piątek, 31 lipca 2015

Czekoladowe Trio: MUR I Heart Chocolate

Hej! Dziś witam się z Wami już ostatnią odsłoną mojej krótkiej serii, w której to prezentuję poszczególne palety marki Make Up Revolution, od jakiegoś czasu będące w fazie moich testów. Na koniec zostawiłam paletę, która co prawda powstała jako pierwsza i przetarła szlaki dwóm pozostałym, ale w moim osobistym rankingu czekoladek, niestety zajęła ostatnie miejsce. Dlaczego? Zapraszam do lektury.

O opakowaniu nie będę się już rozpisywać, gdyż szczegółowo opowiadałam o nim TU, a później wspominałam jeszcze TU, dlatego w razie zainteresowania odsyłam Was do tych linków. W przypadku I Heart Chocolate warto jednak nadmienić, że jest stylizowana na czekoladę mleczną i taki też jest jej zewnętrzny kolor.





Po otwarciu plastikowego pudełeczka, naszym oczom ukazuje się ponownie 16 cieni, ale z małą różnicą w stosunku do pozostałych dwóch, siostrzanych palet. Otóż nie mamy tu cienia satynowego, a jedynie maty (sztuk 6) i perły (sztuk 10). Generalnie można zauważyć, że I Heart Chocolate kolorystycznie jest wzorowana na Chocolate Bar marki Too Faced. Różnice między tymi dwoma paletami są stosunkowo niewielkie i na pierwszy rzut oka, nie mając tych palet zestawionych razem, ale wiedząc jak wyglądają, można wymienić z pewnością układ cieni w środku, opakowanie zewnętrzne i cenę. Co do jakości niestety nie mogę się wypowiedzieć, ponieważ nie miałam okazji używać Chocolate Bar. Wracając jednak do I Heart Chocolate, oczywiście jak zawsze jest ona utrzymana w odcieniach brązów, choć mimo to znajdziemy tu również takie indywidua, jak np. róż, czy złotą zieleń.







Ponarzekać jednak muszę na pigmentację, która jest moim zdaniem na sporo niższym poziomie, niż w pozostałych dwóch czekoladkach. Zachodzi tu taka śmieszna sprawa, ponieważ swatchując kolory na ręce, wydają się być one intensywne, natomiast podczas nakładania na powiekę i blendowaniu, zwyczajnie nikną :(. Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, ale nie mogę przez to wykonać takich makijaży, jakie bym chciała, bo choć kolory są dość różnorodne, to jednak zanikając pod wpływem pocierania pędzla, tworzą mi na powiece smutny obrazek, najczęściej w postaci burej plamy :(. Doczepić się mogę także bezpośrednio do pojedynczych kolorów: Love Thorn posiadający złote drobinki, po nałożeniu na powiekę jest po prostu zwykłym brązem, prawie że bez drobinek, bo gdzieś po drodze gubią się i osypują :(. Cień Endorphines Ready!, który liczyłam, że będzie pięknym, śnieżnym, perłowym odcieniem, lubi zbijać się na mojej powiece w grudki i ciężko go rozprowadzić za jednym zamachem, tylko trzeba się z nim porządnie napracować, by osiągnąć w miarę jako taki efekt. Unforgivable na powiece wygląda na wypłowiały fiolet, choć powinien opalizować delikatnie na róż, czego na oku kompletnie nie widać.

Podejścia do makijażu na potrzeby postu robiłam trzy i za żadnym nie uzyskałam efektu, który by mnie satysfakcjonował. Po prostu, mimo używania innych cieni, wszystkie makijaże wyglądały niemal identycznie i zwyczajnie przeciętnie. Do prezentacji wybrałam jeszcze w miarę najlepszy :(.




