którym główną i zarazem jedyną rolę gra moja ukochana aktorka - Danuta Stenka. Stenkę wielbię od lat przede wszystkim za niebywały kunszt aktorski, ogromny talent, pogodę ducha i fakt, że do tego wszystkiego jest piękną, inteligentną kobietą z klasą, której pomimo tylu lat obecności na scenie nie zniszczył showbiznes. Zachwyca mnie do tego stopnia, że bez problemu potrafię przejechać pół Polski, byle tylko uczestniczyć w sztuce, w której gra. W grudniu miałam przyjemność brać udział w premierze spektaklu "Koncert Życzeń", która miała miejsce w Krakowie, natomiast w ubiegły piątek przyjechałyśmy z koleżankami do Warszawy, aby jeszcze raz wziąć udział w tym wyjątkowym przedstawieniu.

Sztuka opowiada o samotności. Widzowie mają możliwość podejrzenia jednego dnia z życia kobiety, która po pracy wraca do domu, w którym samotnie mieszka. Początkowo nic o niej nie wiemy, nie wiemy kim jest, ile ma lat, czym się zajmuje, jednak w miarę upływu czasu, z każdą chwilą spektakl pozwala nam coraz mocniej ją poznawać, opierając to poznawanie jedynie na zasadzie domysłów. A dlaczego tylko domysłów? Ponieważ w sztuce nie pada ani jedno słowo. Dialogi i monologi zostały odsunięte na bok, a całość wyrażana jest wyłącznie za pomocą didskaliów. Scena, która dla potrzeb spektaklu została zaaranżowana na mieszkanie bohaterki, pozwala na swobodne poruszanie się widzów dookoła niej. Nie ma miejsc siedzących, ponieważ zamysłem było to, aby zachęcić widza do eksplorowania przestrzeni dookoła.



Spektakl rozpoczyna się w momencie, kiedy bohaterka wraca z pracy do domu, przebiera się i zaczyna wykonywać codzienne, domowe czynności, początkowo prozaiczne - a to nastawi pranie, a to coś zje, przez sporą część czasu słucha również tytułowej audycji "Koncert Życzeń", prowadzonej przez Wojciecha Manna, jednak w miarę upływu czasu możemy dostrzec, że coś zaczyna w niej pękać, zachodzi pewna zmiana, która finalnie osiąga swoje apogeum w ostatnich minutach przedstawienia. Dzięki znakomitemu warsztatowi aktorskiemu Danuty Stenki, widz przeżywa ten spektakl do głębi, niemal namacalnie odczuwając to, co prawdopodobnie czuje bohaterka tej sztuki, będąca jednocześnie (jak słusznie podkreśliła reżyserka - Yana Ross) mocno zanurzona w konsumeryzmie. Pozornie ma wszystko, co człowiekowi powinno być potrzebne, aby mieć udane życie - ładne mieszkanie, prawdopodobnie dobrą pracę, lecz nie ma tego co najważniejsze - bliskiej osoby.




Przyznam się Wam, że osobiście przeżywam tą sztukę niezwykle mocno. Dzięki znakomitemu pomysłowi reżyserki, na podstawie materiału austriackiego twórcy Franza Xavera Kroetza i mistrzowskiemu wykonaniu Danuty Stenki, nie potrafię swobodnie przejść nad nią do porządku dziennego i zazwyczaj potrzebuję trochę czasu, by dojść do siebie. Emocje są ogromne, a przekaz piekielnie mocny, choć podany w subtelny sposób. Określiłabym go jako niemy krzyk. Bohaterka krzyczy, mimo że nie jesteśmy w stanie jej usłyszeć, przez co sami stajemy się jedynie cichymi świadkami jej wewnętrznej tragedii. Jeśli tylko będziecie mieli okazję wybrania się na ten monodram, bez dwóch zdań serdecznie Wam go polecam, gdyż jak dla mnie nie ma i chyba prędko nie będzie drugiego tak wyjątkowego w przekazie spektaklu, w którym możemy jednocześnie niemal "dotknąć" teatru i aktora. Nie da się już być bliżej.


(dla uważnych: po prawej stronie widać moją skromną osóbkę:))


Po spektaklu miałyśmy także ogromną przyjemność już kolejny raz spotkać się z Panią Danusią, przez co znowu miałam okazję utwierdzić się w przekonaniu, jak niezwykła jest to osoba - ciepła, otwarta i bardzo serdeczna, co jest niestety coraz rzadsze w dzisiejszym świecie. Nie chcę się rozpisywać na ten temat, bo kwestie spotkania i naszej rozmowy wolę zachować dla siebie i osób które w tamtym dniu były razem ze mną, ale powiem tyle, że było ono niesamowite, tak jak i niesamowity jest ten spektakl oraz uczucia mu towarzyszące. Raz jeszcze gorąco zachęcam i na koniec wrzucam filmik, abyście mogli mniej więcej zobaczyć całą koncepcję:



Zdjęcia wykonane w ramach Festiwalu "Boska Komedia", premiera spektaklu w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Fot. Tomasz Wiech, https://www.boskakomedia.pl/

czwartek, 26 marca 2015

Nałóż róż, ale już! Bourjois - Rose D'or

Cześć! Różomaniaczką jestem od kilku dobrych lat i przez ten czas miałam już okazję wypróbować róże w chyba wszystkich możliwych formach, czyli kamieniu, postaci sypkiej, kremie, żelu itp. Pomimo, że róże Bourjois są bardzo lubiane i doceniane przez blogosferę oraz ogólnie konsumentów, do tej pory skutecznie im się opierałam, sama do końca nie wiedząc czemu. Jednak ostatnimi czasy, kiedy to napaliłam się na róż NARSa w odcieniu Orgasm, który niestety nie jest dostępny w PL, a następnie odkryłam na kanale Ewy (RedLipstickMonster), że burżujski Rose D'or jest całkiem ciekawym zamiennikiem Orgasmu, bez wahania uległam i postanowiłam go zakupić tym bardziej, że trafiłam na niego w promocji za 37.90 zł. Ciekawi jesteście jak się u mnie sprawdził? :)

Opakowanie to maleńkie pudełeczko z mini lusterkiem i równie małym pędzelkiem (który jest do niczego, ale od biedy podczas podróży się przyda), zamykane na magnes. Trzeba przyznać, że całość wygląda iście uroczo, choć zauważyłam, że napisy po kilku tygodniach trzymania w mojej kosmetycznej szufladzie zaczynają się delikatnie ścierać, co mnie trochę niepokoi, bo myślę, że za cenę ok. 50 zł bez promocji, tego typu sytuacja nie powinna mieć miejsca, zwłaszcza, że opakowanie nie jest narażone na jakiekolwiek większe otarcia. Hmm...




Dalej jest już jednak tylko lepiej :). Początkowo obawiałam się, że róż ten będzie dla mnie zbyt landrynkowy i kompletnie niepasujący do mojej karnacji, która zdecydowanie lubi się z odcieniami typowo brzoskwiniowymi, niemniej obecność złotych, drobniusieńkich i prawie niewidocznych, rozświetlających drobinek, całkowicie mnie do niego przekonała, bo lubię takie wykończenia w różach. Mając na myśli drobinki, nie mylcie ich broń Boże z tandetnym brokatem, którego tutaj nie uświadczycie. Jest to w zasadzie złoty pyłek, widoczny głównie pod konkretnym kątem padania światła. Pomimo, że ogromnie starałam się uchwycić je na zdjęciu, zarówno w świetle sztucznym, jak i dziennym, nie udało mi się to, bo aparat za nic w świecie nie chciał ich wychwycić, dlatego musicie mi wierzyć na słowo, że one tam na prawdę są! :) I do tego dają boski efekt na licu!



No i drobinki się zakamuflowały... :(



Róż perfekcyjnie nabiera się na pędzel, dając możliwość stopniowania efektu, jaki chcemy uzyskać na policzku. Wspomniane drobinki zapewniają bardzo elegancki efekt rozświetlenia, dlatego twarz nie wymaga już dodatkowego wspomagania rozświetlaczem. Kosmetyk ten nie pyli nadmiernie, nie tworzy plam i przepięknie się blenduje, nawet z trudniejszymi we współpracy podkładami. Rumieniec jest nieprzesadzony, dziewczęcy i chyba nie ma osoby, której by ten odcień nie odpowiadał. W moim odczuciu będzie doskonały zarówno dla eterycznych blondynek, jak i ognistych brunetek.



Tutaj swatch na dłoni (drobinki postanowiły ociupinkę wyjść na światło dzienne, ale to jeszcze nie to, co na żywo):



Generalnie żałuję, że tak długo opierałam się różom tej marki i teraz już jestem niemalże pewna, że gdy tylko nadarzy się okazja, będę chciała wypróbować również inne odcienie, które w międzyczasie zaczęły mnie kusić. Nie wspomniałam jeszcze o zapachu. Jest on dość intensywny, jak na tego rodzaju kosmetyk, pudrowy i  nieco retro, przez co średnio przypadł do gustu, ale wiem że ma wiele swoich zwolenniczek.

Podsumowując, jestem nim bardzo pozytywnie zaskoczona, dlatego zachęcam Was do przyjrzenia się poszczególnym odcieniom, ponieważ są na tyle zróżnicowane, że myślę, iż każdy bez problemu znajdzie ten najbardziej odpowiedni dla siebie.