Cienie, jakich użyłam to:
* łuk brwiowy: You Need Love
* załamanie powieki: Stolen Chocolate
* wewnętrzny kącik (rozświetlenie): More!
* od wewnętrznego kącik do środka powieki: Chocolate Love
* zewnętrzny kącik: Unforgivable

Reszta użytych kosmetyków:
* brwi: Make Up Forever Aqua Brow
* rzęsy: Gosh Catchy Eyes
* eyeliner: Wibo
* podkład: krem BB Garnier do cery mieszanej i tłustej
* róż: Sleek paletka 3 róży Pink Lemonade, odcień Macaroon
* usta: nie pamiętam, ponieważ mieszałam kolory kilku pomadek

Tu jeszcze dla porównania, szybkie oczko z innego makijażu, innymi cieniami, ale też tylko i wyłącznie z I Heart Chocolate. Gdyby nie granatowa kreska na górnej powiece, lekko odznaczające się złotko na dolnej i pomalowana linia wodna, wyglądałby niemal bliźniaczo, jak ten powyżej, a jednak mając do dyspozycji 16 cieni, chcę móc uzyskiwać różne efekty, a nie w kółko jeden - podobny.



Ogólnie rzecz ujmując z I Heart Chocolate nie jestem zadowolona. Być może nie potrafię po prostu z nią pracować, ale nie przypadła mi do gustu, pomimo moich najszczerszych chęci. Po dwie pozostałe, czekoladowe siostry, będę sięgać z przyjemnością, a tą zapewne oddam komuś, kto ją bardziej doceni, niż ja. W makijażu przecież chodzi o przyjemność, a nie wkurzanie się, że mimo starań, efekt finalny nie jest taki, jakiego człowiek by oczekiwał. Jeśli jednak ktoś byłby zainteresowany, paletę tą możecie dostać na stronie Kosmetykomania.pl w aktualnej cenie 39,90 zł.

Udanego wieczoru! :)

czwartek, 30 lipca 2015

I stuknęła kolejna 18-stka!

Hej! Dziś są moje urooodzinyyy :D Kurcze, jak ten czas prędko zasuwa! Człowiek tak na prawdę zaczyna zdawać sobie z tego sprawę dopiero dobiegając 30-tki. A wydawałoby się, że ledwie przed chwilą zaczynało się liceum, chwilę później trzymało indeks w łapkach, a tu już tyle czasu minęło od otrzymania dyplomu ukończenia :). Aby jakoś uczcić swoje święto, pod wieczór wybieram się na małe zakupy :P. Parę dni temu sprawiłam samej sobie dwa prezenty i dzisiaj zakończę na trzecim, ale co to będzie, jeszcze nie wiem ;). Jeśli chcecie, pokażę Wam swoje łupy w osobnym poście :). Tymczasem zmykam do swoich codziennych obowiązków. Pod tym względem nawet w dniu urodzin niestety nie ma odstępstw :).

Oczywiście częstuję Was także wirtualnym tortem, który same pewnie przyznacie, że wygląda obłędnie, mmm ♥.

(Źródło: weheartit)

Buziaki! :*

wtorek, 28 lipca 2015

Łukasz Maciejewski "Aktorki"

Witajcie! Lubię książki dobre. Dobre, czyli takie, które pozostawiają w mojej pamięci jakiś ślad. Oczywiście nie są mi obce również lekkie czytadła, jak chociażby słynny Grey, który podbił serca wielu kobiet, ale w zasadzie odkąd pamiętam zawsze lubiłam czytać przede wszystkim książki oparte na faktach, często traktujące o czyimś życiu. Dlaczego akurat takie? Ponieważ jak wiemy, nieraz to właśnie życie pisze scenariusze lepsze, niż te, które byłby w stanie wymyślić najlepszy nawet pisarz, tudzież scenarzysta. Dla przykładu można by tu wymienić takie tytuły, jak "Dziennik Anny Frank", "Dziennik Zlaty" (pisane w formie pamiętników historie dziewczynek, które na własnej skórze doświadczyły koszmaru wojny), "Tylko razem z córką", "Spalona Żywcem", "Kwiat Pustyni" (niesamowite przeżycia kobiet, których styczność z kulturą islamu na zawsze zmieniła ich życie), albo biografie, jak np. moja ulubiona, czyli "Flirtując z Życiem", o której opowiadałam Wam TUTAJ lub kolejna pozycja, którą chcę Wam dzisiaj przybliżyć, czyli "Aktorki".



Po "Aktorki" sięgnęłam z czystej ciekawości. Lubię oglądać filmy, interesuję się też jak wiecie teatrem, zatem po przeczytaniu "Flirtując z Życiem", zachęcona lekkością pióra Łukasza Maciejewskiego, które wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie, postanowiłam sięgnąć po jego wcześniejszą książkę, w której to mamy zawarte historie przedstawione w formie osobistych spotkań autora, z jednymi z najbardziej rozpoznawanych ikon naszego rodzimego kina i teatru.



Kim jest Łukasz Maciejewski, myślę, że sympatykom zarówno filmu, jak i teatru nie trzeba przedstawiać. Tym, którzy jednak chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej, polecam przejrzeć Google. Jest to jeden z najbardziej uznanych i docenianych filmoznawców oraz krytyków w naszym kraju. Kto regularnie ogląda "Tygodnik Kulturalny" na TVP Kultura, ten nie raz z pewnością miał okazję przekonać się, jak bardzo szeroką wiedzę na temat filmu i teatru posiada Pan Łukasz, dlatego też sięgając po jego kolejną książkę, byłam od początku przekonana, że bez dwóch zdań mój odbiór będzie pochlebny i tak też się stało :).

Jak wspomniano na okładce, w książce mamy zawarte historie 11 znanych i lubianych aktorek. Są to osoby, które na dobre zapisały się wybitnymi rolami zarówno w kinie, jak i teatrze, dlatego też próżno szukać tu rozmów z gwiazdkami młodego pokolenia. Maciejewski rozmawia z artystkami przez wielkie A, symbolami, ikonami danego pokolenia. W książce odnajdziemy sporo humoru, zabawnych anegdot, wspomnień z planu filmowego i przygotowań do spektakli, a wszystko to przeplatane życiem prywatnym, które jednak w każdym przypadku zostało ukazane w sposób subtelny, nie dotykający tematu za głęboko. Właśnie to szczególnie ujmuje mnie w tych rozmowach, że są one osobiste, ale zarazem na tyle wyważone, że odbywamy podróż w głąb tych historii, nie czując przy tym swoistego skrępowania, że autor w którymś momencie być może posunął się za daleko. Tutaj wszystko ma swoje miejsce i przede wszystkim umiar, który niezwykle doceniam, ponieważ zdaję sobie sprawę, że pisząc tego rodzaju książkę, czasem łatwo zagalopować i tym samym zabrnąć za daleko.






Myślę, że po moich wcześniejszych słowach nie potrzebujecie dodatkowej zachęty, by sięgnąć po tę pozycję. Jak wspomniałam wyżej, moim zdaniem z pewnością spodoba się ona przede wszystkim osobom, które podobnie jak ja, dość mocno interesują się tematyką kulturalną, są pasjonatami filmu i teatru, a przy tym chciałyby nieco lepiej poznać sylwetki wybranych przedstawicielek tych nurtów. Jednocześnie informuję, że gdyby ktoś uznał, że zdecydowanie jest to książka dla niego, tylko szkoda, że taka krótka, to mam dobrą wiadomość - istnieje jeszcze wersja XXL z aż 20 "portretami", licząca ponad 600 stron, także jest co czytać :).



Na koniec ogłoszenia parafialne ;). Post ze stylizacją weselną i makijażem, jaki wykonałam na ślub kuzyna pojawi się w przyszłym tygodniu, natomiast w najbliższy piątek będzie na Was czekała już niestety ostatnia odsłona "Czekoladowego Trio" :(. Szkoda, bo przez te 3 tygodnie dobrze się bawiłam szykując dla Was kolejne posty dotyczące palet MUR.  Buziaki :*