Ja tymczasem wracam do pakowania, gdyż jutro z rana wyjeżdżam z koleżankami na trip do Warszawy i wracam dopiero w sobotę wieczorem, zatem kolejna notka pojawi się zapewne w okolicach poniedziałku. Wybieramy się m.in. na spektakl "Koncert Życzeń" w Teatrze Rozmaitości, który już miałam okazję oglądać będąc w Krakowie, ale mam nadzieję, że czas na małe zakupy także się znajdzie, a jeśli nie, to nadrobię to za 2 tygodnie, kiedy znów nawiedzę stolicę ;). 3majcie się i do następnej notki :*.

poniedziałek, 23 marca 2015

Lancome Ombre Hypnose - Sorbet Rose

Hej! Lubię rzeczy ładne, tzn. takie, które mi się podobają ;). Kiedy coś mnie na prawdę zauroczy, bez większych wyrzutów sumienia potrafię wydać na to niemałą sumkę, choć zazwyczaj później dopadają mnie myśli, że przecież za tą samą cenę mogłabym mieć 10 innych - podobnych. No właśnie, podobnych, ale z pewnością nie takich samych. Dzisiaj będzie o takim właśnie przypadku i choć jest to zdecydowanie najdroższy cień w mojej sporej kolekcji, to ani przez moment nie żałowałam jego zakupu, gdyż jest to w moim odczuciu unikat i jestem z niego bardzo, ale to bardzo zadowolona, a skąd to zadowolenie wynika, mam nadzieję zaraz się dowiecie :).

Cień został zamknięty w bajecznie eleganckiej kasetce z charakterystycznym logiem Lancome w postaci złotej róży i mini lustereczkiem w środku. Całość oczywiście opakowana w srebrzysty kartonik, również typowy dla wszystkich "wdzianek wierzchnich" tejże marki.




W środku czai się prawdziwy skarb, chociaż zupełnie niepozorny i ktoś mógłby pomyśleć - "łeee, cień jak każdy inny, do tego sypiąca się perła", ale otóż nie. Na perłowy wygląda on jedynie w opakowaniu, natomiast na ręce lub oku robi coś iście magicznego.





Jako, że jest to cień typu "sparkle", samego koloru w zasadzie nie ma, a mimo to z powodzeniem można go nakładać zarówno solo, jak i na każdy inny cień, uzyskując tym samym efekt "mokrego oka", bo inaczej nie potrafię nazwać wykończenia jakie daje. Całą swoją pięknotę najpełniej ujawnia w sztucznym świetle lub słońcu i straszliwie ciężko jest opisać to jak wygląda, ale efekt porównałabym do tego, jaki daje odbicie słońca na wodzie - migotliwy, pełen blasku, po prostu hipnotyzujący, jedyny w swoim rodzaju...

(źródło: www.takiklimat.blox.pl)

Oczywistym jest, że cień ten posiada drobinki przypominające brokat, jednak gwarantuję Wam, że takiego wykończenia nie uzyskamy jakimkolwiek brokatem, nawet drobniusieńko zmielonym, ani również pigmentami np. tymi od Kobo. Pewnie, że zamienniki z pewnością by się jakieś znalazły, ale mnie jak dotąd nie udało się na rynku kosmetycznym odszukać na tyle godnego naśladowcy (a szukałam długo), by móc go zestawić z dzisiejszym bohaterem, chyba, że w podobnym cenowo przedziale. Dodatkowo wspomnę, że poniższe zdjęcia nie oddają w pełni efektu, jaki widoczny jest na żywo i który w największym stopniu zależy od kąta padania światła, zatem jeśli macie niedaleko do Sephory, albo Douglasa, zróbcie sobie przy okazji swatch na dłoni tego odcienia, bo dokładnie taki sam efekt, który zobaczycie w drogeryjnym świetle, uzyskacie później na oku.

Najciekawszy w tym wszystkim jest kolor, który jest praktycznie niewidoczny, choć minimalne różowe tony są dostrzegalne, kiedy nałożymy go solo lub przesadzimy kładąc na inny cień. Po prostu migocze srebrzystym blaskiem, niczym słońce odbite w wodzie, taki z niego figlarz :).



Poniżej Sorbet Rose został nałożony na matowy cień Buck z palety Naked marki Urban Decay:



Niestety, aby nie było tak w 100% kolorowo, cień ten posiada dwie wady - pierwsza to cena (129 zł!!! Szok!), a druga to osypywanie, które choć nie jest jakieś ogromne, to jednak trzeba nauczyć się z nim pracować, by za każdym razem chmurka pyłku nie lądowała pod okiem. Moim sposobem na to jest aplikowanie go opuszkiem palca i delikatne wklepywanie, do momentu uzyskania pożądanego efektu. Umiejętnie nałożony cień trzyma się od rana do wieczora, nie migrując, nie tracąc na intensywności, a nałożony samoistnie na bazę nie zbiera się w załamaniach i pięknie trzyma, aż do zmycia. Póki co dla mnie jest numerem jeden, głównie dzięki dwojakiemu zastosowaniu i temu wyjątkowemu, niepowtarzalnemu blaskowi, jaki daje.