EDIT 07.08.2015r.: Kochani, niedawno otrzymałam potwierdzenie od samego autora i już mogę tą informację udostępnić dalej, że w listopadzie wychodzi kolejny tom "Aktorek"!!! A w nim kolejne rozmowy z fascynującymi kobietami świata filmu i teatru! Kto się pokusi? Bo ja na pewno! :)


piątek, 24 lipca 2015

Czekoladowe Trio: MUR Death By Chocolate

Witajcie! W momencie, kiedy zaczynacie czytać tą notkę, ja zapewne dojeżdżam lub już stacjonuję w swoim docelowym miejscu, z którego jutro udaję się na długo wyczekiwane weseleee! :D Sialalala, będzie się działo! :D Przyznam, że długo, a nawet bardzo długo przygotowywałam się do tego wydarzenia, ponieważ w tą oto sobotę żeni się mój najfajniejszy, najbardziej zarąbisty kuzyn, z którym to mam jedne z najlepszych wspomnień moich wczesnych lat młodości (pierwsze imprezy, pierwsze ogniska z naszą ekipą do białego rana, powroty do domu, żeby mama/ciocia się nie dowiedziały, że jest 3h później, niż miało być, pierwsze papieroski, piwka itp, wiadomo o co kaman ;)), więc czuję się, jakby szykował się do ożenku mój własny brat, przez co ogromnie cieszę się szczęściem Młodych, z całego serca im kibicuję i liczę, że zabawa będzie przednia, mimo ogromnych upałów, które zapowiadają w TV :). Jeśli będziecie mieli ochotę zobaczyć moją weselną stylizację lub chcielibyście, abym odtworzyła makijaż, jaki wykonam sobie na tę uroczystość, to dajcie koniecznie znać w komentarzach :).

Jednak do rzeczy. Wreszcie powróciłam na dobre z zawieszoną chwilowo serią Czekoladowe Trio, w której to prezentuję poszczególne palety cieni marki Make Up Revolution. Dziś przyszedł czas na drugą paletę z kolei, czyli Death By Chocolate.




Jeśli chodzi o opakowanie, to w przypadku każdej czekoladki jest ono dokładnie takie samo, więc aby się nie powtarzać, odsyłam Was do poprzedniego wpisu - KLIK. Wspomnę jedynie tyle, że Death By Chocolate stylizowana jest na czekoladę gorzką, deserową, dlatego też jej opakowanie jest najciemniejsze :).



W środku znajdziemy ponownie 16 fantastycznych, jak w przypadku Naked Chocolate cieni i chociaż kolorystyka również jest utrzymana poniekąd w odcieniach brązu, to jednak dla odmiany, znajdziemy tu też sporo srebra i złota. Moim zdaniem ta propozycja MUR doskonale nada się przede wszystkim do makijaży wieczorowych, choć dzienne jak najbardziej również będziemy nią w stanie wykonać.



Przyjrzyjmy się z bliska poszczególnym kolorom:







W palecie Death By Chocolate znajdziemy tyle samo cieni perłowych (9), matowych (6) i satynowych (1 - Bring Down Angels), co w Naked Chocolate, więc pod tym względem nic się nie zmienia. Cienie są genialnie napigmentowane i doskonale się ze sobą łączą, nie sprawiając najmniejszych problemów przy aplikacji. Cienie te z uwagi na komfort nakładania i generalnie pracy z nimi, moim zdaniem ze spokojem mogłyby konkurować z cieniami z wyższej półki cenowej, np. marki Urban Decay, gdyż jeśli o mnie chodzi - nie ustępują im w niczym. Nie blakną, nie rolują się, a nałożone na bazę, nawet późnym wieczorem wyglądają, jakby makijaż oka został dopiero co wykonany. Jedyna mała wada, o której można by wspomnieć, to lekkie osypywanie podczas nakładania, dlatego warto nabierać mniejszą ilość cienia na pędzelek, a później ewentualnie go dokładać.

Cała paleta oczywiście, jak w przypadku Naked Chocolate, również pachnie czekoladą! :)

Widząc tak ciekawe kolory, przyznam, że poniosła mnie wyobraźnia i tak, jak uprzednio, recenzując Naked Chocolate, postawiłam na makijaż dzienny, tak dziś moja propozycja to makijaż wieczorowy, dość odważny, choć nie agresywny, będący połączeniem złota, srebra, czerni z fioletem i... kobaltowych rzęs! Strasznie jestem ciekawa, jak Wam się widzi taki kolorystyczny misz-masz :).





 (Rzęsy są umalowane od nasady, patrz zdjęcie 2. Nie wiem czemu aparat tego nie wychwycił na powyższej fotce i wyglądają, jakby były pomalowane dopiero od połowy, buuu! ;()



Cienie, jakich użyłam to:
* łuk brwiowy: White Light
* wewnętrzny kącik górnej powieki: Fool's Gold
* środek górnej powieki: Tease Me
* zewnętrzny kącik górnej i dolnej powieki: połączone All is Lost i Love You to Death
* wewnętrzny kącik dolnej powieki: Set Me Free
* środek dolnej powieki: Love You to Death (przepiękny, mało spotykany odcień fioletu)

Reszta użytych kosmetyków:
* brwi: kredka do brwi MAC w odcieniu Stud
* rzęsy: Lovely Romantic Blue
* eyeliner: Wibo
* podkład: Lancome Miracle Air De Teint 01 Beige Albatre
* róż: Chanel Joues Contraste In Love
* usta: Catrice Luminous 040 Preety Little Valentine

Death By Chocolate dostać możecie na stronie Kosmetykomania.pl w aktualnej cenie 39.89 zł.

Wspaniałego weekendu for all! :D

poniedziałek, 20 lipca 2015

Sztuka kamuflażu, czyli Make Up Forever Full Cover w praktyce (zdjęcia nie dla wrażliwych osób)

Cześć! Dzisiejszy post powstał całkiem spontanicznie, w zasadzie "na kolanie", dlatego już na samym wstępie chciałam Was bardzo przeprosić za nie najlepszą jakość zdjęć. Jak wiecie, niedawno spędzałam czas na wsi, gdzie podczas mojego pobytu, jak zwykle postawiłam na aktywny wypoczynek. Dużo jazdy na rowerze, dużo spacerów, oczywiście spotkania ze znajomymi itd., niemniej pierwszego dnia, aby zacząć delikatnie, postanowiłam wybrać się nad pobliską rzekę, choć wiadomo, jak to nad wodą bywa (tym bardziej w pobliżu lasu) - pełno wszelakiego robactwa, owadów, zarówno tych w trawie, jak i latających. Pech chciał, że w momencie, kiedy zrywałam niezapominajki, aby następnie móc postawić w kuchni na stole cudny, niebieski bukiet (żałuję, że nie cyknęłam przy okazji paru fotek, bo z daleka wyglądały jak niebieski dywan, coś pięknego), użarła mnie w nogę końska mucha, czyli tzw, giez. Wszystko nic, gdyby nie to, że na ugryzienie tego owada jestem uczulona i wystarczył 1 dzień, by z niewielkiego zaczerwienienia, powstała spora, bordowa opuchlizna, która jednym słowem wyglądała i wygląda nadal koszmarnie ;(. Nauczona doświadczeniem z lat poprzednich wiem, że sama opuchlizna schodzi u mnie w ciągu 3-5 dni, ale ślad będzie bankowo widoczny jeszcze przez najbliższy miesiąc i na nic zda się tu picie wapna ;( A ja już w ten weekend wybieram się na wesele kuzyna, na które szykuję się od dobrych kilku tygodni!!! Buuu ;(

Po wstępnym lamencie, zabiciu upierdliwego gza i przeklinaniu losu, nagle przypomniałam sobie, że robiąc niedawne zakupy w Sephorze, poprosiłam o odlewkę korektora Make Up Forever Full Cover, którego krycie jest określane jednym z najmocniejszych, dostępnych na rynku i który bardzo chwali sobie jedna z moich ulubionych youtuberek, czyli Maxineczka. Ucieszona postanowiłam wypróbować go w praktyce, a uwierzcie, że miał co zakrywać, oooj miał! JEŚLI WŁAŚNIE JECIE LUB JESTEŚCIE WRAŻLIWI NA MAŁO PRZYJEMNE WIDOKI, TO NIE PRZEWIJAJCIE POSTA W DÓŁ.