Jeśli zaczarował Was tak samo mocno jak mnie, albo wręcz przeciwnie lub jeśli znacie tańszy cień, który dawałby podobny efekt piszcie w komentarzach. Udanego poniedziałku Robalki :*.

piątek, 20 marca 2015

Wzór Do Naśladowania - piękna akcja walki z rakiem krwi, wspierana przez markę Coty i fundację DKMS

Witam! Wczoraj miałam przyjemność otrzymać paczkę w ramach akcji Wzór Do Naśladowania, przygotowaną dla mnie przez Klub Pięknych Paznokci, który postanowił w ten sposób sprawić mi przyjemność, doceniając mój blog i posty, które tworzę dla Was - moich czytelników. Paczka jest dla mnie całkowicie niezobowiązującym prezentem, jednak ma również na celu poinformowanie o wspaniałej, ważnej akcji, którą chciałam się z Wami podzielić, gdyż moim zdaniem inicjatywa jest szczytna, a tak szeroki problem, jakim jest białaczka, może w każdej chwili dotknąć każdego z nas...

Zwróćcie szczególną uwagę na opakowanie. Na białym tle, które w moim odczuciu ma nawiązywać do białych ciałek krwi, został namalowany czerwony znak akcji (czerwień-krew), który w dalszej części postu nabierze większego  znaczenia. Zapraszam zatem do lektury :).



Oczywiście nie obeszło się bez mojej nieocenionej pomocnicy - Misi (Kaja spała grzecznie na parapecie, wylegując się w słoneczku), która jak zwykle była zaciekawiona pudełeczkiem swojej Pani i razem ze mną dzielnie sprawdzała zawartość paczki :).




Pokaż kotku, co masz w środku :).




Zatem zajrzyjmy:



Zawartość skrywała 6 lakierów marki Astor serii Quick Shine, w ciekawych, wiosenno-letnich kolorach, pędzelek do malowania wzorów na paznokciach, szklany pilnik oraz ulotkę informacyjną.

Lakiery od lewej:
1) A Taste Of Summer
2) Vibrant Purple
3) Passionate Love
4) Delicate Morning
5) Before Sunrise
6) In A Mountain Chalet




Najważniejsza jest właśnie ta ulotka, z przodu niepozorna, informująca o lakierach reklamowanych przez twarz marki Astor, czyli modelkę Heidi Klum...



... natomiast z tyłu o samej akcji, którą my także możemy wesprzeć na kilka bardzo łatwych sposobów, chociażby przekazując informacje dalej lub malując sobie na znak solidarności wzór akcji, który widnieje także na pudełku. Jeśli ktoś nas o niego spyta, informujmy o jego znaczeniu i zachęcajmy do rejestracji na www.dkms.pl - stronie poświęconej Dawcom Komórek Macierzystych Szpiku. Pamiętajmy też, że 1% ze sprzedaży każdego lakieru Astor Quick Shine, idzie na konto fundacji DKMS. Być może to właśnie Twoje, czasem niepozorne działania, pomogą uratować czyjeś życie!





Zapraszam Was do odwiedzenia strony www.wzordonasladowania.pl, gdzie znajdziecie więcej informacji na temat całej akcji. Nie zapomnijcie także, że 28 maja będziemy obchodzić Światowy Dzień Raka Krwi. Być może ktoś w Waszej okolicy jest chory lub jego bliscy potrzebują wsparcia i odrobiny ludzkiej życzliwości. Nie odwracajmy się od osób, które przecież z własnej woli nie wybrały sobie takiego losu i okażmy im swoje serce, nie tylko w tym dniu, który tak szczególnie uświadamia powagę tej choroby, ale też każdym innym. Czasem małe gesty potrafią zdziałać więcej, a jeśli płyną od wielu osób, nawet "przenosić góry", zatem działajmy razem, wspólnie i pokażmy na co nas stać!

Ściskam Was mocno, życząc słonecznego dnia :).

wtorek, 17 marca 2015

Moje rysunki part III

Cześć! Dawno, dawno temu, jeszcze na początku ubiegłego roku, w poprzednim tego typu poście (KLIK) wspomniałam, że postaram się od czasu do czasu umieszczać tu swoje prace, co byście mogli z lekka podglądać mój rozwój (tudzież bardziej jego brak ;)) w dziedzinie rysunku, gdyż to właśnie rysowanie stało się dla mnie dużą odskocznią, sposobem na wyciszenie i odreagowanie emocji. Niestety od poprzedniego roku, miałam na to hobby niezwykle mało czasu, z uwagi na natłok obowiązków, pracę i inne przejawiające się w międzyczasie sprawy, które uniemożliwiały mi częstsze, niż bym tego chciała - rysowanie, niemniej przez ten czas powstało parę gryzmołów, które dziś chcę Wam pokazać :).