Kolor, który wybrałam to nr 6, jasny, utrzymany w żółtej tonacji. Na twarzy, przy kryciu mojej delikatnej blizny po zabiegu chirurgicznym sprawdza się super, ale ciekawa byłam, jak poradzi sobie z cięższą artylerią :). Zdjęcia lichej jakości, ale to co najważniejsze, jest dobrze widoczne :).

I tak oto macie przed sobą widok mojej nogi, 3 dni po ugryzieniu przez gza :(. W drugim dniu wyglądało to jeszcze gorzej i było mocno spuchnięte, jednak dziś, choć wciąż rumień ma nieco bardziej buraczkowy kolor, niż na zdjęciu i faktura skóry nadal nie jest równa, to jednak opuchlizna na szczęście już zeszła.



Nakładamy Full Cover:



Tutaj, po nałożeniu jednej warstwy produktu. Jak widać, przebicia wciąż są widoczne.



A tutaj po nałożeniu 2 warstw produktu i rozblendowaniu granic.



Kolor korektora, choć idealnie sprawdza się na twarzy, na ciele lekko się odznacza, bo jest troszkę zbyt żółty (i lepiej by się sprawdził z minimalną domieszką różu), ale wolę to, niż chodzenie z czerwoną plamą, wyglądającą co najmniej jak poparzenie.

Nie testowałam tego kosmetyku długotrwale, ale przez te kilka godzin, które go nosiłam na nodze (wcześniej też na twarzy, przykrywając bliznę), nawet bez utrwalenia pudrem, bardzo ładnie się utrzymał i nie spłynął, przez co mam nadzieję, że podobnie będzie na weselu i wytrwa w stanie nienaruszonym do białego rana :).

Podsumowując: Myślę, że Full Cover bez wątpienia powinien znaleźć się w kufrze każdej, profesjonalnej wizażystki, ponieważ jestem pewna, że doskonale sprawdzi się nie tylko przy kamuflowaniu blizn, czy przebarwień, ale także np. tatuaży. Krycie jest rzeczywiście mega mocne, co możecie zobaczyć powyżej i dotychczas nie spotkałam się, aby jakikolwiek inny produkt chociaż przybliżył się do tego korektora pod tym względem, nie licząc kamuflarzy z Kryolanu, których co prawda jako tako nie używałam, ale miałam okazję pomacać na żywo i wydawały mi się być również bardzo silnie kamuflujące. Podobnie, kosmetyk ten polecałabym dla osób z dużymi defektami skóry, aczkolwiek nie gwarantuję przy tym, że przy codziennym stosowaniu nie obciąży Wam cery, ponieważ jest na prawdę mocno kremowy, mocno oblepiający, zatem może być różnie, jednak na większe wyjścia, kiedy chcemy czuć pewność, że nie przebijają nam wypryski, przebarwienia itp., będzie jak znalazł. Ja co prawda nie skuszę się na pełnowymiarową wersję za 159 zł, ponieważ moje potrzeby są znikome, więc pewna jestem, że nie wykorzystałabym tego kosmetyku do końca, ale jeśli akurat Wy macie potrzebę mocnego ukrywania niedoskonałości i szukacie czegoś, co zakryje niemal wszystko, to jest to zdecydowanie korektor dla Was. Ja najbardziej cieszę się, że plama na nodze już nie popsuje mi wesela :D.

Udanego wieczoru Robaczki :*

piątek, 17 lipca 2015

Catrice Kaviar Gauche - pudrowe perełki do twarzy z efektem blur

Hej! Jakiś czas temu miałam okazję dowiedzieć się, że na dniach wchodzi do Hebe najnowsza edycja limitowana marki Catrice, o wdzięcznej nazwie Kaviar Gauche, tym razem skierowana głównie do panien młodych, inspirowana wielkim dniem, jaki z czasem nadchodzi w życiu (prawie) każdej kobiety, czyli dniem ślubu.