Podobnie, jak poprzednim razem w kolejności od najnowszej po najstarszą, nie będzie to nic specjalnego, ale mam nadzieję, że chociaż troszkę się Wam spodobają ;).









Teraz, kiedy tak sobie na nie zerkam, mam świadomość tego, jak jeszcze wiele rzeczy mogłabym w nich poprawić i ulepszyć, aby były milsze dla oka, a czego wcześniej nie dostrzegałam, jak również doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to prace świetne, ani nawet dobre, ale rysuję jak potrafię i sprawia mi to frajdę, a myślę, że to w tym wszystkim jest najważniejsze. Sama osobiście jestem ogromną zwolenniczką tzw. hiperrealizmu, czyli takiej umiejętności przeniesienia danej rzeczy/osoby/zjawiska na papier, że wygląda fotografia, a naprawdę jest to rysunek wykonany w 100% ręcznie, zazwyczaj przy pomocy ołówka lub nieco rzadziej farb. Poniżej kilka przykładów takiego hiperrealizmu, zwanego też fotorealizmem. Niesamowite, jak wybitne i mega inspirujące są te prace:

(źródło: www.google.pl, autor: Rajacenna)

(źródło: www.google.pl, autor: Diego Fazio)

(źródło: www.google.pl, autor: Diego Fazio)

(źródło: www.google.pl, autor: Diego Fazio)

(źródło: www.google.pl, autor: Rajacenna)


Aż ciężko uwierzyć, że to nie są zdjęcia, prawda? :)

sobota, 14 marca 2015

Las wieczorową porą - Balenciaga Paris L'Essence

Witajcie! Wyobraźcie sobie porośnięte mchem, zielone niczym dywan podszycie lasu, po którym stąpając zanurzacie się w gęsty, zielony bór. Jest bardzo rześko i przyjemnie, chłodno, ale nie zimno. Nad głowami ostatnie promienie słońca próbują przedrzeć się przez gałęzie drzew, a delikatna, unosząca się w powietrzu, wilgoć staje się pomału odczuwalna. W pobliżu słychać dochodzące zewsząd szmery lasu, jest cicho i spokojnie, nieco melancholijnie, więc jest to już pora, aby wracać do domu, zanim natura ułoży się do snu...

Zamykając oczy i otulając się Paris L'Essence, proponowanym przez Balenciagę, dokładnie taki obraz jawi mi się w wyobraźni. Jest to zapach niesamowicie wielowymiarowy, zaskakujący akordami fiołków, ciemnozielonych liści drzew, mchu i wetywerii, które tworzą wykwintny bukiet dla wytrawnego nosa, traktującego zapach już niemalże w kategoriach artyzmu.

Samo opakowanie jest bardzo stonowane, ale przy tym szlachetne. Całość została utrzymana w odcieniach zieleni, zapewne, aby dodatkowo podkreślić "spokój" tego zapachu. Tak, jest to zdecydowanie aromat niesamowicie relaksujący, wyciszający i wprawiający w pewną swoistą błogość. Tu nie ma miejsca na szaleństwo.






L'Essence jest zapachem bardzo trwałym, utrzymującym się na ubraniach kilka dni, a na skórze spryskanej rano, aż do wieczornej kąpieli. Jest trwały, mocny, zupełnie nieduszący, przepięknie rozwijający się na skórze. Pomimo ewidentnych nut nawiązujących do lasu, nie ma w nim za grosz nic z zapachów "łazienkowych". Całość jest wykwintna i elegancka, którą sklasyfikowałabym do tzw. perfum "inteligentnych" (zapewne wiecie co mam na myśli, przykładowo infantylny zapach to dla mnie np. Babydoll, Escada itp.). Nie są zimne, ale przyjemnie otulające, wprawiające w stan odprężenia, uwalniające od stresu. Nie dla nastolatki, lecz dojrzałej, świadomej siebie kobiety.

Przyznam, że kiedy pierwszy raz się z nimi spotkałam, otrzymując jako próbkę do jakichś zakupów w Douglasie, po otworzeniu fiolki, z miejsca mnie uwiodły, zgniotły, przeczołgały po ziemi i zniewoliły jak Grey Anę :). Coś niezwykłego! Musiałam się jednak z nimi przegryźć, ponieważ obawiałam się, że na dłuższą metę mogą się znudzić, jednak nie. Długo się do nich zbierałam, lecz im dłużej im się opierałam, tym mocniej mnie przyciągały, aż w końcu postanowiłam nabyć buteleczkę za niestety niemałe pieniądze, jednak absolutnie nie żałuję żadnej wydanej złotówki.



Jestem całkowicie przekonana, że żadna kobieta nie będzie się czuła jak jedna z tłumu, nosząc je na sobie. Bez wątpienia potrafią dodać wyjątkowości i tego czegoś, czego nie potrafię określić. Mimo posiadania pierwiastka męskiej nuty, przez co chwilami wydają się być perfumami typu unisex, przebija przez nie woala charakterystyczna bardziej dla damskich zapachów, co je mocno wyróżnia spośród innych, dużo bardziej płaskich, utrzymanych w podobnym typie perfum.

Nuta głowy: wetyweria, paczula
Nuta serca: fiołek, liść fiołka, nuty zielone
Nuta bazy: drzewo sandałowe i cedr

Pewnie zapytacie, czy je polecam? Byłabym durna, jak koza, gdybym odpowiedziała, że nie. Oczywiście, że tak, jeśli lubicie zapachy drzewne, leśne, otulające, to powinna być to propozycja dla Was i przyznam, że dotąd nie spotkałam się z negatywnymi opiniami na jego temat wśród mojej rodziny i znajomych, choć domyślam się, że znajdą się osoby, które go nie polubią, gdyż niestety spora część Polek po prostu nie docenia zapachów, będących swoistego rodzaju indywidualnością i do tego wyróżniających się nietypowością. Na koniec jeszcze dodam, że moim zdaniem perfumy te najpiękniej pachną w chłodnym powietrzu. Osobiście uwielbiam przed snem wywietrzyć mocno pokój, aby jeszcze mroźne, jak na tą porę roku powietrze, wypełniło wnętrze pomieszczenia, a następnie skropić nadgarstki właśnie tymi perfumami i do rana rozkoszować się ich aromatem.

Za buteleczkę 50 ml zapłacicie 329 zł do dostania stacjonarnie jedynie w Douglasie, jednak dostępne są też wersje 30 ml za 239 zł i 100 ml za coś ok 500 zł.

Życzę Wam przyjemnego wieczoru :).

czwartek, 12 marca 2015

Moje dobre, złe i nieco zwariowane nawyki kosmetyczne :)

Cześć! Postanowiłam dziś wrzucić post bardziej luźny, w którym podzielę się z Wami swoimi kosmetycznymi nawykami. Wszyscy wiemy, że bycie blogerką urodową to wyzwanie. Zaczynając prowadzenie tego bloga, moja "pielęgnacja" twarzy ograniczała się jedynie do mycia buzi mydłem i przemywania tonikiem, a kosmetyki do makijażu oscylowały w okolicach 1 sztuki podkładu, różu, eyelinera i mascary. Aż wstyd dodawać, że w tamtym okresie nie miałam również najmniejszego pojęcia o pielęgnacji włosów, całe życie stosując pierwszy lepszy, drogeryjny szampon i odżywkę. Przez cały okres prowadzenia bloga (za dwa dni stukną 3 latka - juhuuu!!!) bardzo wiele się nauczyłam podpatrując inne blogerki i youtuberki, a moje zbiory (bo już inaczej tego nazwać nie można) urosły do ogromnych rozmiarów, zajmując tym samym 2 szuflady, 4 półki i 3 piętrową, pokaźnych gabarytów kosmetyczkę. Przez ten czas stałam się o wiele bardziej świadoma podejścia do kosmetyków, akcesoriów i pielęgnacji, a także wyrobiłam sobie pewne nawyki, którymi chcę się dzisiaj z Wami podzielić, częściowo ku przestrodze :). Część z pewnością okaże się warta wdrożenia, część do absolutnej likwidacji, a z części pewnie się pośmiejecie :). To zaczynamy!

1) Zawsze myję ręce przed umyciem twarzy.
No niestety. Wizja bakterii na dłoniach skutecznie mnie odstrasza do bezpośredniego wyciśnięcia na nie żelu i wmasowania tych wszystkich mikrobów w skórę. Brrrr... a później się dziwić, że coś nagle wyskoczyło, bleh! Nie ukrywam, że kiedyś przywiązywałam do tego mniejszą wagę, natomiast teraz jest to mój pierwszy i absolutnie najważniejszy krok zarówno w porannym, jak i wieczornym oczyszczaniu.

2) Odżywkę/maskę/krem na włosach trzymam dłużej, niż podaje producent.
Kiedy na opakowaniu pisze 5 minut, trzymam 10, kiedy 15 - trzymam pół godziny itd. Mam wtedy wrażenie, że składniki aktywne mocniej penetrują włosy i skórę głowy, stając się przez to skuteczniejsze. Czy słusznie? Nie wiem, ale czasami (bardzo sporadycznie) zdarza się, że mam przez to przysłowiowy placek na łepetynie, bo włosy stają się zbyt obciążone, przyklejając tym samym do skalpu, niemniej nie zrażam się i dalej praktykuję tą metodę, ponieważ nie zauważam jej negatywnych skutków ;).