I tak, jak zazwyczaj limitki Catrice, czy Essence mało mnie porywają, bo pomimo różnych nazw, zazwyczaj większość kosmetyków jest moim zdaniem wtórna lub zbyt mało interesująca, by pokusić się o zakup, tak w Kaviar Gauche niemal z miejsca się zakochałam, głównie z uwagi na elegancko wyglądające, minimalistyczne opakowania i ładne, delikatne kolory w środku. Już na zdjęciach promocyjnych praktycznie całość kolekcji bezsprzecznie przypadła mi do gustu, choć zdecydowanie najbardziej byłam ciekawa rozświetlacza w postaci perełek, przypominającego mi meteoryty Guerlain Blanc de Perle, więc kiedy po niedawnym spotkaniu z koleżanką udałyśmy się spontanicznie do Hebe i kiedy niemal od progu zauważyłam pełny stand Kaviar Gauche na półce, moje rączki od razu powędrowały po kulaski, które to ostatecznie przygarnęłyśmy obie z kumpelą, po jednym egzemplarzu dla każdej z nas.

Z góry uprzedzam, że dzisiejszy wpis nie jest stricte recenzją, a jedynie pierwszym wrażeniem, z używania produktu, ponieważ kosmetyk ten mam zaledwie od paru dni, więc ciężko napisać o nim coś więcej.

Pierwsze co rzuca się w oczy, to piękne opakowanie, utrzymane w tonacji bieli i złota, które przywodzi mi na myśl ślubną koronkę. Mam nadzieję, że napisy nie będą się ścierać pod wpływem używania, bo byłoby szkoda. Opakowanie jest plastikowe, porządnie wykonane, choć w przypadku takiego kosmetyku i takiego designu, bardziej widziałabym zamiast plastiku szkło, jednak trzeba pamiętać, że kuleczki kosztują 20 zł, więc czepialstwo w tym wypadku odkładamy na bok :).





Kuleczki mamy w 2 kolorach - bieli i pudrowego różu. Aby z nich skorzystać wystarczy ledwo musnąć je pędzlem, by nabrać solidną ilość produktu, ponieważ są bardzo pylące i łatwo w tym wypadku o przesadę. Kuleczki nie są obsypane brokatem, dzięki czemu po omieceniu np. kości policzkowych, zamiast bombki choinkowej, uzyskujemy przepiękny efekt tafli, jednak tutaj mała uwaga - należy pamiętać, by nakładać minimalną ilość, gdyż z racji swojego koloru, kuleczki mogą bielić twarz.



Pewnie ciekawi jesteście o co chodzi z tym efektem blur i czy rozświetlacz ten faktycznie go daje. Blur, czyli termin znany głównie fotografom lub osobom zajmującym się obróbką zdjęć, to nic innego jak optyczne wygładzenie skóry, dające wrażenie idealnej cery. Owszem, kuleczki poniekąd zapewniają taki efekt, ponieważ odbijając światło, stwarzają złudzenie wygładzonej, jakby "miękkiej" skóry, ale... jeśli posiadamy widoczne niedoskonałości, niestety dodatkowo je podkreślą, dlatego też nie polecałabym ich dla osób z dużymi mankamentami cery, wypryskami itp.

Generalnie póki co jestem z kulek zadowolona, choć nie do końca pewna ich przeznaczenia, ponieważ na całą twarz absolutnie się nie nadają, na kości policzkowe owszem, ale w minimalnej ilości tak, aby nie bieliły (sprawdzą się głównie u osób o chłodnym, subtelnym typie urody), także hmm... wciąż myślę jak jeszcze ich używać, by maksymalnie wykorzystać, ponieważ używając przez jedną osobę, nie ma opcji, by wykończyć ten kosmetyk przed upływem daty ważności lub nawet w ogóle, bo perełki wydają się być niezniszczalne. Wykombinowałam sobie, że ładnie będzie wyglądało omiecenie nimi dekoltu lub obojczyków i na niedaleki ślub kuzyna z pewnością zastosuję ten trick. Jeśli macie jeszcze jakieś inne pomysły, piszcie śmiało w komentarzach.




Dajcie mi koniecznie znać, czy powyższe perełki skradły Wasze serducha, czy raczej podeszłyście do nich dość chłodno. Ja pomimo, że nie mam do końca na nie pomysłu, cieszę się, że je kupiłam, bo nie dość że ślicznie wyglądają i przypominają mi białe meteoryty Guerlain (zapomniałabym dodać, że kulki Catrice też pachną!!! Pudrowo i nieco retro, ale mnie się ten zapach bardzo podoba), to do tego dają ładny efekt, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu przypadnie on do gustu.

W chwili kiedy czytacie ten post, ja zapewne siedzę sobie na wsi odcięta od Internetu i telefonu częściowo też (uwielbiam tego typu reset raz na czas), dlatego na Wasze komentarze i wiadomości odpowiem po powrocie.

3-majcie się, buziaki! :*

wtorek, 14 lipca 2015

Eveline Color Edition 918

Cześć! Jestem z powrotem. Jak wiecie z ostatniego postu, przyczyny osobiste o których wspomniałam, zmusiły mnie do chwilowego odstawienia bloga na bok, niemniej już wróciłam i od teraz postaram się, aby notki pojawiały się w mniej więcej takiej częstotliwości, jak dotychczas.

Ze spraw organizacyjnych, jeśli chodzi o projekt "Czekoladowe Trio" to chciałabym, aby najbliższy post pojawił się w ten piątek, choć może się zdarzyć, że zwyczajnie nie wyrobię się czasowo, zatem jeśli nie w ten, to na 100% pojawi się w następny, więc jeśli jesteście zainteresowane tą serią - wypatrujcie uważnie :). W tym celu warto również śledzić mojego blogowego Facebooka, bo tam na prawdę więcej się dzieje i wszystko jest aktualizowane na bieżąco (ewentualne opóźnienia także), zatem zapraszam serdecznie do obserwacji.

Ok, przechodząc do meritum, dziś postanowiłam pokazać Wam na swoich pazurkach lakier, który od niedawna zasila moje lakierowe szeregi. Jest to pierwszy lakier marki Eveline, jaki było mi dane używać i nie ukrywam, że ogólne wrażenie wywarł całkiem pozytywne.

Kolor lakieru to malinowa czerwień. Niby czerwony, ale na niektórych zdjęciach wyraźnie wpada w różowawe tony, co jednak najlepiej widać w świetle dziennym (choć na fotce poniżej, również udało mi się dokładnie odzwierciedlić jego właściwy odcień).





Na paznokciach mam nałożone dwie warstwy samego lakieru plus diamentowy top coat z Sally Hansen. Pomimo, że wciąż widać delikatne prześwity, zwłaszcza na końcówkach, taki stopień krycia w jego przypadku mi odpowiada, dlatego zrezygnowałam z dokładania kolejnej warstwy.

Pędzelek jest dość szeroki (takie najlepiej dogadują się z moimi paznokciami), przez co bardzo dokładnie i w dosłownie 3 ruchach, idealnie rozprowadza emalię po całej płytce. Dzięki temu, że lakier sam w sobie jest średnio leisty, nie rozlewa się na skórki, co nie ukrywam - jest jego dużą zaletą.





Wykonany manicure trzymał się u mnie nienagannie przez 3 dni, po czym później na niektórych paznokciach lakier zaczął delikatnie odpryskiwać, choć przyznam, że w czasie kiedy go nosiłam, moje ręce chwilami były narażone na nieco dłuższe moczenie w wodzie, zatem nie mam pewności, czy to wina samego lakieru, czy też ja się poniekąd do tego przyczyniłam. Jakby jednak nie było, polubiłam się z nim i staram się, aby dość często gościł na moich dłoniach, bo nie dość, że sam kolor mi się podoba, to do tego pięknie błyszczy, nawet bez użycia dodatkowo topu.




Jako, że lakier ten otrzymałam na spotkaniu blogerek, niestety nie znam jego dokładnej ceny, ale myślę, że koszt raczej nie będzie przekraczał dyszki. Dostaniecie go głównie w Naturach, Hebe i osiedlowych sklepikach.

Dajcie znać, jak Wam się podoba i jakie kolory Wy lubicie nosić, zwłaszcza w porze letniej. Miłego wieczoru! :*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...