3) Makijaż za każdym razem zaczynam od podkładu.
Nawet gdybym za 5 sekund miała nałożyć na powieki czysty brokat ryzykując, że zaledwie 1/3 się do nich przyklei, a reszta wyląduje na policzkach, to i tak najpierw nałożę podkład. Nieważne, że za chwilę będzie wymagał tysiąca poprawek, podkład musi być na początku i już! :)

4) Balsam do ciała zawsze wmasowuję w jeszcze gorącą skórę po kąpieli.
Gdzieś przeczytałam, że tak szybciej wnikają składniki odżywcze i stąd zawsze spieszę się jak szalona, aby zdążyć :D. Kiedy jednak mi się to nie uda i skóra w międzyczasie osiągnie już normalną temperaturę, balsam staje się wtedy dla mnie zbędny i najczęściej rezygnuję z jego użycia.

5) Zmywając makijaż ciągnę skórę w dół.
Nie róbcie tego, bo nabawicie się tylko szybciej zmarszczek! U mnie jest to spowodowane czystym przyzwyczajeniem, które staram się całkowicie wytępić, ale póki co kończy się to porażką. Makijaż zmywam szybko i energicznie bez zbędnego cackania się nad sobą. Wacik z micelem sunie po mojej twarzy raczej mało delikatnie, przez co później mam sama do siebie pretensje, że znowu nie uważałam i ponaciągałam skórę, ale hmm... cóż Pan zrobisz, nic nie zrobisz, jak już się stało :(.

6) Na koniec makijażu zawsze nakładam szminkę/błyszczyk/balsam.
Jest to dla mnie taka kropka nad i. Zwieńczenie całości, bez którego makijaż wydaje mi się być niekompletny. I nieważne, że za chwilę będę jadła i nic z niej nie zostanie, ważne, że 10 sekund będzie na ustach :).

7) Śpię z włosami upiętymi na czubku głowy.
Początkowo nie wierzyłam, że dzięki tej metodzie włosy są mniej podatne na złamania, ale rzeczywiście. Łamią się dużo, dużo mniej i rzadziej przez to muszę je podcinać, także polecam każdemu wdrożenie takiego nawyku!

8) Kremu do rąk używam głównie przed snem.
Ręce kremuję sporadycznie, gdyż rzadko bywają przesuszone, natomiast lubię sobie wklepać solidną warstwę przed snem i następnie upaćkać przy tym całą poduszkę, bo niestety lubię chować dłonie pod nią :P.

9) Suszę pędzle suszarką.
Kolejny błąd, który u mnie nie okazuje się być błędem :). W poście pędzlowym wspominałam, że używam zarówno pędzelków markowych, jak i przysłowiowych "noł nejmów". Wszystkie je suszę po myciu suszarką, gdyż nie cierpię czekać aż wyschną same. Do tej pory z żadnym się nic nie stało, włosie nie powypadało, nie poodklejały się trzonki i wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie licząc przypadku, kiedy to pewnego razu zbyt blisko przysunęłam jeden z pędzli do suszarki i mi się przypiekł, jednak po lekkim tunningu udało mi się na szczęście ponownie doprowadzić go do stanu używalności, więc śmigam nim dalej :).

10) Gąbki do makijażu zawsze myję tuż po użyciu.
Co ciekawe, pędzle mogą poczekać na swoją kolej, ale gąbki muszę umyć natychmiast, choćbym miała się gdzieś spóźnić. Kiedy ich używam muszę mieć na tyle czasu, by po użyciu móc je natychmiast doszorować, inaczej jestem zła :D.

To by było na tyle, pewnie jeszcze coś by się znalazło, ale póki co nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Jestem ciekawa jakie Wy macie nawyki, które z nich staracie się zlikwidować, a które w sobie pielęgnujecie. Koniecznie dajcie znać mnie i innym czytelniczkom :).

sobota, 7 marca 2015

Parę słow o mojej aktualnej pielęgnacji włosów / recenzja szamponu i odżywki Equilibra

Cześć! Jak Wam mija sobota? U mnie pracowicie, dopiero zakończyłam pierwszy etap wiosennych porządków, pozostało mi jeszcze przewietrzenie szafy, czyli pozbycie się ubrań, których już nie noszę oraz zakup nowych. W któryś dzień planuję także skoczyć do Decathlonu, aby zaopatrzyć się w kilka bluzek i topów sportowych, które z pewnością przydadzą się podczas wiosennych i letnich ćwiczeń, ale nie tylko ;). Ciekawa jestem, czy Wasze przygotowania do wiosny również idą pełną parą, czy raczej póki co na spokojnie? :)

Dzisiaj wreszcie doczekaliście się postu pielęgnacyjnego. Dawno nie pisałam o pielęgnacji włosów, głównie z racji tego, że ostatnio stała się ona bardzo ograniczona. Przede wszystkim całkowicie zmieniłam produkty, których dotychczas używałam i obecnie zamiast nadmiaru kosmetyków, wykorzystuję jedynie dobrej jakości szampon, odżywkę i serum termoaktywne Marion, zabezpieczające włosy przed działaniem wysokiej temperatury oraz do tego staram się regularnie je podcinać. Efekty póki co są bardzo dobre, moja czuprynka stała się jeszcze bujniejsza, niż kiedy stosowałam wcierki, oleje itp. i niebawem postaram się Wam ją zaprezentować w całej okazałości :).

Jednym z przełomowych odkryć było wypróbowanie duetu w postaci szamponu i odżywki, włoskiej marki Equilibra, których próbki otrzymałam na jednym ze spotkań blogerskich. To, jak moje włosy zachowywały się po zastosowaniu obu kosmetyków przeszło moje najśmielsze oczekiwania, więc  po zużyciu próbek, bez wahania pobiegłam kupić pełnowymiarowe wersje.



Szampon jest średniogęstym, prawie bezbarwnym płynem, który bardzo dobrze oczyszcza włosy z wszelkich zanieczyszczeń, natomiast odżywka, jeśli chodzi o konsystencję i wygląd w niczym nie odbiega od innych tego typu odżywek na rynku, chociaż jej działanie jest fenomenalne, o czym będzie w dalszej części postu.



Od producenta:




Działanie:

Oba kosmetyki doskonale się uzupełniają! Szampon bardzo dobrze oczyszcza włosy oraz skórę głowy, a odżywka silnie nawilża, wygładza włosy i uzupełnia ich strukturę. Często podkreślałam na tym blogu, że bez prostownicy nie wyobrażam sobie życia. Po użyciu tego duetu i wyprostowaniu włosów, są one niemal idealnie proste, aż do następnego mycia, co dotychczas nigdy, przy stosowaniu innych tego typu kosmetyków mi się nie zdarzyło, zwłaszcza po przespanej nocy. Owszem, efekt był na dzień lub dwa, ale nigdy dłużej. Do tego oba kosmetyki powodują, że włosy są bardzo mocno wygładzone, błyszczące i wyglądają na znacznie zdrowsze, niż są w rzeczywistości. Stają się niesamowicie podatne na układanie, są odbite od nasady, nie puszą się, nie elektryzują i długo, delikatnie pachną, gdyż oba produkty posiadają w swoim składzie przyjemne dla nosa substancje zapachowe. Niestety nie zauważyłam zmniejszonego wypadania, które obiecuje producent, ale włosy rzeczywiście stały się mniej łamliwe i kruche, niż dotychczas. Podejrzewam, że może to być także zasługa serum, którego używam razem z szamponem i odżywką, gdyż z nim również ogromnie się polubiłam i myślę, że idealnie dopełnia całość.

Chciałoby się rzec, że jest to zestaw doskonały i tak też by z pewnością było, gdyby nie obecność protein, które chociaż stosowane z umiarem świetnie potrafią wpłynąć na większość rodzajów włosów, to jednak gdy będziemy chcieli stosować owy zestaw codziennie, może dojść do przeproteinowania, które kolejno może powodować puszenie i wysuszenie włosów, czyli efekt będzie odwrotny do zamierzonego, dlatego też trzeba pamiętać o rozwadze. Ja stosuję szampon i odżywkę Equilibra zazwyczaj 2xtydzień, myjąc włosy co 2-3 dzień, w międzyczasie wymieniając na rossmannowski BabyDream z kiełkami pszenicy ułatwiający rozczesywanie. Póki co jestem bardzo zadowolona z takiego sposobu pielęgnacji mojej czupryny i na razie nie planuję nic zmieniać:).

Na koniec wrzucam składy:

Szampon:
Aqua, Aloe Barbadensis Gel, Ammonium Lauryl Sulfate, Lauramidopropyl Betaine, TEA-Lauryl Sulfate, Maris Salt, Polyquaternium-7, Parfum, Phenoxyethanol, Sodium Benzoate, Citric Acid, Sodium Chloride, Sodium Dehydroacetate, Disodium EDTA, Cl 42090, Cl 19140.

Odżywka:
Aqua, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Cetyl Alcohol, Lauryl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Argania Spinosa Kernel Oil, Hydrolyzed Wheat Protein, Tocopheryl Acetate, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Hydrolyzed Silk, Cetearyl Alcohol, Behentrimonium Chloride, Amodimethicone, Cetrimonium Methosulfate, Propylene Glycol, Trideceth-12, Quaternium-91, Lecithin, Laurdimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Keratin, Citric Acid, Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Sodium Phylate, Parfum.

Znacie markę Equilibra? Stosowaliście wspomniany duet? Jeśli nie, to warto, gdyż cenowo są bardzo przystępne i w aptece Ziko znajdziemy je za ok 20 zł/sztuka :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...